TYLKO U NAS. Jan Komasa opowiada o "Powstaniu Warszawskim": "To jest nakręcone tak, jak kręcą dzisiaj reporterzy wojenni!" NASZ WYWIAD

fot. M. Czutko
fot. M. Czutko

Dwunastu operatorów ruszyło w miasto, kręcili wszystko, co się dzieje wokół - według jakiegoś ustalonego scenariusza. Według mnie to jest pierwszy polski film dokumentalny - mówi Jan Komasa, reżyser, pomysłodawca fabuły do filmu „Powstanie Warszawskie”.

CZYTAJ TAKŻE: „To nie jest film łatwy w odbiorze, to nie jest film dla wszystkich” - oklaski po pokazie filmu kinowego „Powstanie Warszawskie”

wPolityce.pl: Czy jest pan w stanie policzyć, który raz oglądał pan film „Powstanie Warszawskie”?

Jan Komasa: Ooo… Trzeba by raczej zapytać, „który rok” ja go już oglądam. Bo ten film przeszedł już bardzo wiele metamorfoz w czasie kiedy szukaliśmy na niego pomysłu. Od dokumentu, poprzez fabularyzowany dokument, poprzez dokumentalizowaną fabułę… przeszliśmy wszystkie etapy. Były nawet jakieś pomysły animacyjne. Za każdym razem jedna rzecz się u mnie powtarzała, takie wzruszenie, które sprawia, że nie jestem w stanie tego filmu oglądać krytycznie, tylko za każdym razem daję się ponieść emocjom.

Na ile ten film jest inspiracją dla powstającego równolegle pana filmu fabularnego „Miasto ‘44”?

Myślę, że te dwa filmy się przenikały i na pewno wiele rzeczy przeszło z dokumentu do „Miasta ‘44”. Ten film dokumentalny wstrząsa tym, że to jest wszystko takie normalne. Ludzie chodzą, jedzą, Warszawa się pali, a oni się śmieją, to zdajemy sobie sprawę, że takie obrazki oglądaliśmy w Syrii, Egipcie, albo na Ukrainie. Że wojna, albo rewolucja, zawsze mają jedną twarz, że to, co było 70 lat temu nie różnie się od tego co teraz. I to mi bardzo odświeżyło myślenie o fabule w ogóle.

Ja dużo dowolności miał pan przy robieniu filmu „Powstanie Warszawskie”?

Przez rok pracowałem nad tym, żeby znaleźć formułę dla tego filmu. Wkopałem się we wszystko to, co było dostępne na temat powstańczych operatorów, a było niewiele. Niewiele osób tez pamięta, że oni w ogóle kręcili. Polska z II Wojny Światowej ma bardzo mało materiału filmowego, a w tym filmie wykorzystaliśmy tylko polskie ujęcia. To jest trochę zapomniana polska historia filmowa. Ten materiał pojawiał się we fragmentach, to było przekopiowane, czarno - białe. Ludzie się przyzwyczaili do dosyć podłej jakości tego materiału. Nagle dostajemy coś takiego i trzeba znaleźć powód, dlaczego mam to pokazać w kinie, a nie na przykład na ekspozycji w muzeum.

Czyli zrobić z tego fabułę?

Tak. Z tych pięciu i pół godziny materiału udało się znaleźć takie 80 minut filmu, które tworzą jakąś historię bardziej lub mniej wstrząsającą i odkrywcza dla widzów. I dostaliśmy na końcu jakiś obraz powstania, na który ludzie często nie są gotowi. Ktoś po pokazie powiedział, że to wygląda, jak „Czas honoru”, który jest kolorowy, i ci ludzie tutaj też są kolorowi. Nagle to, co jest takie szlachetne, bo czarno-białe staje się takie dzisiejsze, pokolorowane.

To po co ten kolor?

Kolor miał służyć właśnie temu efektowi. Efektowi obcości, który miał skonfrontować nas z tym, co my myślimy o historii, że ona jest czarno - biała. Zgodnie z tym powiedzeniem, że historia to jest to samo co dzisiaj, tyle, że wczoraj, tutaj kolor miał przyciągnąć z wtedy do dzisiaj. I od samego początku ten efekt był wstrząsający. Były nawet jakieś zakusy na trójwymiar, ale nie wiem, czy to jest dobrze przenosić widzów do powstania. To tak, jakby ich wciskać do środka wojny. Myślę, że kolor wystarczająco uderzy w nasze poczucie bezpieczeństwa. Bo myślę, że warto mieć w głowie to, że te wydarzenia naprawdę były przed chwilą, siedemdziesiąt lat to przecież niewiele. Ja nie twierdzę, że to się znów wydarzy za chwilę, ale twierdzę, że warto, abyśmy doceniali to, że dzisiaj mamy takie spokój i nudę w porównaniu z powstaniem. To ma w tym filmie dodatkowo prowokować do myślenia.

Bohaterami filmu są operatorzy, bracia, którzy poruszają się z kamera po walczącym mieście. Skąd pomysł na taką fabułę?

Ta fabuła wyłoniła się po przeczytaniu wszelkich dostępnych materiałów i rozmowach z osobami, które miały styczność z powstańczymi operatorami. Szybko się okazało, że największym bohaterem tego filmu jest sam materiał filmowy. Ponieważ nie ma ludzi, którzy się powtarzają, nie ma jednego przewodnika. Ujęcia są rwane, nakręcone tak, jak oni umieli. Często są nieostre, bo im się trzęsły ręce. Często są zniszczone. Są też ujęcia, których nikt wcześniej nie widział, jak na przykład zdjęcia z egzekucji. To było gdzieś na końcu innej rolki dolepione do innego materiału. Wartość dokumentalna tego jest niezwykła, może to nawet doprowadzić do tego, że zmienią się zapisy w niektórych podręcznikach historii. Po obejrzeniu tego filmu historycy będą być może chcieli zrewidować niektóre twierdzenia.

Czy dwaj bracia - operatorzy istnieli w rzeczywistości?

Tak, dwóch braci, starszy i młodszy. Młodszy chce walczyć, jak pewnie wszyscy jego rówieśnicy. Przeszukując dokumenty trafiliśmy na parę operatorów - braci Szoppe, Edwarda i Ryszarda. Niewiele było o nich wiadomo, szukając szczegółów wcieliliśmy się w role detektywów. Znaleźliśmy informację, że jeden z braci zginął podczas kręcenia, potem okazało się, że został ciężko ranny. I na nich oparliśmy tę historię.

To byli zawodowcy?

Dwunastu operatorów ruszyło w miasto, kręcili wszystko, co się dzieje wokół - według jakiegoś ustalonego scenariusza. Według mnie to jest pierwszy polski film dokumentalny. On doda jeden z pierwszych rozdziałów do historii polskiego filmu w temacie dokumentu. To jest nakręcone tak, jak kręcą dzisiaj reporterzy wojenni. Analizując życiorysy współczesnych operatorów wojennych analogie nasuwają się same. Pokazaliśmy ich jako ludzi, którzy z biegiem czasu przyzwyczajają się do adrenaliny i pchają się na pierwsza linię, myśląc, że kamera ich przed wszystkim uchroni. Okazuje się oczywiście, że różnie z tym bywa. Ta kamera jest dla nich, jak skrzydła dla Ikara. Wydaje im się, że można lecieć wyżej i wyżej… To jest też trochę opowieść o ambicji, której dajemy się ponieść, a ona nas spala. Dla mnie, jako reżysera okazało się to wystarczające, żeby opowiedzieć o tych filmach, które odnaleźliśmy.

Ten film podobno trzeba oglądać kilka razy, co można dojrzeć w nim podczas kolejnych projekcji?

Szybko zauważyliśmy, że przy zeskanowaniu każdego kolejnego ujęcia i oglądaniu go wielokrotnym wychodzi masa dodatkowych rzeczy. A to ktoś w drugim planie się odwrócił i uśmiechnął. Udało się go rozpoznać, wtedy kontaktowaliśmy się z tą osobą. Czy pamięta filmowców? Tak, pamiętam. Jak wyglądali, co robili? Taka praca detektywistyczna, która pomogła nam zrozumieć pewien absurd. No bo to jest tak: wy walczycie, my was filmujemy, ale przecież możemy także zginąć, wszystko się może wydarzyć. Więc jak ta praca tak naprawdę wyglądała?

Z samego filmu to nie wynikało?

Cóż można się dowiedzieć tego z pięcio- czy sześciosekundowych ujęć? Operatorzy w myślach liczyli sobie do pięciu czy sześciu i wyłączali kamerę bez względu na to, czy coś się wydarzy, czy nie. Bo taśmy w puszce mieli na dwie lub trzy minuty, trzeba było oszczędzać. Kamera była głośna, słychać było terkot, mogło to zdradzić pozycje operatora. Kamera była duża, niewygodna, statyw ciężki. Trzeba było doostrzyć, założyć odpowiedni obiektyw, ocenić odległość np. od czołgu, który na nich jechał. Ci ludzie ryzykowali wszystko, żeby cokolwiek przetrwało do naszych czasów. W tych ujęciach była masa informacji, ale one przy pierwszym obejrzeniu umykały.

Co z takich szczegółów po jakimś czasie udało się odnaleźć?

Jest ujęcie, w którym ktoś idzie i niesie coś pod pachą. Okazało się, że to są nogi konia. Zdaliśmy sobie sprawę z tego dopiero po pół roku pracy nad tym ujęciem. To z kolei może nam zdradzić, gdzie to było nakręcone, taka nietypowa warszawska identyfikacja. Po rozszyfrowaniu tego, co ludzie mówią dochodziły kolejne szczegóły. Dziewczyna i chłopak, wygląda, jakby sobie coś meldowali, a okazuje się, że oni ze sobą flirtują. Zupełnie potoczne rzeczy, które kamera niechcący wyłapała. Pracowaliśmy z biegłym sądowym, który odczytuje słowa z ruchu warg, ale także z człowiekiem, który jest głuchoniemy. On jak widział filmy nieme, to zawsze się śmiał, bo wiedział, że aktorzy mówią zupełnie inne rzeczy, niż jest to w napisach. Tutaj było dokładnie to samo. Mówił nam, tutaj gadają o głupotach, tutaj jest coś ważnego. Dla niego to był film dźwiękowy od początku. Tak, jakby dzisiaj po prostu nagrać na ulicy osoby rozmawiające ze sobą bezpośrednio, albo przez komórkę. Oni byli dokładnie tacy jak my. Uświadomienie sobie tego działa, jak cios pięścią w twarz.

Rozmawiał Marcin Wikło

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.