Był postacią ważną, najbardziej twórczą w czasach późnej PRL. Zaciążyła na nim kurczowa obrona swojego premierostwa. Zaremba o Tadeuszu Mazowieckim

PAP/Paweł Supernak
PAP/Paweł Supernak

Śmierć Tadeusza Mazowieckiego Adam Michnik uczcił tak przewidywalnym artykułem, że podjąłbym się go napisać bez zaglądania do oryginału. Różnice byłyby nieznaczne. Wyeksponowano z niego na internetowej stronie wątek, który pojawił się już z niesłychaną siłą przy okazji śmierci i pogrzebu Bronisława Geremka: był podobno niezwykle atakowany, właściwie to społeczeństwo do niego dorosło. To, że ten sam Mazowiecki także atakował, że był człowiekiem upartym i nieskłonnym do kompromisu, naturalnie umyka pogrążonemu w permanentnej histerii chwalcy.

Mazowieckiego uczczono także cytatami. I znów wyeksponowano jedno krytyczne zdanie o polskich biskupach. Nie dowiemy się jednak z tych wspomnień, że głosował za ustawą antyaborcyjną, a całkiem niedawno tłumaczył w studio TVN Monice Olejnik, że ktoś, kto ma zastrzeżenia do związków partnerskich, nie jest obskurantem. Naturalnie nie wytłumaczył, nie dało się. Teraz czyni się z Mazowieckiego niemal antyklerykała, co ochoczo przyjmie zarówno obóz „Wyborczej” jak i najzagorzalsi wrogowie z prawicy.

Wrogowie, którzy też mają czasem kłopot z emocjami. Rozumiem blogera, który napisał po prostu, że Mazowiecki jako premier z lat 1989-1990 zawiódł jego nadzieje. Też jestem tym okresem jego działalności rozczarowany, a nowe fakty to rozczarowanie wzmacniają. Ale kiedy tłumaczy nam się, jak to postać pocieszna i mało znacząca, to po pierwsze przypominam o polskiej tradycji wypowiadania się o zmarłych może niekoniecznie w tonie laurki, ale powściągliwie. A poza tym ważmy słowa: Mazowiecki w różnych okresach odgrywał różną rolę i warto docenić jego dokonania nie rezygnując z twardego bilansu. Bo to ważna postać naszej historii, choć nieraz bardzo omylna.

Wypomina mu się mroczne początki: kilkuletnią aktywność w ramach PAX-u, i to w najgorszym okresie tej organizacji, czyli w czasach stalinizmu. To prawda, nigdy do końca nie objaśnił ani tego zaangażowania, ani swoich ówczesnych tekstów. Choć dodajmy: taki skręt był udziałem części inteligenckiej młodzieży, która uznała, że komunizm będzie trwał wiecznie, alianci nas zdradzili, więc trzeba szukać miejsca w nowej rzeczywistości. Nie usprawiedliwiam. Konstatuję.

Ale już posłowanie w ramach Znaku w latach 1957-1972 nie da się skwitować uwagami o peerelowskim Sejmie i kolaboracji. Cała to grupa weszła do fasadowego parlamentu za przyzwoleniem polskiego Kościoła. To prawda, w rozmaitych grach z władzą, między innymi kosztem prymasa Stefana Wyszyńskiego, posuwała się niekiedy zbyt daleko.

Ale to Andrzej Micewski, na którego książkę „Współrządzić czy nie kłamać” często się dzisiejsi  surowi sędziwie powołują, utrwalił jeden ważny fakt. Po awanturze o interpelację w sprawie antystudenckiej hecy w 1968 roku Znakowcy rozważali złożenie mandatów. Prymas, choć na nich słusznie obrażony, odradził im to jednak.

Lewicowy katolik Mazowiecki grzeszył w tamtych czasach fantasmagoriami  o jakiejś trwałej konwergencji między chrześcijaństwem i socjalizmem. Taka linia cechowała kierowany przez niego miesięcznik „Więź”, skądinąd zasłużony w przybliżaniu polskim katolikom dzieła Soboru Watykańskiego II. A zarazem w roku 1972 do nowego Sejmu go już nie dopuszczono, bo jako jedyny, także z tej grupy, dopominał się na sejmowych komisjach o wyjaśnienie masakry grudniowej na wybrzeżu.

Najlepsze jego lata to okres 1976-1989. Najpierw zbliżanie się do opozycji antypeerelowskiej, potem podróż do stoczni w roku 1980, wreszcie rola wieloletniego eksperta i jednej z twarzy „Solidarności”. Bardzo wobec niego krytyczny Jarosław Kaczyński w swoim wywiadzie-rzece, jakiego udzielił mnie i Michałowi Karnowskiemu, podkreśla jedną jego fundamentalną zasługę. Po stanie wojennym nie porzucił związku i nie wdał się w układy z Jaruzelskim, co byłoby sygnałem dla znaczącej grupy polskiej inteligencji, która do takich układów była przyzwyczajona. Ponieważ wcześniej kojarzył się z kompromisem, uznawano tym łatwiej, że teraz trzeba zachować się pryncypialnie.

Jego cechy, ostrożnego choć i upartego kunktatora, które pozwalały targować się z niedemokratyczną władzą, stały się obciążeniem, kiedy został premierem. Patrzył na polskie państwo z perspektywy Znakowca ostrożnie szukającego dla siebie przestrzeni, w czasie gdy trzeba było uderzać, zmieniać, korzystać z koniunktury. Zarazem był do tej swojej linii bardzo przywiązany i wszelkie dyskusje na ten temat, odbierał w kategoriach zamachu na własną osobę. Coraz bardziej rozpaczliwa obrona własnego postępowania z tamtych czasów związała go na dobre z solidarnościową lewicą i zaprowadziła do Unii Demokratycznej, a potem Wolności.

Ale mniej ludzi dziś pamięta, że w latach 90. wracał uporczywie do pomysłu pogodzenia swojej partii z prawicą, a odrzucał wspólny rząd z SLD. Zapłacił za to w 1994 roku stanowiskiem lidera. Bronisław Geremek z Aleksandrem Smolarem wysadzili go z siodła przewodniczącego Unii Wolności zastępując Leszkiem Balcerowiczem, którego uważano za rzecznika tzw. wariantu węgierskiego, czyli historycznego kompromisu liberalnych lewicowców o rodowodzie opozycyjnym z postkomunistami.  Wtedy po raz jedyny Mazowiecki przymierzał się do ostrożnego przyznania się do błędów popełnionych kilka lat wcześniej w roli premiera. Napiszę o tym dokładniej w większym artykule w piśmie „wSieci”

Cofnął się jednak, nie zrobił tego. To na powrót pogodziło go po jakimś czasie z tymi, którzy go zdegradowali. Jego kolejne lata były latami weterana III RP mnożącego coraz ostrzejsze sformułowania na temat przeciwników, zwłaszcza po roku 2005. Nie uważam tego jego okresu za twórczy ani dobry. Mimo, że osobiście byłem traktowany przez tego nieufnego, zamkniętego w sobie człowieka zaskakująco grzecznie i sympatycznie.

Pamiętam mu jednak z wdzięcznością rzeczy drobne, ale jakoś tam ważne. Na przykład jego bardzo osobistą obronę filmu „Pasja” Mela Gibsona atakowanego przez mainstream jako  kicz, a dla niego będącego źródłem osobistego religijnego przeżycia. Gdybyż Mazowiecki częściej chadzał samodzielnymi ścieżkami…. Taki to jednak „urok” polskiej polityki, że stawała się coraz bardziej plemienna i stadna.

Miał jako katolik poczucie osaczenia przez wojujący laicyzm i zarazem z powodu doraźnych podziałów, sporu o okrągły stół czy bilans III RP, coraz ściślej sprzymierzał się ze środowiskami, które taką postawę promowały. W tym widzę dramat Mazowieckiego. Nie bronię go. Ale był bardziej wielowymiarowy niż przyznają jego miłośnicy i wrogowie.

Paradoksalnie to czasy PRL, za które teraz jest najmocniej kłuty, były, poza początkiem, czasami jego największych i najbardziej korzystnych dla Polski dokonań. Jeszcze jedno budzi moja sympatię – to był człowiek trudny, ale osobiście skromny. Kiedy w roku 2002 spotkałem go w bardzo przaśnej warszawskiej kawiarni Mozaika, obok jego mieszkania na Mokotowie, zrozumiałem, że z niego nie zrobi się dygnitarza. Podobnie jak jego przeciwnik Jan Olszewski pozostał w sensie ludzkim sobą. Za politykę osądzi go historia – z mojego punktu widzenia powinien to być sąd surowy, ale nie ograniczony do jednej sentencji. Za nadzieję, jaką dawał mojemu pokoleniu w latach 80. należy mu się wdzięczność.

A poza tym wieczny odpoczynek racz mu dać Panie…

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.