Sweet-focia z Moną Lisą, czyli o oglądaniu obrazów w blasku fleszy

fot.ansa/wPolityce
fot.ansa/wPolityce

Któż nie zna stereotypu „japońskiego turysty” ?Takiego energicznego człowieczka,  z aparatem, który wszędzie jest pierwszy - robi zdjęcie i leci dalej.

To gatunek wszechobecny. Jednak nigdzie chyba nie rzuca się tak mocno w oczy jak w stolicy Francji.

Udało mi się tej jesieni pojechać do Paryża. Pierwszy raz w życiu. Czysto turystycznie. W programie wycieczki – oczywiście odwiedziny w muzeum Luwru. Nie ukrywam - spełnienie długo pielęgnowanego marzenia. Wejść w zabytkowe mury i zobaczyć na własne oczy legendarne posągi Wenus z Milo, Nike  z Samotraki i obrazy największych mistrzów Leonarda, Rafaela, Ingresa, Davida… Te publikowane w każdym podręczniku historii sztuki. Mogłam zobaczyć je wreszcie na żywo.

No tak - zobaczyć, ale czy obejrzeć? Niestety program wykupionej przeze mnie wycieczki przewidywał niewiele ponad 2 godziny na to największe na świecie muzeum. A to trochę tak jakby przekartkować kilkusetstronicową książkę i powiedzieć, że się ją przeczytało. No ale tak to już robią biura podróży. Na zwiedzanie gruntowne – trzeba wizyty indywidualnej. A i ta nie rozwiązuje wszystkiego. Problem w tym, że choć przez Luwr przewalają się co dzień tłumy (rocznie ponad 10 mln), to można odnieść wrażenie, że nikt zgromadzonych w nim dzieł nie ogląda. Cel jest tylko jeden. Zrobić fotkę. I to nie dziełu ale sobie - na tle…

Niewątpliwie przodują w tej sztuce obywatele Dalekiego Wschodu. Niemal przed każdym ważniejszym obrazem, posągiem, meblem - stają i cykają sweet focie. Ale już nie takie zwykłe – z ręki, tylko ze specjalnego statywu. Ot , taki drucik z imadełkiem na komórkę, który pozwala zrobić odpowiedni dystans. Pomysłowe to nawet i zupełnie nie przeszkadza przy wieży Eiffla. Ale już w tłocznym Luwrze – odrobinę…

Luwr. Skarbiec Europy. Eldorado historyków sztuki. Mekka turystów. (Choć ostatnio kojarzony bardziej z fantazjami Dana Browna) Ale też ostatnie miejsce na ziemi, w którym można by pokontemplować najsłynniejszy obraz na ziemi – Gioccondę. Tłumek kłębiący się przed tym obrazem przypomina raczej kolejkę do supermarketu na trzy minuty przed startem kolejnej promocji lodówek…

Z jednej strony można się cieszyć, że ludziom wciąż jeszcze chce się przepychać do obrazu sprzed 500 lat, a nie tylko po najnowszy telewizor. Z drugiej jednak rodzi się poczucie dyskomfortu. Bo fajna rzecz – ta fotografia. Pamiątka nieoceniona. Gdy utrwala coś co się przeżyło. Ale nie wtedy, gdy takie przeżycie zastępuje. A do tego sprowadza się najwyraźniej dzisiejszy kontakt ze sztuką. Do analizy obrazu – muszą wystarczyć reprodukcje…

Choć przecież może być inaczej. W tym samym Paryżu nie mniej słynne Muzeum d’Orssay jako jedyne – w mieście wprowadziło zakaz fotografowania swoich ekspozycji. Ze względu na dobro obrazów, nie turystów - oczywiście. Ale proszę mi wierzyć – atmosfera w tym gmachu jest zupełnie inna. Jest czas by stanąć i przyjrzeć się wybranemu obrazowi, ew. posłuchać opisu z audio-guide’a. Nic nie błyska. Nikt się nie przepycha. A japońscy turyści ograniczają dokumentacyjne potrzeby do odhaczania kolejnych obrazów w specjalnych tabelkach. To już nikomu nie przeszkadza.

Rozwój techniki to rzecz wspaniała. Bez niej zapewne większość arcydzieł – zniszczałaby bezpowrotnie. Ale to co leczy potrafi też zabijać. Utrwalanie „chwili” - unicestwia jej odczuwanie. Bo nikt mi nie udowodni, że 5 sekundowy rzut oka na eksponat i cyknięcie sweet- foci to coś, co nas wewnętrznie ubogaca.

Jest też druga rzecz, która od Luwru zdecydowanie odstręcza. Ostrzeżenia o wszechobecnych kieszonkowcach. To ponoć istna mafia, której trzon stanowią nastoletnie Rumunki, skutecznie polujące na portfele turystów. W dodatku po udanym polowaniu zawartość portfeli ląduje w kieszeniach, a same portfele w toaletach. W związku z tym te są permanentnie zapchane…

Trudno ogląda się Madonnę w Grocie – trzymając jednocześnie kurczowo torebkę. Niełatwo skoncentrować się na dramacie rozbitków z Tratwy Meduzy, rozglądając się równocześnie czy nikt nie tworzy „sztucznego tłoku”.

Tym niemniej Luwr to Luwr. Miejsce w którym warto się znaleźć choć raz w życiu – bez względu na wszelkie niedogodności. Nawet gdy tych odwiedzin nie zwieńczy sweet-focia z Moną Lisą.

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.