Łańcuchy solidarności. Czy zostały już ostatecznie zerwane? Czy skazani jesteśmy na wieczną zabawę w Po-landzie?

Fot. PAP/Marcin Bielecki
Fot. PAP/Marcin Bielecki

IV. Ucieczka

Nikt nie opisał sytuacji owej ucieczki mocniej niż Jerzy Andrzejewski w posłowiu do wydania Conradowskiego Lorda Jima z 1955 roku. To, na swój sposób, wyznanie nie mniej wstrząsające od świadectwa Czapskiego – opis reakcji na to samo, krańcowo silne doznanie ciężaru „niewidzialnego łańcucha” solidarnej wspólnoty: doznanie czasu totalitarnej okupacji. Trzeba i jemu udzielić tutaj więcej miejsca.

Było to latem roku czterdziestego drugiego. Gdzieś w połowie sierpnia znalazłem się w Krakowie wraz z jednym z przyjaciół [chodzi o Czesława Miłosza, którego nazwiska w warunkach cenzury z 1955 roku Andrzejewski nie mógł wymienić – AN] Chcieliśmy odwiedzić wspólnego przyjaciela – wyruszyliśmy pierwszym podmiejskim pociągiem do Krzeszowic, do Kazimierza Wyki.

Wyniknął z tych odwiedzin chyba jeden z najpiękniejszych wieczorów okupacyjnych, jakie pamiętam. Już późnej kolacji wyruszyliśmy na dwór, do ogródka przy willi, i siedząc na płocie mówiliśmy wiersze, potem zaś przeszliśmy na parodie i chyba gdzieś do północy prowadziliśmy w tę letnią nocną porę niezwykły trójgłos [Andrzejewski, Miłosz, Wyka] ironizujący duchy wielkich narodowych wieszczów. Szczególnie wierszami pod Wyspiańskiego mówiliśmy z taką swobodą, jakbyśmy z jednych rękawów koszul wytrząsali natchnienie, z drugich – ironię.

Nazajutrz pojechaliśmy do Krakowa. Nie pamiętam już, czy było to akurat jakieś hitlerowskie święto, czy też po prostu lokalna uroczystość Hitlerjugend, dość, że całe miasto rojące się od umundurowanych Niemców dosłownie tonęło w powodzi czerwonych flag i czarnych swastyk. Dzień był bardzo skwarny, przedburzowy, lecz to nie ze względu na duszny upał nie było czym oddychać. Szczególnie my dwaj, warszawiacy [Andrzejewski i Miłosz], poczuliśmy się tego dnia w maciupkim z natury Krakowie jak wśród sennej zmory bohatera Kafki. I oto, chcąc się wyzwolić z tego wrogiego kręgu mundurów i swastyk, zgodnie poczęliśmy się w pewnym momencie wycofywać ze śródmieścia, poszliśmy ulicą Grodzką, minęliśmy Wawel, aż znaleźliśmy się na Skałce.

Tam była pustka i cisza. Ale jaka cisza! Nawet powietrze po drodze z Wawelu na Skałkę po brzegi wypełnione gęstym drżeniem, tak charakterystycznym dla letniego południa – tutaj trwało nieme i martwe, jakby poza czasem. Od wyschniętej i omszałej sadzawki, od ziemi dziedzińca porośniętej zdziczałą trawą, a przede wszystkim od kamieni kościoła szedł chłód piwniczny. Mimo woli zaczęliśmy rozmawiać półgłosem, później już tylko szeptem, aż wreszcie zamilkliśmy. Nie mogły się nam nie przypomnieć pewne wiersze napisane przed stu laty:

Tak więc – to los mój na grobowcach siadać I szukać smutków błahych, wiotkich, kruchych. To los mój senne królestwa posiadać, Nieme mieć harfy i słuchaczów głuchych Albo umarłych…

W pewnym momencie, bez słowa porozumienia, lecz chyba pod jednomyślnym naciskiem świadomości, że ucieczka stąd jest konieczna – poczęliśmy się ze Skałki w milczeniu wycofywać, zrazu powoli, nieomal na palcach, później w miarę oddalania się coraz bardziej przyspieszonymi krokami. Uciekaliśmy – nawet nie staraliśmy się tego ukryć przed sobą. Uciekaliśmy z sercami ściśniętymi i z dreszczem przebiegającym nam po plecach. […] Od grobów. Od trumien. Od imienia: Konrad. Od wzoru życia i obowiązków. […]

Nie wierzę, aby istniał na świecie człowiek, który by w pewnym momencie nie zapragnął porzucić ojczyzny” (J. Andrzejewski, Posłowie, w: J. Conrad, Lord Jim, Warszawa 1956, s. 470-471).

To wyznanie, wyznanie z „czasu morowego”, nie wymaga tutaj długiego komentarza. Fascynujące okazać się może za to jego porównanie z zapisem doświadczenia z okupowanego Krakowa, zadumy u stóp Wawelu, u grobów na Skałce – zapisem, jakiego dokonał 19-letni Zbigniew Herbert. Z początkiem 1944 roku wraz z rodziną opuścił – już na zawsze – Lwów. Jego ojciec nie chciał ryzykować ponownego spotkania z Armią Czerwoną. Kraków był pierwszym przystankiem na wygnaniu z ukochanego miasta. Ale jest zarazem stolicą duchową większej wspólnoty, z którą młody Herbert się utożsamiał – i której pozostał wierny do końca.

1 kwietnia 1944 roku tak pisał do swojego szkolnego przyjaciela, Zdzisława Ruziewicza: „Dzisiaj jest niedziela. Byłem w Kościele Mariackim na mszy (ołtarz zrolowany, bardzo przykre wrażenie, tak że przez całą ‘służbę bożą’ kląłem wszystkich Szwabów z Frankiem na czele). Potem widziałem zmianę warty przed Wawelem (z orkiestrą i karabinami maszynowymi). W tym miejscy chciał mnie trafić, mówiąc po lwowsku, szlag. Poszedłem wobec tego na Skałkę i rozmawiałem sobie dobrą godzinkę z Wyspiańskim; mówił coś o sile narodu, że wytrwamy, że historia się powtarza i zdawało mi się, że szumiała nade mną Nike z ‘Wyzwolenia’, a może to był stary wiąz, rosnący na podwórzu Kościoła. Dalej szedłem szukać głosu złotego roku – nad Wisłę. Pętałem się po bulwarach, właziłem na statki i patrzyłem się, patrzyłem (śliczna rzeka, jak Boga kocham, nasza rzeka, polska).

W końcu wróciłem do domu (nie swego), zjadłem obiad i na odmianę zacząłem myśleć o Lwowie i o Tobie stary druhu. Myśli moje płynęły szeroką, rozśpiewaną, wielką Wisłą – tylko, że ta Wisła wpadała do Pełtwi…” (cyt. za: Jadwiga Ruziewicz, Zbigniew Herbert – serdeczny przyjaciel mojego męża, w: Upór i trwanie. Wspomnienia o Zbigniewie Herbercie, Wrocław 2000, s. 58).

Ojczysta Wisła wpadała do rodzinnej Pełtwi Herberta. Przyszły twórca Pana Cogito swoje pojmowanie – a może po prostu poczucie – wierności wyraził bardzo prosto. On, tak jak całe pokolenie żołnierzy Polski Podziemnej, którego stał się pogrobowcem, nie umiał od Skałki się oderwać. Był do niej przykuty łańcuchem niewidzialnym.

Ci – jak Andrzejewski czy Miłosz – którzy chcieli ów krępujący ich łańcuch rozkuć, w poszukiwaniu wyzwolenia przyjęli (jak tylu innych intelektualistów) ideologię komunistyczną. W istocie okazała się ona jednak tylko przybraną w czasie wielkiej ucieczki maską. Doświadczenie komunizmu, jak się zdaje, było szkołą nie innego rodzaju solidarności, ale właśnie egoizmu, stale atakującego wspólnotę duchową, o której pisali Czapski, 19-letni Wojtyła i 19-letni Herbert.

Powrót wyznaczały kolejne, przykuwane w czasach PRL do niewidzialnego łańcucha ogniwa – antykomunistyczny ruch oporu lat czterdziestych, powstanie robotników poznańskich w czerwcu 1956, walka o krzyż w latach 60-ych, złamane życiorysy zbuntowanych studentów z marca 1968, ofiara robotników w 1970 i 1976 roku. To była droga powrotna – także dla części peerelowskich intelektualistów – do solidarności. Oświetliły ją wybór i kolejne (zwłaszcza pierwsza) pielgrzymki Jana Pawła II do ojczyzny. Na tej drodze powstawało Przesłanie Pana Cogito, Człowiek z marmuru, Polaków portret własny…

Jej spełnieniem stał się rok 1980: strajk rozpoczęty od upomnienia się o los jednej pracownicy, działaczki Wolnych Związków Zawodowych – Anny Walentynowicz; ruch „Solidarności”, którego symbolicznym wyrazem okazało się posłanie (I Zjazdu) do robotników Europy Środkowej i Wschodniej.

Solidarność, ogarniając wyjątkowo dużą część wspólnoty narodowej, odnalazła zarazem misję wykraczającą poza tej wspólnoty obręb, poza obszar namacalnych, podzielnych interesów. Stała się w oczywisty sposób wyzwaniem dla sił egoizmu realnego. 13 grudnia 1981 roku zaczął się nowy etap rozkuwania solidarnościowego łańcucha. Trwa do dziś.

V. Po–land?

Rok 1989 nie zmienił tej tendencji. Przekształcone zostały tylko jej formy – na nowocześniejsze, bardziej skuteczne. „Wyzwoliciele” nie noszą już mundurów. Głoszą świat przyjazny, w którym stare zobowiązania, wzory życia (i ofiary) – już nie obowiązują. Zachęcają do wierności sobie – i tylko sobie. „Trumny” i „groby” już nas nie trzymają. A że nie otacza nas już ciasny krąg obcych wojsk, ze swastyką czy czerwoną gwiazdą na sztandarach – tym łatwiej od tych staroci, od zatęchłej „Skałki” odejść. Wieszczów można już tylko parodiować. Ironia jest jedyną formą natchnienia – w rozważaniach nad narodową wspólnotą.

Solidarność, misja – te słowa budzą uśmiech politowania. Z czym może się kojarzyć Roland – bohater Przesłania Pana Cogito? – Już chyba tylko z dywizją ochotników SS z II wojny… Wartości wieczne wpisane w obronę polskości? – Tak jest, to reakcyjne brednie i złudzenie nacjonalistów, uczą dzisiejsi guru (nierzadko łączący stalinowską przeszłość z harvardzką teraźniejszością). Jeżeli już na Polskę patrzeć, to tylko oczyma „przeciętnego Francuza, Anglika, Amerykanina”, a najlepiej – „wybitnych przedstawicieli tych krajów”. Ucieczka od polskości rozumianej w kategoriach innych niż PKB szerzy z dnia na dzień kategorię „tutejszych” wśród tych, którzy dawniej krzewili poczucie jedności narodowej kultury, strzegąc jej i ubogacając jej symbolikę – wśród inteligencji.

Tak być musi. Takie są czasy. Taka jest logika globalnego rynku i globalnej wioski. Duch końca dziejów głoszony jest dziś z tą samą obezwładniającą pewnością, z jaką 50 lat temu głosiciele diamatu ogłaszali triumf ostateczny ducha dziejów. Jesteśmy już po!

Czy tak jest istotnie? Czy łańcuch solidarności został już ostatecznie zerwany? Czy polskość, jak ją rozumiał Czapski, Wojtyła, tylu przed nimi, i jeszcze tylu po nich, już „niemą ma harfę i słuchaczów głuchych, albo umarłych?…” Czy wszyscy, w ślad za Andrzejewskim, Miłoszem, porzucić musimy ojczyznę (i jej, nie-prywatne, obowiązki)? Czy skazani jesteśmy na wieczną odtąd, wolną od pamięci o wczoraj i troski o jutro, zabawę w Po-landzie?

Trzy rocznice – roku 1920, Katynia i „Solidarności”, zbiegające się w jednym, millenijnym roku – ośmielają do postawienia tych pytań.

Indywidualne odpowiedzi, nie koniecznie na piśmie, kierować należy pod adresem życia narodowej wspólnoty i kultury.

« poprzednia strona
123

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.