Debaty „na żywo” należy bezwzględnie odciąć od kamer, od kampanii wyborczej i wszelkiej propagandy, dla której są pretekstem

Fot. sxc.hu
Fot. sxc.hu

Otwartość uniwersytetu jest jego niezbywalną cechą, której nie mogą przytłumić żadne pogróżki, ani sankcje. To bowiem jego istota i rozwojowe paliwo. Uniwersytet, jak żadna inna instytucja winien pełnić rolę areny, na której dochodzi do ideologicznej, naukowej czy oratorskiej konfrontacji różnych punktów widzenia. Legalność odbywania wszelkich debat jest niepodważalna. Społeczność Akademii ma prawo zaprosić do dyskusji kogo chce. I nikomu nic do tego.

Warunek jest wszak jeden - to właściwa forma rozmowy i przedstawiania poglądów, a nade wszystko czytelna intencja każdej debaty: odkrywanie prawdy.

Legalność i otwartość debat bywa zawłaszczana przez działania spod znaku politycznego korsarstwa. I tutaj spektrum działań wątpliwych jest bardzo szerokie.

Po pierwsze - event. Zamieszanie wokół wystąpienia dr hab. Magdaleny Środy na UW było absolutnym dziełem mediów. Rektor tejże uczelni miast wyrzucać gorliwie grupę przebranych za konie i małpy ludzi winien w pierwszym rzędzie wyprosić wszystkie kamery, mikrofony i przyczepionych do nich tzw. dziennikarzy. Sytuacja nie byłaby „eventem”, szybko doszłaby do normy, a prelegentka okazałaby się (jak zwykle) nudna. Na użytek mediów stworzono show, którym żyła jałowa od lat telewizja przez cały tydzień. Wykładowczyni wykreowała się na męczennicę, kilkunastu zamaskownych otrzymało (zupełnie nie wiadomo dlaczego) bez dowodów - łatkę narodowców (a dlaczego nie lewaków czy zielonych albo Czcicieli Wielkiego Czwartku?) a społeczność akademicka dostała gombrowiczowską gębę. A telewizja dostała temat.

Po drugie - tylko w realu. Należy wszelkie debaty uniwersyteckie, dyskusje, prelekcje pozostawić poza wszelką rejestracją i sprawozdaniami medialnymi. Szybko ostygną emocje, a i chętnych do prelekcji nie będzie tak wielu. Od lat istnieje instytucja wykładów internetowych. Sam w tym uczestniczę. Na mojej uniwersyteckiej stronie jest ich bodaj sześć. Ktoś chce słuchać mojego wymądrzania – proszę! Tutaj świadomie wystawiam gębę do szkła.

Natomiast debaty „na żywo” należy bezwzględnie odciąć od kamer, odciąć od kampanii wyborczej i wszelkiej propagandy, dla której są pretekstem. Zobaczymy wówczas, ilu prelegentów się zgłosi i ilu słuchaczy przyjdzie.

Po trzecie - preteksty. Nikt nie jest w stanie mi zagwarantować, że kilkunastu głośnych goryli czy koni na UW to nie była prowokacja. Wystarczy dać po dwie dychy olambikom, rozdać maski, nauczyć paru wierszyków i szybko zaprosić kamery. No i fakt gotowy. Jednakowoż paralela premiera z tym co działo się bądź „działo” na UW ze sceną z „Kabaretu” Fosse’a jest tak odległa i tak niedorzeczna, a nade wszystko tak komiczna, że gotów jestem zakładać, że nasz „metaforysta” był na nią przygotowany na kilka dni przed zajściem. Albo premier nie oglądał filmu albo go nie zrozumiał. Równie dorzeczne byłoby wybranie którejś ze scen z Monty Pythona.

Po czwarte – konsekwencje. Już z Belwederu docierają pomruki o odbieraniu tytułów profesorskich. Że to niby formalność, że idzie tylko o plagiaty, a tak naprawdę szykuje się prezydencka „czerezwyczajka” dla uczonych, którzy nie chcą się zmieścić pod żyrandolem. Wystraszony prorektor UG odwołał spotkanie z Biedroniem (uniemożliwił więc posłowi zebranie kolejnych wizytówek od wielbicieli). Tymczasem powinien debatę dopuścić jednocześnie wywalając na zbity pysk media. Nie przyszliby ani słuchacze, ani bojówkarze czy „bojówkarze”, a może i sam poseł by znalazł ważniejsze zajęcia. Może przyszliby sami randkowicze…

Z politowaniem patrzę na leciwą profesorkę, która chcąc się zmieścić w mainstreamie zaprasza na spotkanie młodych uczonych najpierw „kamingałtowego” socjologa, a teraz etyczkę ze środka tygodnia. Pewnie młodzi to kupią, bo też chcą mieć doktoraty i habilitacje, no ale skoro tędy droga… .

Dobrym prawem debat był ich wewnętrzny charakter, nie medialny event, lecz wewnętrzny namysł nad kwestią. I nie inaczej. Wszytko co ponad tym to propaganda, polityczne ambicje niekumających dziennikarzy, płyciutkich komentarzy i żałosnych, premierowskich porównań. A podobno to historyk.

Wszystko wskazuje na to, że zdominuje nas poprawna politycznie dyskusja. W świetle kamer. Powierzchnia uniwersytecka zaroi się od niepokornych homoseksualistów, lesbijek, artystów na usługach władzy, profesorów czyniących ze swej seksualności kolejny tytuł naukowy, nudnych i jałowych etyczek skłonnych do obrażania niemal wszystkich, utytułowanych biologów widzących wszędzie karaczany… Prawdziwa nauka-jak zwykle-wejdzie do podziemia akademickiego, wróci do swych niezależnych źródeł, a dowcip pt. „ministerka Kudrycka” jeszcze długo będzie śmieszył badaczy.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych