Brakujące ogniwo. Gdybyśmy mieli ministra edukacji, któremu leży na sercu polityka historyczna, film „Wolność i Niezawisłość…” byłby pokazywany w szkołach

Fot. M. Czutko
Fot. M. Czutko

Choćby dla tych trzech dokumentów warto było przyjechać do Gdyni na Festiwal „Niepokorni, Niezłomni, Wyklęci”. „Wolność i Niezawisłość. Ostatnia nadzieja” Sławomira Górskiego, „Jedwabne” Artura Janickiego i „Historia Kowalskich” Arkadiusza Gołębiewskiego i Macieja Pawlickiego. Każdy o zupełnie innej formule, wszystkie ważne.

A przecież znakomitych filmów, które wydobywają z mroków zapomnienia fakty, ludzi, zdarzenia – było znacznie więcej. Właściwie wszystkie 19, które jury wybrało do konkursu. Często już tytuł dokumentu zapowiadał kolejny polski wojenny czy powojenny dramat: ”Workuta”, „Obława” /augustowska/ czy „Legenda wileńskiej konspiracji”. Przed naszymi oczami, jak w kalkomanii, wyłaniają się bitwy leśne, których jeszcze nie zna historia, bezradne, przerażone twarze starców i dzieci, masowe groby, których nie znaczy krzyż, przybywa rodzin, które komunistyczny terror lat 1945 – 56 zniszczył na zawsze. Przeraża bezmiar tragedii. A to wszystko działo się, kiedy „cały naród budował swoją stolicę”, Zjazd Literatów w Szczecinie, hucznych 1-majowych pochodów i Kongresu Pokoju we Wrocławiu, który miał sygnalizować światu powrót Polski do powojennej normalności i rodziny państw demokratycznych.

Gdybyśmy mieli ministra edukacji, któremu leży na sercu polityka historyczna i wychowanie w duchu patriotycznym, film „Wolność i Niezawisłość…” byłby pokazywany w szkołach na lekcjach historii czy wychowania obywatelskiego.

Zwarta, znakomicie skonstruowana lekcja poglądowa o legendarnej organizacji WiN, losach przywódców Komendy Głównej, i ich żołnierzy. Z jednej strony – sędziowie, a właściwie przedstawiciele sowieckiego aparatu terroru, odczytujący wyroki przesłane z Moskwy, „krzyżyk – śmierć, kółko – dożywocie, cyfra – ilość lat w kazamatach”, z dużą nadreprezentacją osób pochodzenia żydowskiego, z drugiej – bohaterscy polscy dowódcy i zmarnowani latami życia w lesie żołnierze, ścigani, torturowani, mordowani, wciągani przez sowiecka władzę w śmiertelne pułapki. Najpierw ujawnienie, które przecież służyło wyłącznie ewidencjonowaniu przyszłych ofiar, a potem masowe aresztowania i wyroki. Oto płk Różański, który dał polskim przywódcom oficerskie słowo honoru, że ich podwładni zostaną oszczędzeni, a potem łamał je bezpardonowo – to przecież nic innego jak jeszcze jedno zderzenie cywilizacji europejskiej i azjatyckiej, gdzie takie pojęcia jak prawda, honor, przyjaźnie i sojusze bywają traktowane instrumentalnie. Sławomir Górski zaproponował także interesującą formułę swego filmu: partie dokumentalne, przechodzące miejscami – które autor chce wskazać i wypunktować – w animację.

Od jakiegoś czasu poznajemy statystyki, dotyczące tego okresu sowieckiego terroru. Ale to chyba prawda, że obraz mówi więcej niż 10 tys. słów. Bo kiedy patrzy się na dzielne zachowania dowódców WiN-u na sali sądowej, widzi kolejną masakrę żołnierzy w lesie, odczytuje napisy w UB-eckich kaźniach „Matko Najświętsza, pozwól przetrwać bez hańby”, rozumie się więcej, a na pewno więcej czuje.

Oto „Jedwabne” Artura Janickiego. Kadry spokojnego, prowincjonalnego miasteczka, wywiady z naocznymi świadkami zdarzenia sprzed lat, które złym echem odbije się w nieprzychylnych Polsce światowych mediach, ale przede wszystkim statystyka, wyniki badań naukowych, dalekich od zakończenia. I te obiektywne dane naukowe Artur Janicki zestawia z relacjami, pożal się Boże, historyków, a w istocie politycznych propagandystów jak Jan T. Gross. Jego „1600 ofiar pogromu” w żaden sposób nie chce się zmieścić w niewielkiej stodole, spalonej przez Niemców, „Polacy, pomagający niemieckim oprawcom” okazują się grupką przerażonych, spędzonych pod lufami karabinów mieszkańców Jedwabnego, którzy daliby wszystko, żeby być gdzie indziej, gdzie nie będą musieli grzebać spalonych przez Niemców ciał swoich sąsiadów.

Skandaliczna zabawa z faktami i cyframi, otrąbienie wyników śledztwa, które trwało i będzie się jeszcze ciągnęło latami, słowem – kolejna historyczna hucpa, którą krok po kroku weryfikuje nauka. Wreszcie – podejrzana zbieżność intencji książek Grossa z narracją nieprzychylnych Polsce amerykańskich organizacji żydowskich – które nie kiwnęły palcem, kiedy bohaterski polski kurier Jan Karski dostarczył Stanom Zjednoczonym informację o losie 3 mln ich ziomków w Polsce – oraz z prowadzoną od kilku dziesiątków lat, niemiecką narracją historyczną.

Jako były krytyk filmowy wiem jak trudno nakręcić dokument fabularyzowany. Ogromna dokumentacja, od krajobrazu, architektury, poprzez broń, odzież z epoki, która ma się zgadzać „co do guzika”. Reżyserzy Arkadiusz Gołębiewski i Maciej Pawlicki zadali sobie ten trud – powstał film „Historia Kowalskich”. Chodzi o rodzinę Kowalskich, którzy podczas wojny przechowywali Żydów i zostali za to bestialsko zamordowani przez Niemców. Podczas tej pacyfikacji zginęło 34 mieszkańców wioski. To film opowiadający o tragicznych losach rodziny Kowalskich, podwójnie tragicznych, bo zakończonych męczeńską śmiercią ludzi sprawiedliwych. To w takich przypadkach wielu z nas woła: ”Boże, gdzie byłeś, kiedy to się stało?!” Jednak ten fabularyzowany dokument opowiada o czymś więcej – długą historię wzajemnych 800-letnich stosunków Polaków i Żydów, zamieszkujących polskie ziemie. Bo było tak: kiedy w XIII wieku Żydzi zostali ekspulsowani z Anglii, wielu z nich przyjechało do Polski.

Potem, kiedy w XIV wieku wygnano ich z Francji, a w XV z Hiszpanii, ogromna część także zamieszkała u nas. Jest więc ten film kroniką naszych wzajemnych relacji, przyjaźni i konfliktów, odmienności religijnych, kulturowych i obyczajowych, i – najczęściej – szczęśliwego pokonywania tych barier. I znowu – clash cywilizacyjny, łacińska, chrześcijańska, „kochaj bliźniego jak siebie samego” i bestialstwa ateistycznych dyktatur. Podobało mi się wyważenie racji obu stron i koncyliacyjny ton „Historii Kowalskich”. Jednak należy pamiętać, że proces zakłamywania historii II wojny i promowania przez Rosję i Niemcy, ale także środowiska amerykańskich Żydów własnych pomysłów na II wojnę - trwa.

Dopiero zaczyna się odkłamywanie tamtych czasów: zamiast 6 tys. bohaterskich Polaków, ratujących Żydów pojawiają się cyfry 5000 tys. do 1 mln, informuje się, iż „Żegota” nie była jakąś tam małą organizacją, ale działała jako komórka Delegatury Rządu na Kraj, jedyna w okupowanej przez Niemców Europie instytucja państwowa, ratująca ludność żydowską od zagłady, i że tylko nam, Polakom, i bodaj Ukraińcom, za tę pomoc groziła śmierć. I powoli nasza narracja przedziera się do światowej świadomości publicznej, choć w ślimaczym tempie i z oporami, a my możemy być ze swoich wspaniałych rodaków, jak rodzina Kowalskich i setki tysięcy innych, dumni.

Trzy panele –„Kogo obchodzi historia?”, „Polska polityka pamięci” i „Polacy – Żydzi, cele wspólne czy rozbieżne?” – gdzie widać było prezesa IPN Łukasza Kamińskiego, prof. Jana Żaryna, dyrektora Muzeum Historii Polski Roberta Kostro, europosła Kazimierza M. Ujazdowskiego i dyrektora Muzeum Katyńskiego Sławomira Z. Frątczaka – poruszały sprawę konieczności prowadzenia przez nas polityki historycznej, bo jak dotąd zwyciężają narracje Rosji i Niemiec.

Instytucjonalizacji pomocy państwa w pielęgnowaniu pamięci historycznej w kraju i wspólnotach polonijnych. Aktywizacji MSZ, współpracy ze środowiskami zagranicznymi i polonijnymi, promowaniu Polaków – bohaterów poprzez sztukę wysoką oraz kulturę masową, a tym filmy fabularne, dokumenty, publikacje książkowe, kongresy i festiwale. Ważna wydaje się koncepcja, przedstawiona przez prof. Żaryna – o prawie Polaków do posiadania własnej narracji historycznej – także czasów wojny, Żołnierzy Wyklętych, aktualnych opinii na temat konieczności przyjmowania imigrantów z północnej Afryki czy Bliskiego Wschodu, kiedy tysiące naszych rodaków, rozsianych po krajach byłego imperium sowieckiego czekają na decyzje i dokumenty repatriacyjne. Polacy, niestety, wciąż muszą się uczyć swoich praw, w tym prawa do posiadania własnych poglądów, oczekiwania że zostaną one wysłuchane i że będą się liczyć.

VII Festiwal NNW, to największy w kraju przegląd twórczości inspirowanej naszą historią. Rozwija się niezwykle prężnie, zdobył wielu możnych sponsorów i patronów medialnych - w tym tygodnika „wSieci” i portalu wPolityce.pl - co jest w dużej mierze zasługą pomysłodawcy i dyrektora Arkadiusza Gołębiewskiego. W tej chwili ma już charakter interdyscyplinarny – film dokumentalny, dokument radiowy, panele dyskusyjne, promocje książek, warsztaty dla młodzieży, przegląd zespołów rockowych o patriotycznych repertuarze.

A podczas imprezy wszystkim, gościom i organizatorom towarzyszyło to samo odczucie: kiedyś Żołnierze Wyklęci zostali skazani na podwójną śmierć, eliminację fizyczną i zapomnienie. Zniknęli z przestrzeni publicznej na dziesięciolecia, odarci z honoru, wymazani z pamięci. I takie spotkania jak Festiwal NNW pomagają przywrócić im, jeśli nie życie, bo tego nikt z nas nie jest w stanie zrobić, to przynajmniej pamięć o pełnych odwagi, poświęcenia i miłości do Ojczyzny czynów. Pamięć i honor.

Felieton zamieszczony na sdp.pl

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych