Jan Ołdakowski i jego współpracownicy dobrze zasłużyli się ojczyźnie. Ten film to zwieńczenie wieloletniego dzieła Muzeum Powstania Warszawskiego

fot. PAP/Grzegorz Jakubowski
fot. PAP/Grzegorz Jakubowski

Celowo użyłem w tytule z lekka patetycznej i nawet staroświeckiej dawnej formułki. Bo w takich chwilach nie ma się co wstydzić ani patosu ani nawet łez. Muzeum Powstania Warszawskiego wyprodukowało film, który rzeczywiście jest – co już napisaliśmy na portalu i w piśmie wSieci - naprawdę nowatorski. Chyba nikt nie nakręcił jeszcze takiej opowieści quasifabularnej przy użyciu wyłącznie autentycznych kronik, w każdym razie ja takiego obrazu filmowego nie widziałem.

Już sam fakt wykorzystania tych utrwalonych scen, tak bezprecedensowego ocalenia twarzy i sytuacji z Warszawy 1944 roku godzien byłby podziwu, nawet gdybyśmy dostali tylko ciąg surowych obrazków. A przecież to jest coś więcej. Dużo więcej.

Autorzy nie tylko pokolorowali czarno-białą taśmę, ale wycisnęli z kolejnych klatek pasjonującą opowieść o tym, jak podczas Powstania Warszawskiego zmieniała się sytuacja – od euforii i nadziei po skrajne zaszczucie w ostatnich momentach. Mamy więc nie pokazane w zasadzie, ale stale obecne dzięki komentarzowi spoza ekranu postaci dwóch braci operatorów, trochę wzorowanych na autentycznych filmowcach, braciach Szope. I mamy masę najrozmaitszych sytuacji, patetycznych, śmiesznych, przyziemnych i wzniosłych.

Zrazu przeważa luz i hucpa miasta nieujarzmionego. Tak nam znajoma dzięki setkom relacji, a przecież trochę dziś zapominana. Symbolizuje to masa scenek inscenizowanych, co wyraźnie nam się pokazuje, przez filmowców na potrzeby filmu. Potem atmosfera gęstnieje. Operatorzy w końcu tracą kontrolę nad tym co kręcą. Przychodzi katastrofa.

Dochodzimy do całej masy ujęć z miasta pokonanego, z morza ruin, z miejsc masowych masakr. Wyimaginowani filmowcy ukrywają się przed Niemcami, a my razem z nimi. Napięcie rośnie – pomimo takiej pozornie nieefektownej, wręcz pretekstowej fabuły. Przyznam się, że sam nie wiedziałem, iż te końcowe dni zostały utrwalone tak pieczołowicie, odważnie i tak dramatycznie. Że jest tych scen aż tak dużo.

Trudno mi o tym pisać spokojnie, tonem obiektywnej recenzji, bo ja po prostu jestem z tym miastem, z jego ówczesnymi mieszkańcami. Mój zabity na Czerniakowie stryj znalazł się na ścianie z nazwiskami w Muzeum Powstania Warszawskiego. Babcia i ojciec (wtedy dziecko) byli zasypani we własnej kamienicy. Ojciec stracił oko. Ja mam i tę początkową hucpę i tę końcową rozpacz we krwi. I nie dam ich sobie odebrać. To moi bliscy odmawiali utrwalone tu modlitwy w piwnicy. To oni kozakowali na barykadach i to oni tracili w końcu nadzieję.

Ale przecież to nie jest tylko kwestia partykularnych emocji. W sali Teatru Wielkiego, gdzie nie zjawili się ostatecznie prezydent i premier, byli za to ostatni powstańcy. Patrzyłem podczas i po pokazie na ich sylwetki, czasem zgarbione, czasem zbyt wątłe, a czasem zdumiewająco wyprostowane, choć przecież mamy do czynienia z ludźmi około dziewięćdziesiątki. Profesor Witold Kieżun, utrwalony w jednym z obrazków, teraz siedział na scenie przed seansem w towarzystwie trojga innych kombatantów. I dopuszczony do głosu wołał do nas zaskakująco dobitnym przesłaniem:

Polska to był synonim wolności.

Też tak to czuję.

Profesor przedstawił nam wyrazistą tezę: to sama Warszawa zdecydowała o wybuchu Powstania. Ono wybuchnąć musiało, bo Niemcy chcieli zmienić Warszawę w twierdzę. Można dyskutować o historycznym kontekście tej wypowiedzi. Ale oni tak to widzą, tak czują. I to oni przenosili nam tę wolność przez następne dziesięciolecia aż po dzień dzisiejszy.

Nie wolno tego pochopnie niszczyć. O tym czy trzeba było walczyć czy nie walczyć dyskutować można zawsze. Ale pod warunkiem, że porzuci się ton owej bezwstydnej, cynicznej wyższości wnikającej z daru wiedzy post factum o wszystkich okolicznościach. Daru często zresztą wydumanego albo pozornego. Wynikającego z pychy i przemądrzałości.

Oto Warszawa może jeden z ostatnich razy mogła oglądać to, co miała i ma najlepszego. To wielka zasługa Muzeum Powstania Warszawskiego i jego dyrektora Jana Ołdakowskiego. Polityczny impuls zakończony jego zbudowaniem wypłynął od Lecha Kaczyńskiego. Ale Ołdakowski przez lata to przedsięwzięcie pielęgnuje. A film, którego scenariusz pomagał przygotować, to jego może największe dzieło. Już to samo wystarczy aby o nim powiedzieć jak w tytule.

Oczywiście są współtwórcy: twórca pomysłu Jan Komasa (który kręci też film fabularny o Powstaniu), Piotr Śliwowski, szef sekcji historycznej Muzeum i współscenarzysta, reżyser dubbingu sławna Miriam Aleksandrowicz czy wybitny montażysta dźwięku dźwięku Bartosz Putkiewicz. Są wspaniali autorzy dialogów Joanna Pawluśkiewicz i Michał Sufin, są aktorzy dający swój głos, są ludzie, którzy składali się na wspaniały zespół zaprezentowany nam na scenie Teatru Wielkiego przed emisją.

Ale trudno się oprzeć wrażeniu, że to fenomen szerszy. Nawet młodzi wolontariusze Muzeum prowadzący po schodach wiekowych powstańców stali się jego częścią. Profesor Kieżun przypomniał nam zaskakująco mocnym głosem o narodowej jedności i solidarności. Co z tym przypomnieniem zrobimy?

A dyrektorowi Ołdakowskiemu, wicedyrektorom Dariuszowi Gawinowi i Pawłowi Ukielskiemu i wszystkim, którzy tę wspaniałą instytucję stworzyli i dziś pielęgnują, trzeba po prostu serdecznie podziękować.

Piotr Zaremba

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.