Łańcuchy solidarności. Czy zostały już ostatecznie zerwane? Czy skazani jesteśmy na wieczną zabawę w Po-landzie?

Fot. PAP/Marcin Bielecki
Fot. PAP/Marcin Bielecki

Słowo „solidarność” nie występuje jeszcze w słowniku Lindego sprzed lat 200; nie ma go w polskiej publicystyce czasów oświecenia i romantyzmu. Pojawia się w wileńskim słowniku języka polskiego z 1861 roku, wyłącznie jednak jako termin prawny lub prawno-handlowy, w którym jednoznaczny jest źródłowy sens tego słowa, nawiązujący do łacińskiej nazwy monety – solidus. Autorzy słownika wyobrażali sobie jedynie „solidarnie wydany weksel”, za który wszystkie podpisane pod nim osoby przyjmują wspólną odpowiedzialność. Pięć lat późniejszy tom 23 Encyklopedii powszechnej Orgelbranda podobnie tłumaczy hasło „solidarność”, dodaje jednak ważne uzupełnienie.

Zacytujmy:

Solidarność jest wzajemna odpowiedzialność wszystkich za jednego, czyli wspólność zobowiązań i uprawnienia, mocą której należytość przypadająca kilku osobom może być przez jednę z nich wymagalną, również obowiązek ciążący na kilku, winien być w danym razie przez jednego spełniony. W rzeczywistości rodzaj ten wspólnictwa bywa tylko co do przedmiotów niepodzielnych zastosowany. (s. 812).

Następny wielki leksykon – wydany w 1915 roku Słownik Karłowicza, Kryńskiego, Niedźwiedzkiego – zna już bliski naszemu rozumieniu sens słowa solidarność. W tomie VI (s. 264) tłumaczy go po prostu: „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, podając też charakterystyczny przykład zdania: „Bronili się w imię solidarności”.

Czy słowniki i encyklopedie są dobrym miejscem do sprawdzania historii solidarności? Czy istotnie pojawia się ona w dziejach naszych dopiero w końcu XIX wieku? Piękne przykłady solidarności i apele o nią znaleźć można w literaturze i historii Polaków od czasów średniowiecza co najmniej. To oczywiste. A jednak w powyższym odtworzeniu zapisu słownikowego jest pewna intuicja. Koniec wieku XIX to bowiem czas intensywnej pracy nad rozszerzeniem i zarazem wzmocnieniem wspólnoty – niepodzielnej i zagrożonej poważnie, wspólnoty, która musiała się bronić: wspólnoty narodowej. To czas – jak zgadza się dziś większość historyków – tworzenia nowoczesnego narodu. Solidarność, wykraczając poza rozliczenia finansowe i stosunki prawne, poza odgórnie narzucaną zasadę zbiorowej odpowiedzialności (funkcjonującą np. w tradycji ruskiej pod nazwą „krugowoj poruki”), nie musi jednak wcale wiązać się z pojęciem narodu.

Hasło jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – to wszak zawołanie grupy przyjaciół, muszkieterów z powieści Aleksandra Dumasa, ojca. A jednak, jak się zdaje, szczególnie ważna i owocna okazała się właśnie praca nad przeniesieniem istoty tego hasła na wspólnotę narodu. Na czym ona polegała? Na staraniach o przekazanie poczucia wspólnoty losu, którą pomagała ujawnić sytuacja zaborów, ale także poczucia wspólnego zobowiązania, wynikającego z historii wysiłków, podejmowanych przez narodowych bohaterów, by los ten zmienić, poprawić.

Formowanie świadomości dziedzictwa, wspólnoty nie tylko współcześnie żyjących Polaków, ponad barierami stanu, warstwy, klasy, płci, majątku, a nawet wykształcenia, ale także wspólnoty z pokoleniami, które tworzyły to dziedzictwo i tymi, którym trzeba będzie je przekazać dalej – wzbogacone. Tego uczył Kościół, tego uczyły powieści Sienkiewicza, tego uczyły pierwsze organizacje chłopskie w Galicji, temu służyła szeroka akcja oświatowa narodowców w Kongresówce, temu służyła także walka polskich socjalistów spod niepodległościowego znaku Limanowskiego i Piłsudskiego – szczepiąca robotników przed absolutyzacją haseł innej solidarności – klasowej. Sprawdzianem tej pracy stał się rok 1918 i 1920.

Ciąg dalszy na następnej stronie

123
następna strona »

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.