Marek Migalski odsłania tajemnice Parlamentu Europejskiego. Zobacz, jak europosłowie bawią się za nasze pieniądze!

Fot. The Facto
Fot. The Facto

Większość zagranicznych Delegacji to darmowe i bardzo drogie biura podróży. Żeby nie być gołosłownym opiszę moją wyprawę do Nigerii, gdzie występowałem jako reprezentant ECR (European Conservatives And Reformists Group). Przez trzy dni udawaliśmy, że debatujemy nad wszystkimi problemami świata, po czym sporządzony został finalny komunikat, w którym politycy PE i krajów afrykańskich wyrażają swoją wolę, by… wszystkim żyło się zdrowo i szczęśliwie.

W tym dokumencie napisano nawet - jeśli dobrze pamiętam - że za ocieplenie klimatu odpowiedzialna jest dyskryminacja kobiet i że domagamy się genderowych parytetów we wszystkich dziedzinach życia społecznego. Byłem jedynym, który potraktował poważnie ten dokument i właśnie dlatego za nim nie głosowałem. Cała reszta była zachwycona swoją pracą. Do Abudży pojechało z Brukseli kilkadziesiąt osób – posłowie, tłumacze, asystenci, doradcy. Większość w klasie biznes. Do tego drogi hotel i inne atrakcje. Podatnik europejski zapłacił więc za udawaną pracę, choć wszyscy uczestnicy tego spotkania byli prawdopodobnie zachwyceni swoim w nim udziałem. Zwłaszcza że odbyło się ono nie za ich pieniądze.

Swoją drogą nie ma żadnego uzasadnienia, by na takie wyprawy jeździli tłumacze, którzy są pracownikami PE. Ktoś powie, że to z oszczędności – po co przepłacać za miejscowych tłumaczy, jeśli i tak płaci się swoim, którzy są na stałe zatrudnieni w instytucjach unijnych? To myślenie ma pozory racjonalności i być może w innych niż Parlament Europejski instytucjach nawet by się sprawdziło i przyniosło oszczędności. Ale PE nie jest od tego, by być racjonalnym i przynosić oszczędności. Jego misją jest generowanie kosztów, a nie ich redukcja. Tak więc – zamówienie i opłacenie 5 miejscowych tłumaczy (na przykład w Nigerii) wyszłoby wielokrotnie taniej, niż ciąganie swoich z Brukseli. Dlaczego? To jasne – koszt wynajęcia nawet 50 nigeryjskich tłumaczy, dla każdego posła europejskiego i afrykańskiego po jednym, i tak byłby niższy niż wyprawa 5 tłumaczy z PE. Trzeba im wszak wypłacić specjalne dodatki do pensji, opłacić hotel i oczywiście – bilety lotnicze w klasie biznes. Jeśli to podliczyć, widać, że podróżowanie z unijnymi tłumaczami jest o wiele droższe, niż zatrudnienie dodatkowych na miejscu. Ale od lat nikt w PE nie jest w stanie zmienić tego stanu rzeczy.

Warto prześledzić, ile razy i do jakich krajów latają eurodeputowani, a zwłaszcza – co wynika z ich podróży po całym świecie? Przy tej ilości posłów i wszystkich osób im towarzyszących, są to astronomiczne sumy, przy których wydatki polskiego Sejmu na wizyty zagraniczne kilku marszałków i wicemarszałków to drobne wydatki na waciki. Gdyby jeszcze z tych wojaży coś wynikało… Ale nie wynika lub – mówiąc bardziej poprawnie – wynika niewiele. To Flying Circus za dużą kasę. Waszą kasę.

Wyjazdy w ramach Delegacji wiążą się z tym, że po przylocie właściwie nikt nas nie może rozliczyć z obecności na spotkaniach. No bo kto coś narzuci MEP-owi? Asystent? Doradca? Dlatego często się zdarza, że eurodeputowany zaraz po wyjściu z samolotu na Dominikanie czy w Malezji, znika na kilka dni i pojawia się dopiero przed odlotem do Europy. Co prawda traci trochę kasy, bo za każdy dzień pobytu na delegacji poza UE europoseł otrzymuje połowę diety dziennej, czyli trochę ponad 150 euro, ale i tak ma opłacony drogi i luksusowy hotel (reprezentanci narodów europejskich nie mogą przecież spać byle gdzie) oraz podróż z Europy i z powrotem w klasie biznes. Słyszałem o przypadkach również polskich MEP-ów, których widziano tylko w samolocie z Brukseli, a następnie w samolocie do Brukseli, gdyż nawet nie chciało im się jechać do wyznaczonego hotelu (można się tam wszak natknąć na innych posłów i trudno byłoby wytłumaczyć, że prowadzona właśnie pół-Portorykanka czy Tajka w ostrym makijażu to rodzona kuzynka, którą się przez przypadek spotkało). Lepiej w takiej sytuacji wziąć inny hotel – najlepiej w innej miejscowości. Jednak nie tak dalekiej, by mieć kłopoty z dotarciem na samolot w ostatnim dniu delegacji. Zdarzało mi się więc widywać kolegów i koleżanki jedynie w pierwszym i ostatnim dniu (a i to raczej w samolocie, a nie w hotelu).

W Parlamencie Europejskim warto posługiwać się językami obcymi, a konkretnie językiem angielskim. Jest on absolutnie niezbędny do jakiegokolwiek sensownego funkcjonowania. Oczywiście da się od biedy jakoś żyć mówiąc tylko w swoim języku - widywałem polskich europosłów, którzy wszędzie poruszali się z asystentkami, bo nie byli w stanie samodzielnie zamówić nawet kawy (co było lekko żenujące, ale w sumie można z tym żyć). Chodzi raczej o funkcjonowanie w znaczeniu politycznym - po prostu, jeśli nie mówisz po angielsku, to nic nie załatwisz. Najważniejsze sprawy diluje się w kuluarach, gdy obok nie ma żadnego tłumacza. Poza tym w polityce ważne są kontakty osobiste, a tych się nie zbuduje, poruszając się wszędzie z asystentem, który musi wszystko tłumaczyć. Jeśli więc będą Państwo się wahać, na kogo oddać głos w najbliższych wyborach do PE, to znajomość języka Szekspira powinna być jedną z najbardziej pożądanych umiejętności kandydata.

Nie wymieniając nazwisk powiem, że w polskiej delegacji do końca kadencji pozostało kilka osób, które nie nauczyły się mówić po angielsku. W 2009 roku było ich więcej, ale kilkoro podjęło trud i w ciągu pięciu lat nauczyli się jako tako porozumiewać. (…)

Administracja zadbała zresztą o to, by MEP mógł na koszt podatnika unijnego podszkolić swoje umiejętności językowe. Każdy eurodeputowany na naukę języka ma prawo wykorzystać 5000 euro rocznie (co razem stanowi prawie 4 miliony euro rocznie!). MEP może zdecydować, w jakiej formie wyda tę kwotę - na książki, kasety, płyty, korepetycje itp. Ulubioną formą są wakacyjne kursy. Jak to wygląda? Otóż dany europoseł może wybrać się do jakiegokolwiek państwa unijnego, by uczyć się tamtejszego języka. Oczywiście najwięcej chętnych jest do nauki angielskiego, więc wszyscy wybierają się do Anglii, Irlandii i… na Maltę! Dlaczego na Maltę? Bo tam angielski jest drugim oficjalnym językiem, więc można połączyć przyjemne wygrzewanie się na plaży z pożyteczną nauką angielskiego. PE opłaca przelot klasą biznes, kurs i inne gadżety. A hotel? Na hotel i jedzenie europoseł otrzymuje połowę dziennej diety, czyli ponad 150 euro za każdy dzień pobytu na kursie. Żeby mieć prawo do takich luksusów wystarczy odbyć pięć godzin lekcyjnych dziennie. Przyznają Państwo, że nie jest to specjalny wysiłek i można spędzić z ładną nauczycielką czas od 9 do 13, by potem rozkoszować się urokami Malty i Morza Śródziemnego.

Jak pisałem, najchętniej wybieranymi destynacjami są Wielka Brytania, Irlandia i Malta, ale nie oznacza to, że MEP-y jeżdżą tylko tam. Równie chętnie, choć nie tak często, decydują się na Portugalię, Hiszpanię czy Grecję. I teraz zagadka dla tych, którzy uważają, że wiedzą już coś na temat zwyczajów panujących w PE - czemu właśnie te kraje są tak radośnie odwiedzane? Bo – ktoś zapewne powie - są to kraje ciepłe i doskonałe na wakacje. Zapewne. Albo – odpowie ktoś inny - europosłowie zakochani są w filozofii Sokratesa, corridzie oraz fado i właśnie dlatego ciągną latem ku krajom, w których mogą pogłębić zainteresowania. Oczywiście. Ale może także dlatego… że dojazd do miejsca nauki jest refundowany tak samo, jak refundowane są dojazdy do Brukseli (ale już bez limitu kilometrów), czyli za każdy przejechany kilometr eurodeputowany otrzymuje 49 centów. Zatem za podróż do Lizbony (i z powrotem) w celu nauki języka portugalskiego polski MEP dostanie około 3000 euro na rękę! Warto więc uczyć się nie czeskiego czy niemieckiego, ale właśnie greckiego czy hiszpańskiego.

Można zresztą pobawić się w różne wariacje - jeden z polskich europosłów pojechał własnym autem (nabijając kilometrówkę) aż na… Maltę! Dojechał do końca Włoch, a potem przesiadł się na prom i dobił do brzegów Malty samochodem. Wszyscy zastanawiali się, jak naliczono mu kilometrówkę z promu? Czy kolejne mile morskie traktowane były przez brukselską administrację jako przejeżdżane autem, czy jednak tylko zwrócono mu za bilet za przeprawę?

Inny miłośnik języka Szekspira postanowił pouczyć się go w czasie wakacji, a przy okazji chciał zarobić parę euro na dalekiej podróży. Nie wybrał się jednak na Maltę, lecz obrał inny kierunek: południowo-zachodni. Zamierzał udać się do… Gibraltaru! Językiem urzędowym jest tam angielski, a nie ma bardziej oddalonego od Polski kawałka Starego Kontynentu (zatem kilometrówka byłaby najwyższa z możliwych). Podobno pomysł był długo rozpatrywany w biurach PE. Ostatecznie uznano jednak, że jego ekstrawagancja przekracza nawet standardy panujące od lat w Parlamencie i eurodeputowanemu odmówiono. Szkoda, bo przecież można byłoby spróbować uczyć się języka na zamorskich terytoriach Wielkiej Brytanii czy w Gujanie Francuskiej.

Powyższy tekst stanowi fragment książki Marka Migalskiego „Parlament Antyeuropejski” (wyd. The Facto)

Fot. The Facto
Fot. The Facto

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.