Materna mógł strzelać do robotników

Fot. TVN24
Fot. TVN24

Znany satyryk przyznał, że jego jednostka uczestniczyła w pacyfikacji wydarzeń z Grudnia 1970 roku.

Krzysztof Materna po tym jak oblał po raz trzeci Studium Wojskowe ukrywał się przed poborem do armii. Niestety został zadenuncjowany i trafił do jednostki o zaostrzonym rygorze w Trzebiatowie.

Pewnego dnia grałem w brydża z Wieśkiem Dymnym, Jurkiem Cnotą i Andrzejem Kityńskim w Teatrze 38. I tam odnalazł mnie stacjonujący na Rynku sierżant Kielich. W trybie natychmiastowym zostałem wysłany do Trzebiatowa nad Regą. Jak się później okazało, miejsce mojego pobytu wskazał mój konkurent do konferansjerki koncertów Niemena. Zwyczajnie mnie zadenuncjował -

mówi Materna w rozmowie z portalem natemat.pl.

Szeregowy Krzysztof Materna będąc w wojsku dostał rozkaz wyjazdu na Wybrzeże. Był grudzień 1970 roku.

Tak się złożyło, że mój samochód pancerny nie dojechał do Gdańska, bo miał awarię po drodze. Na Wybrzeże myśmy dotarli już po całych tragicznych wydarzeniach, więc załapałem się jedynie na przemówienie Gierka i jeden nocleg na Batorym. Niemniej było to potworne doświadczenie. W chwili tego alarmu zdałem sobie sprawę, że moja jednostka to jest kompletnie zdezorientowane mięso armatnie. Gdyby w tym czasie wybuchła jakaś wojna, to nas by wysłano na pierwszą linię frontu, bo tacy, co najmniej wiedzą, mogą sprawiać władzy najmniej kłopotu -

dodał satyryk.

Materna przypomniał także, że ofiarami tamtych wydarzeń nie byli tylko zastrzeleni cywile.

Jechaliśmy bocznymi drogami, oblodzonymi, samochody prowadzili żołnierze, którzy przeszli półroczne kursy. Liczba wypadków samochodowych w drodze była nieprawdopodobna. Mówiąc o grudniu '70 wspominamy liczbę śmiertelnych ofiar wśród robotników. Ludzi, którzy zginęli na drogach między jednostkami a Gdańskiem, nie policzono. Myślę, że bilans by wtedy znacznie wzrósł -

zauważył.

Materna zastrzegł jednak, że jego jednostka nie miała rozkazu strzelania do ludzi. Jednak nie było wiadomo jak się wszystko dalej potoczy.

Nasza jednostka nie musiała strzelać do robotników, ale pamiętam rozmowy, które prowadziliśmy później. (...) To jest ta strasznie trudna odpowiedź, którą próbował rozwikłać sąd przy okazji pacyfikacji Wujka. Bo jeśli jest rozkaz "salwą pal", to jeśli się go nie wykona, dowódca ma prawo strzelić w tył głowy. Nie ma czasu na ocenę, przemyślenie, czy strzelasz w słusznej sprawie. Podlegasz psychozie utraty własnego życia, bo z drugiej strony też nie jest lekko, idzie tłum z wyrwanym brukiem, może być jakaś prowokacja, mogą paść strzały w tę stronę. Nie wiadomo -

mówił.

Maciej Gąsiorowski/natemat.pl

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych