"Zbaw nas ode złego", czyli gliniarz i ksiądz na wojnie z diabłem. RECENZJA

Kadr z filmu "Zbaw nas ode złego" (reż. Scott Derrickson)
Kadr z filmu "Zbaw nas ode złego" (reż. Scott Derrickson)

Mimo nieznośnych klisz, z jakich ten film jest zbudowany i oderwania od rzeczywistości, za jedno chwalę film Scotta Derricksona. Choć widać, że bezczelnie odcina kupony od „Egzorcyzmów Emilly Rose”, to znów przekazuje proste prawdy wiary. Co może pokonać zło absolutne? - pisze Łukasz Adamski.

Od razu zaznaczam, że fani świetnej książki Ralpha Sarchie, gliniarza z Bronxu, który pomaga duchownym i demonologom w egzorcyzmach, będą zapewne zawiedzeni nowym filmem Derricksona. Autor „Sinister” nie opowiada o żmudnej pracy policjanta, który dotyka niemal codziennie „zła pierwotnego”, co było siłą tej opowieści. Zamiast tego wycina kilka wątków z jego pracy i zlepia je w kino gatunkowe.

Oficjalnie nigdy nie prowadziłem żadnej sprawy na zlecenie Kościoła Rzymskokatolickiego, lecz na życzenie poszczególnych księży zdarzało mi się pracować nad sprawami, które były oficjalnie prowadzone przez Kościół Katolicki. Sporo z nich prowadziłem we współpracy z biskupem Robertem McKenną, księdzem wyznającym katolicyzm tradycyjny i egzorcystą, który nigdy nie unika konfrontacji z szatanem i jego armią ciemności. Asystując mu przy ponad dwudziestu egzorcyzmach w ciągu ostatnich dziesięciu lat, nabrałem najwyższego szacunku dla tego świętego sługi Bożego. Jeśli kiedykolwiek będzie potrzebował, żebym wraz z nim zszedł do piekielnej otchłani, pójdę za nim bez wahania

— pisze w swojej książce Sarchie. Twórca bardzo realistycznego i dogmatycznego obrazu „Egzorcyzmy Emilly Rose” również w przypadku filmu o niemieckiej dziewczynce opętanej przez demony wsadził swoją opowieść w szaty popkulturowego horroru, opierając jedynie wszystko na prawdziwej historii. Miało to zresztą świetny efekt. Żaden twórca „christian movie” tak doskonale nie podał na talerzu opowieści o walce ateistycznego „racjonalizmu” z rzeczywistością duchową. Biorąc do ręki książkę gliniarza z Bronxu, który również musi zderzyć swój policyjny racjonalizm z wiarą, reżyser miał podobny materiał wyjściowy. Tym razem jednak postanowił pójść jeszcze dalej w popkulturę, kręcąc sensacyjną opowieść grozy. Na szczęście nie zrezygnował zupełnie z przekazania prostych prawd wiary, co wciąż w amerykańskich horrorach z duchownym w centralnym miejscu jest normą. Piszę o tym szeroko w mojej książce „Bóg w Hollywood”.

Połączenie kina opowiadającego o opętaniu przez demony czy szatana z kryminałem nie często daje dobre efekty. W zasadzie poza klasycznym „Harry Angel” i świetnym „W sieci zła” trudno znaleźć dobre połączenie tych dwóch gatunków. Niestety nie do końca udaje się to też Derricksonowi, który zrobił najsłabszy horror w swojej karierze. Opowieść o do bólu racjonalnym, „niewierzącym katoliku” Ralphie Sarchie (Eric Bana) oraz księdzu Mendoza (Édgar Ramírez) jest zbudowana z klisz i poprowadzona według nudnego w wielu momentach schematu. Na dodatek film jest podlany kiczowatą dawką komiksowego demonizmu rodem z „Constantine”, który w porównaniu z surowym klimatem „Egzorcyzmów Emilly Rose” wzbudzać może jedynie znudzenie. Na dodatek reżyser wykorzystuje tricki wyrwane żywcem z „Sinister”- granie niepokojącym dźwiękiem, zjawy w lustrach, grające pozytywki i przerażające pluszaki w dziecięcych pokojach czy śledzące bohaterów upiory. Nieuczciwością byłoby powiedzenie, że nie wzbudzają te sceny strachu. Można podczas seansu kilka razy podskoczyć na fotelu, i poczuć zimny powiew na karku. Derrickson jest świetnym rzemieślnikiem i umie grać na odpowiednich strunach. Tylko co z tego, jeżeli ostatecznie są to puste emocje? O ile trzyma on swój film w ryzach przez jego pierwszą część, o tyle w pewnym momencie widać jakby nie miał pomysłu jak dalej poprowadzić akcję. Mam wrażenie, że miejscami twórcy łudzą się, że oszukają widza, stosując kolorowe fajerwerki przykrywające mielizny scenariusza. Niestety wszystkie oryginalne pomysły (inspirujący motyw z piosenkami The Doors) albo nie zostają w ogóle rozwinięte albo ich finał jest rozczarowujący.

Niemniej jednak można się cieszyć, że w kolejnym wakacyjnym murowanym hicie bohaterem jest ksiądz katolicki. I nawet jeżeli ma on twarz latynoskiego kochanka i postawę twardziela rodem z ekipy Jamesa Woodsa z „Łowców Wampirów” Carpentera, to jego mądre słowa o istocie przebaczenia, pokuty i rachunku sumienia wpisują się w potrzebną popkulturową ewangelizację. Film Derricksona podkreśla też to co w chrześcijaństwie najistotniejsze - każdy ma szansę na zbawienie jeżeli tylko otworzy serce przed Jezusem. Szkoda jednak, że twórca najlepszego filmu o egzorcyzmach ostatniej dekady, odcina teraz kupony od sukcesu leniwie tworząc blade kopie swojego najlepszego dzieła. O wiele lepiej spisał się James Wan robiąc „Obecność”, gdzie zminimalizował „popcornowi” sceny, bez których film dla mas coraz rzadziej może się obejść. Film „Zbaw nas od złego” sprawdza się więc jako wakacyjne straszydło z chrześcijańskim przesłaniem, który jest jednak dalej od „Egzorcysty” niż diabeł od fascynacji krucyfiksem.

3/6

Łukasz Adamski

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych