Był zawsze wielkim… drugim. W parlamentarno-rządowych kuluarach nazywano go „uchem Schrödera”, „consigliere kanclerza” itp. Z takimi przydomkami Frank Walter Steinmeier zakończył po upadku gabinetu Gerharda Schrödera pracę na etacie szefa Urzędu Kanclerskiego. Były szef rządu RFN, w podzięce za wiernopoddańczą służbę uczynił ze Steinmeiera tego, kim był i będzie jutro: szefa dyplomacji. Po raz pierwszy został nim z nadania socjaldemokratów (SPD) w wielkiej koalicji z chadekami w 2005r., w rządzie Angeli Merkel. Cztery lata później próbował zająć jej biurko, lecz przegrał wybory i SPD zepchnięta została do ław opozycji. Dziś partia Steinmeiera i on sam świętują swój wielki powrót.
To już pewne: następcą Guida Westerwellego będzie… jego poprzednik. Czy oznacza to jakieś większe zmiany w polityce zagranicznej Niemiec? Nie, bowiem nie spełniły się rachuby rusofila Schrödera, który liczył na to, że „consigliere Frank” utrzyma wytyczony przez niego promoskiewski kurs Berlina. Po kilku słabych i szybko skontrowanych przez Merkel próbach działania na własną rękę, Steinmeier stał się lojalnym realizatorem jej linii. Nie inaczej będzie w tym wydaniu wielkiej koalicji CDU/CSU-SPD.
Co oznacza powrót Steinmeiera dla Polski? Również niewiele. Nasze relacje z Niemcami są dziś, że posłużę się „bareizmem”, „na miarę naszych możliwości”… Gdy po wygranych wyborach przez Platformę Obywatelską przybył nad Szprewę Władysław Bartoszewski z pierwszą wizytą w roli pełnomocnika premiera Donalda Tuska, aby omówić przed szerszym audytorium „Zmianę kursu w niemiecko-polskich stosunkach”, zrobiło się mikro i przykro. Gość z Polski zaczął od osobliwego okazania troski o nasz zbiorowy wizerunek, a mianowicie, od uspokojenia zebranych, że… „na szczęście Kaczyńscy nie wszystko zdążyli zepsuć, co było do zepsucia”. Poza tym przekonywał, że ogólnie jest gut, gdyż nasi inwestują i kupują nieruchomości w RFN, a ówczesny minister spraw wewnętrznych Wolfgang Schäuble miał mu się zwierzyć, iż po otwarciu granic nie grasuje po republice tylu polskich przestępców, ilu się spodziewał. Zadowolenie z rozwoju sytuacji wyraziła też Gesine Schwan, wtedy koordynatorka rządu federalnego do spraw współpracy naszych krajów.
Po tych przemowach zrobiło się tak słodko, że niemalże lukier spływał po ścianach sali w Domu Europy przy Unter den Linden. Czar prysł, gdy doszło do pytań. Padło słownie jedno: pewien zdesperowany ojciec zgromił Bartoszewskiego, że akceptuje zakazywanie dzieciom z rozwiedzionych, mieszanych małżeństw mówienia po polsku i odbieranie potomstwa polskim imigrantom. Prowadzący tę konferencję Hans Süssmuth, szef zarządu Fundacji Adalberta zbeształ natręta, że psuje atmosferę i kazał mu się zamknąć. Gdy okazało się, że różne żale chce wylać więcej osób, pokrzyczał na przybyłych i… zakończył imprezę.
Zamiast wymiany poglądów był skandal. Brak reakcji Bartoszewskiego i brak opanowania Süssmutha ma znaczenie drugorzędne. Najgorsze było to, że w peanach o „zmianie kursu” rządu Tuska nie przewidziano miejsca na dyskusję nawet o tak wówczas palących kwestiach, jak np. rewindykacyjne roszczenia niemieckich wysiedleńców, projekt muzealnego upamiętnienia ich powojennego exodusu, niemiecko-rosyjska gazowa okrężnica na dnie Bałtyku, czy choćby blokowanie przez RFN aspiracji byłych republik sowieckich do NATO, popieranych przez nasz kraj. W berlińskim Domu Europy, gdzie gościł Bartoszewski, miało być entuzjastycznie, pozostał niesmak.
O tym, jak trzeszczało na linii między Berlinem i Warszawą świadczą choćby niektóre wypowiedzi koordynatorki Schwan, która przy innych okazjach miała odwagę krytykować lekceważenie polskich interesów przez niemieckich polityków oraz obstrukcję Eriki Steinbach i jej Związku Wypędzonych. Ale, skoro po nastaniu PO miało być słodko, słodko było. Już podczas pierwszego spotkania w Berlinie Steinmeier zwracał się do nowego ministra spraw zagranicznych RP per „lieber Radoslaw”. Trafiony w „punkt Gräfenberga” Sikorski zapewnił solennie gospodarza, że między Niemcami i Polską będzie teraz „w innym stylu”; nasz pierwszy dyplomata, wzorem pełnomocnika Bartoszewskiego, również niegdyś szefa MSZ, dał gospodarzom do zrozumienia, że także nie lubi niepopularnych w RFN braci bliźniaków Lecha i Jarosława Kaczyńskich. Po takiej deklaracji każdy, garbaty, rudy, wredny, czy cuchnący miałby nad Szprewą fory. Tym bardziej, że Sikorski nie jest pokurczem i, jak pisał o nim kiedyś „Financial Times Deutschland”, „umie być szarmancki”.
W rzeczy samej, był szarmancki. Wkrótce nastąpiło „dalsze pogłębianie partnerstwa z Polską” - tak w każdym razie skomentował rzecznik niemieckiego MSZ Andreas Peschke zaproszenie Steinmeiera przez Sikorskiego do jego dworku w Chobielinie. W ramach „pogłębiania”, małżonka Sikorskiego przygotowała dla gościa z Berlina cielęcinę w sosie z czarnych oliwek i suszonych pomidorów, a pan domu pograł mu na starych organach i przewiózł w przyczepie zabytkowego motocykla. „Faux pas” Sikorskiego, gdy będąc ministrem obrony z nadania PiS porównał niemiecko-rosyjską pępowinę gazową na dnie Bałtyku do paktu Ribbentropa-Mołotowa poszło w zapomnienie. Dwa lata temu, szefa polskiej dyplomacji postawił kropkę nad „i”:
Zapewne jestem pierwszym w historii ministrem spraw zagranicznych Polski, który to powie: mniej zaczynam się obawiać się niemieckiej potęgi niż niemieckiej bezczynności. Niemcy stały się niezbędnym narodem Europy. Nie możecie sobie pozwolić na porażkę przywództwa.
Cytaty i omówienia z tego wystąpienia Sikorskiego w Berlinie obiegły wszystkie opiniotwórcze media w RFN. O takim dopieszczeniu i to przez ministra spraw zagranicznych RP nikomu za Odrą nawet się nie śniło...
Sikorski i Steinmeier po raz kolejny otworzyli „nowy rozdział” w naszych bilateralnych stosunkach. Ile razy już to słyszeliśmy? Cóż takiego, poza ociepleniem klimatu między Berlinem i Warszawą udało się osiągnąć polskiej dyplomacji? Fakty mówią same za siebie: bałtycka rura powstała, dostęp większych statków do świnoujskiego portu jest zablokowany (mimo interwencji u Merkel premiera Tuska, który specjalnie przyleciał na rozmowy w tej sprawie i wyjechał z kwitkiem), budowa „muzeum wypędzonych” w Berlinie dobiega końca, polonijne organizacje w RFN nadal są pomiatane i żebrzą o wypełnianie przez Niemców zobowiązań zapisanych w traktacie dobrosąsiedzkim, urzędnicy Jugendamt'ów nadal ograniczają prawa i wydają zakazy Polkom i Polakom z rozbitych mieszanych małżeństw rozmawiania z dziećmi po polsku, i nadal pozwalają sobie na odbieranie potomstwa polskim imigrantom. No, ale mamy też osiągnięcia wynikające z „dalszego pogłębiania partnerstwa” Niemiec z Polską, np. mogliśmy zakupić czołgi Leopard z demobilu Bundeswehry…
Frank Walter Steinmeier wraca na urząd. Gdy pierwszy raz był szefem MSZ i wicekanclerzem, wraz z kolegą Sikorskim oznajmili, że wspólnie obejmą patronat nad odbudową kościoła w Gubinie. Było to bodaj w 2007 r. Miało tam powstać „Ekumeniczne Centrum Spotkań Polsko-Niemieckich”. Kościoła nie odbudowano do dziś. Comeback Steinmeiera daje nadzieję, że cała ta idea wyjdzie z fazy projektowania... Tymczasem za nową ofensywę naszych stosunków dyplomatycznych w starym składzie można pomodlić się w innym gubińskim kościele. W każdym razie, ulica Sikorskiego w tym przygranicznym miasteczku już jest. To znaczy, ul. Generała Władysława Sikorskiego, ale nie czepiajmy się drobiazgów…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/173489-piotr-cywinski-dla-wpolityce-znajomi-z-chobielina-w-niemczech-wraca-na-stanowisko-minister-steinmeier-kolega-z-przyczepki-ministra-sikorskiego