Referendum nie przyniosło triumfu PO. Ale wykazało niezręczność taktyki PiS

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. Facebook
Fot. Facebook

Od wczoraj wieczór Platforma Obywatelska trąbi w mediach o swoim sukcesie. W rzeczywistości trudno o nim mówić. Fakt, że połowa aktywnych wyborców stolicy (bo frekwencja zwykle błąka się wokół 50 procent) poszła wbrew jej wezwaniu i przeważnie skreśliła prezydent Gronkiewicz-Waltz trudno opisywać w kategoriach triumfu.

Wśród tych ludzi ponad 10 procent stanowili ci, którzy poparli panią prezydent w roku 2010. Jest to świadectwo zgrywania się jej autorytetu. Gdy zaś dodać wszelkiego rodzaju sztuczki, od obiecywania pieniędzy, których wcześniej nie było po niewywieszanie obwieszczeń i straszenie potencjalnych wyborców strażą miejską – to wymuszone podtrzymanie dotychczasowej administracji jawi się dość żałośnie.

Nie zmienia to faktu, że PiS dopomógł w ogłoszeniu tego triumfu przeciwnika. Obie strony zagrały va banque – czyniąc z rozgrywki ciąg dalszy ogólnopolskiej ustawki: partia rządząca kontra główna partia opozycyjna. Tusk obiecywał Warszawie obwodnicę i kibicował swojej zastępczyni w partii. Kaczyński dał swoją twarz apelując – pod literą W – o nową wielką Warszawę. Obie strony potraktowały ten mecz jako ciąg dalszy ciągu pojedynków rozpoczętego w Rybniku.

Tyle że w tym przypadku mocniejsze karty miała Platforma. Było w interesie PiS sugerowanie, że Podkarpacie jest jak cała Polska, bo tam oni mają rząd dusz. Ale w Warszawie trzeba się było tego wystrzegać, bo to bastion liberałów i lewicy. Tymczasem liderzy tej partii wzięli Warszawę na klatę. Gdyby nieznaczną większością prezydent obalono, świętowano by sukces. Ale trzeba było brać pod uwagę porażkę. Zdaje się, że w PiS do ostatniej chwili w sukces wierzono. Świadczy o tym przygotowywane na niedzielny wieczór i odwołane w ostatniej chwili wystąpienie Prezesa.

Obrońcy tej strategii PiS twierdzą, że tylko w ten sposób mógł on skrzyknąć swoich partyjnych zwolenników. I że bez tego frekwencja byłaby jeszcze mniejsza. Nie sprawdzimy tego. Można też twierdzić, że nadanie referendum postaci meczu PiS-PO wielu niezadowolonych z funkcjonowania władz miasta odstraszyło. To również jest nie do sprawdzenia. Intuicyjnie twierdzę, że można było znaleźć sposób na skrzyknięcie swoich, ale bez, powtórzę, brania Warszawy na klatę. Teraz Tusk ogłosi, że passa się odwróciła. Choć, także powtórzę, Warszawa miarą całego kraju nie jest.

Zwolennicy prawicy pocieszali się zaraz po ogłoszeniu pierwszych wyników, że przynajmniej PiS pokazał swoją siłę. Jeśli głosujący przeciw to jego zwolennicy, ma w swoich rękach prawie połowę wyborców Warszawy. Ale i to nie jest prawdą: według TNS Polska tylko 56 procent głosujących przeciw Gronkiewicz to wyborcy tej partii. Gdyby tak było, spośród 277 tysięcy warszawiaków głosujących na PiS w roku 2011, tym razem do urn pofatygowało się 192 tysięcy. Więc nawet w dziedzinie mobilizacji swoich nie osiągnięto pełnego sukcesu.

Ostrożniejsza taktyka: pomagamy Piotrowi Guziałowi, ale nie bierzemy odpowiedzialności, a utożsamiamy się w pełni z referendum dopiero wtedy, gdy przychodzi zwycięstwo,  też było ryzykowne. Ale jawiła się ona jako bardziej realistyczna, o czym kilka razy pisałem – tu i na łamach wSieci. Zagranie va banque nie jest ciężkim grzechem. Ale wiara w to, że na pewno wygramy, więc nie będziemy się zastanawiać nad swoim kolejnym ruchem, świadczy o pewnym odklejeniu się od rzeczywistości tych, co doradzają Jarosławowi Kaczyńskiemu.

Jest jeszcze jeden materiał do głębszej refleksji. Oto przyjmujemy jako aksjomat, że Warszawa jest liberalno-lewicowa. Nie tylko źle rządząca Gronkiewicz to nadal najsilniejszy kandydat, ale jej głównym konkurentem jest Ryszard Kalisz. Dla wyborców prawicy „i to kusi i to nęci”.

Ale przecież w roku 2002 wygrał tu w cuglach Lech Kaczyński – już w pierwszej turze miał blisko 50 procent. Odbierany był jako kandydat całkiem dobry dla wielkomiejskiego wyborcy – ze swoją obietnicą poprawy stanu bezpieczeństwa i budowy Muzeum Powstania Warszawskiego. Czy to ten wyborca się zmienił, czy PiS powędrował za daleko w rejony partii ludowo-radykalnej? Zapewne i jedno i drugie.

Naturalnie trzeba podkreślić, że w tamtych czasach PiS nie miał tak dużego jak dziś poparcia w całym kraju. Może więc zapłacił za tę swoją większą ludowość konfliktem ze stolicą. Ale nie ulega też wątpliwości, że ta partia cierpi dziś na deficyt postaci mogących rozmawiać z „młodymi, wykształconymi z wielkich miast” (choć ten slogan ośmieszano na wszelkie sposoby).

Potencjalnie takim człowiekiem jest profesor Piotr Gliński, ale pomimo spektakularnej akcji zgłaszania go na premiera dla większości warszawiaków pozostał chyba enigmą. Może należało go przy okazji tej kampanii puścić bardziej samopas, a nie przytłaczać cieniem Prezesa? Z pewnością PiS czeka teraz przyjrzenie się własnej taktyce. Jeśli jak zawsze ograniczy się do narzekania na stronnicze media i skądinąd rzeczywiście bezczelne postępowania warszawskich urzędników, nie ustrzeże się kolejnych porażek.

 

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych