Z pamiętników Matek Polek: Zawodowe macierzyństwo

Fot. sxc.hu
Fot. sxc.hu

Moje trzy sztuki, a właściwie dwie, gdyż jedna nie posiadła jeszcze tajemnej sztuki samoistnego przemieszczania się, zniknęły w tłumie wobec aktualnie ośmioosobowej gromadki mojej przyjaciółki Łucji. Liczba ta wciąż się zmienia, bo Łucja uprawia, jak sama mawia, zawodowe macierzyństwo. I według mnie jest to najodważniejsza i najtrudniejsza forma pomocy dzieciom, budząca emocje i pewne kontrowersje.

Kilka lat temu zdecydowała się razem z mężem na adopcję a chwilę później, wiedziała, że założenie i prowadzenie miejsca, fachowo zwanego zawodową rodziną zastępczą, o charakterze pogotowia będzie jej życiem.

Druga biologiczna córka Łucji, Zosia, urodziła się po ciężko przeżytej ciąży z dużymi komplikacjami. Lekarze nie dawali jej szans na normalne życie. Bóg chciał jednak inaczej. Jej wyzdrowienie było efektem miliona zbiegów okoliczności i dziś jest normalną dziewczynką, chodzi do szkoły z rówieśnikami, jest rezolutna i błyskotliwa. Decyzja o założeniu pogotowia opiekuńczego wykiełkowała i ugruntowała się podczas długich dwóch lat oczekiwania na adoptowaną pociechę. Po swoich osobistych doświadczeniach Łucja nie bała się opieki nad ciężko chorymi dziećmi. I tak pojawiła się u nich Ninka, która miała nie gorszą kartotekę medyczną, co „nierokująca” Zosia. Mając w domu dwoje dzieci „po przejściach” nie bała się podjąć decyzji, że jej dom stanie się, choć na chwilę, domem dla najtrudniejszych przypadków.

W przypadku Ninki nikt nie wierzył, że znajdzie się śmiałek, potrafiący udźwignąć brzemię w postaci, łagodnie mówiąc, rozlicznych niedoskonałości, które otrzymała od swych biologicznych nieodpowiedzialnych rodziców. Ale w ośrodku adopcyjnym nie znali jeszcze Łucji i jej męża, którzy - po poznaniu dziewczynki - nie mieli żadnych wątpliwości, że to ICH córeczka i chcą ją adoptować z pełną odpowiedzialnością, z całym "dobrodziejstwem inwentarza". Nawet gdyby się miała wcale nie rozwijać, to taka jest ta ich córeczka i koniec kropka. Łucja nie wstydzi się, że zawsze chciała mieć dużo dzieci i odkąd pamięta myślała też o adopcji. Czuła, że ich dziecko może być gdzieś indziej. Szczęśliwa dziś Nina jest dowodem intuicji swojej mamy.

Kolejnym krokiem było „otwarcie” swojego domu dla innych dzieci. Forma opieki zastępczej, na jaką się zdecydowali, polega na tym, że opiekun nie chodzi do pracy, lecz pracuje w domu z dziećmi, ofiarując im to, co nie było dane maluchom. Jest to chyba najcięższa forma macierzyństwa zastępczego, bo dziecko przebywa w domu przez jakiś czas. Według ustawy jest to okres do 4 miesięcy lub do wyjaśnienia sytuacji prawnej, co teoretycznie może oznaczać okres do 8 miesięcy. Jest to wyidealizowana teoria, w praktyce czasami sąd pierwszy termin rozprawy wyznacza po roku. Nie zawsze jedna jest tak kolorowo. Łucja słyszała też o sobie opinie, że „trzeba nie mieć uczuć i serca”, tyle, że problem nie rozwiąże się sam, dziecko potrzebujące nie zniknie, tylko dlatego, że nie będzie się o tym wiedziało, mówiło i słyszało.

Od momentu interwencji do momentu decyzji sądu, dzieci są zawieszone w próżni, ale gdzieś muszą być (w placówce, domu dziecka albo w szpitalu) i chyba lepiej jest dla nich, jak - chociaż przez wycinek swojego życia - przebywają w normalnej rodzinie. Bo niestety często są to dzieci poranione, po przejściach, wyrywane z domu w którym dzieje się źle. Łucja przyznaje, że najprzyjemniejsze jest to, że bardzo szybko widać efekty opieki, miłości, czułości i cierpliwości, a dzieci rozkwitają bardzo szybko. „Wyjście z domu” dziecka jest tak samo dużym wydarzeniem jak przyjście, bo żeby zająć się dzieckiem trzeba się zaangażować, nie kawałkiem, lecz całym sobą. Traktuje się i oddaje jak swoje, dlatego temat budzi kontrowersje. Ale jak się nawet odwróci głowę i schowa ją w piasek, problem dzieci i one same nie znikną a żadna sytuacja na pewno sama się nie rozwiąże.

Przyjaciółka moja borykała się m.in. z problemami emocjonalnymi - swoimi i dzieci. Pojawiły się też inne kłody. Najbliżsi sąsiedzi w proteście przeciwko powstaniu ośrodka pomocy doszli prawie do najwyższych władz, czyli lokalnego PCPR-u ale na szczęście nic nie wskórali. Niesmak pozostał. Dzieci swoim zachowaniem pokazały, jak bardzo mylili się sąsiedzi. Są miłe, uśmiechnięte, ciekawsko zagadują i są grzeczne, mimo, że każde z nich ma taką historię, którą owi sąsiedzi mogą jedynie przeczytać w kryminałach.

Łucja wspomina, że wielu rzeczy się bała i - jak każdy myślący człowiek - miała różne wątpliwości. Myślała, że przerosną ją zachowania dzieci albo rodziców, nadmiar pracy, wstawanie w nocy. Ale jednak najgorsza jest niemoc wobec opieszałych sądów. Jako opiekunka Łucja występuje o pozbawienie praw rodzicielskich, bo tylko wtedy maluszek ma jakąkolwiek szansę na adopcję. A sądy niestety najczęściej ograniczają prawa, zawieszając dzieci w próżni prawnej, gdzie nie ma ruchu, a kolejne rozprawy z rozbrajającą, rozkoszną beztroską są wyznaczane na za rok. Czasem tylko do szczęścia potrzebny jest jeden podpis, poświęcenie chwili uwagi, by wystawić jeden papierek. A w przypadku dzieci wiadomo, że każdy kolejny miesiąc jest skokiem w rozwoju dziecka, w przypadku noworodków liczą się tygodnie wręcz, bo dzieci szybko rosną, a z każdym dniem topnieją ich szanse na życie w normalnych rodzinach. Łucja wyznaje, że znalazła swoje miejsce na ziemi, mimo psychicznego obciążenia, zmęczenia, i perypetii z sądami. To jej misja i mówi, że warto walczyć o każdego człowieka.

Podziwiam ją za wszystko. Za odwagę, za poświęcenie, za umiejętność pokonania własnych słabości, w imię uratowania lub choćby chwilowego podreperowania czyjegoś życia, za miłość, jaką obdarza dzieci... A jak się ich odwiedzi, to nie widać całej powagi wykonywanej pracy: jest wesoło, dzieci chichoczą, mówią jeden przez drugiego, hałasują, mała Ninka przybiega na skargę, że Julka zepsuła jej fryzurę, bo niechcący musnęła ją palcem, Zosia opowiada o wydarzeniach w szkole, ktoś tam się bije o lalkę, kogoś gryzie komar, ktoś chce kanapeczkę lub piciu-piciu, a ktoś siusiu, pies merda ogonem, pralka wiruje, ktoś naniósł piasek do domu, ktoś się kłóci o samochodzik, dzwoni telefon… Normalny dom, jak każdy inny.

Dobrze, że tacy ludzie są wśród nas.

Zuzanna Czarnowska

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych