Zychowicz unika dyskusji. Dlaczego? Bo jego tezy mają być czymś w rodzaju świeckiego kazania

Fot. wPolityce.pl
Fot. wPolityce.pl

Klub Ronina usiłował zorganizować spotkanie na temat książki Piotra Zychowicza „Obłęd 44”. Józef Orzeł zaproponował czytelną formułę: po jednej stronie autor i dwaj najwytrwalsi rzecznicy jego tez: Rafał Ziemkiewicz i Sławomir Cenckiewicz. Po drugiej – krytycy.

Byłem jedną z proponowanych osób, a skład był dość różnorodny, skoro obok mnie miał na przykład zasiąść Piotr Lisiewicz, z którego poglądami na sprawy współczesne na ogół się nie zgadzam. Ale to właśnie pokazuje, że przeciwnicy Zychowicza to żadna partia. Różne są motywy sprzeciwu, różne argumenty.

Pomysł rozbił się z powodu kategorycznego sprzeciwu Zychowicza. Naturalnie nikogo nie można zmuszać do dyskutowania z kimś, kogo się nie lubi. Ale najwyraźniej nie chodziło tylko o konkretne nazwisko (nazwiska?). Autor książki odpowiedział własną koncepcją. Dyskutować mieli: on, Ziemkiewicz, Cenckiewicz i historyk IPN Marek Gałęzowski. A więc trzech rzeczników książki i czwarta osoba, która się do tej pory nie wypowiadała. W miejsce konfrontacji poglądów – chór, rozmowa samych ze sobą.

Powie ktoś: ataki mogły Zychowicza zrazić do dyskusji. Odpowiem: ktoś, kto nazywa autorów Planu Burza „kolaborantami z Sowietami”, a generałowi Okulickiemu insynuuje bycie sowieckim agentem, nie ma chyba, w każdym razie nie powinien mieć, cienkiej skóry. Ktoś, kto pisze tak namiętny pamflet, kto sam uznaje za wartość „wywołanie dyskusji” nie powinien się dziwić, kiedy ta dyskusja nie ogranicza się do komplementów. Ktoś, kto atakuje postaci historyczne z pasją i bez pardonu (często bez cienia dowodów: patrz insynuacje dotyczące rzekomego defraudowania pieniędzy przez wyższych oficerów AK), sam powinien być przygotowany na ostrą krytykę, w której pojawią się również argumenty moralne. Najwyraźniej nie jest.

Ale możliwe też, że koncepcja „dyskutowania” własnej książki jedynie w gronie entuzjastów jest przemyślana. Jak to w religii (czy może nawet w sekcie) nie chodzi o wymianę poglądów, ale o podawanie prawd do wierzenia. Które można jedynie przyjąć w całości, lub w całości odrzucić.

Zastąpienie debaty kazaniami okazuje się skuteczne. Kiedy czytam wypowiedzi zwolenników Zychowicza w Internecie, trafiam na podejście równie całościowe. W miejsce roztrząsania poszczególnych argumentów, momentów wojny, postaci, pojawiają się wyłącznie ogólne deklaracje typu: „ktoś wreszcie im pokazał”. Przy czym przeciwników tej książki prezentuje się konsekwentnie jako obrońców nienaruszalności mitu. To zwalnia od wymiany myśli.

Tymczasem jest to grono nad wyraz zróżnicowane. Polecam np. polemikę Piotra Skwiecińskiego w poprzedniej weekendowej „Rzeczpospolitej”. Autor jest krytyczny wobec decyzji o wybuchu Powstania, poprzednią książkę Zychowicza witał z zainteresowaniem, jednak insynuacje Zychowicza wobec dowódców AK uznaje za „paskudne”.

Po co jednak mu odpowiadać? Wystarczy wrzucić go do jednego worka z wszystkimi innymi. Nie chcę pisać o sobie, ale tacy ludzie jak Piotr Semka, Bronisław Wildstein czy działający przede wszystkim na gruncie historycznych faktów Piotr Gontarczyk wytknęli tej książce niejedną niespójność, niekonsekwencję, sprzeczność, naciąganie faktów do tez. Co słyszą w odpowiedzi? Śpiewkę: bronicie mitów. Z takim samym uporem obrońcy Grossa każdego, kto zadawał pytania o fakty i liczby, kwalifikowali jako rzecznika polskiego antysemityzmu.

Co do tych mitów – narodowiec Krzysztof Bosak był łaskaw zaliczyć mnie, także na marginesie tej książki, do grona rzeczników „inżynierii narodowych mitów”, razem z prof. Andrzejem Nowakiem. Ja się nie gniewam, bycie w jednej grupie z prof. Nowakiem to zaszczyt. Ale znowu: ów spór: my realiści, wy inżynierowie mitów, to fikcja.

Myślę, że każde środowisko mitów potrzebuje. Jeśli co roku setki ludzie obsypują kwiatami grób Romana Dmowskiego na Bródnie, to przecież nie idą oni tam aby debatować o zaletach i wadach tego polityka, np. o niepokojącym pytaniu, dlaczego przez cały okres międzywojenny nie rządził Polską ani jednego dnia, może był nieudacznikiem? Oni idą tam po to aby złożyć hołd, człowiekowi, z którym się zgadzają i którego w dni rocznicowe wspominają, tuszując wady i słabości. Skoro każde środowisko potrzebuje takich mitów, potrzebuje ich naród – na poziomie szkolnych akademii, defilad, popkultury wreszcie.

To często koliduje z rzeczową dyskusją, ale nie może jej naturalnie zamykać. Setna opowieść o tym, jak Zychowicza kneblują, toczy się w momencie, kiedy zasypuje on swoją książką księgarnie, więc wszystko jest w porządku. Ja bym się pogodził z nadwyrężeniem tego czy innego mitu, gdyby pokazano mi bezsporne fakty, miażdżące dokumenty. Na razie jednak ich podważanie przypomina dorysowanie wąsów szacownym postaciom na portretach, albo plucie w nie plasteliną przez rurkę.

A co najzabawniejsze, podważanie owych mitów generalnych, które polska historia wygenerowała w następstwie najróżniejszych okoliczności, odbywa się w imię innych mitów - partykularnych. Mitów poszczególnych środowisk politycznych  z dawnych i dzisiejszych czasów i mitów indywidualnych, budowanych z przekonania o własnej wszechwiedzy.

W przypadku Zychowicza pierwszy mit to jego sławny scenariusz pójścia z Niemcami, który miał zaprowadzić Polskę nie do nieszczęść, a do stołu konferencyjnego z Churchillem i Trumanem. I wprawdzie szwy pękają przy pierwszym potrząśnięciu, ale autor chce wierzyć, a wraz nim pokaźna grupa wyznawców. Chcą wierzyć w imię jakich racji? Fundamentalnego antykomunizmu? Skrywanych sympatii do niemieckiej Europy? A może w imię psychoterapii, którą wyłożył wprost Krzysztof Kłopotowski: jak młodzi ludzie dowiedzą się, że istniał inny scenariusz, scenariusz sukcesu, tylko głupcy nie pozwolili na jego spełnienie, pokochają Polskę i nie będą z niej wyjeżdżać.

A co jeśli w konkretnym momencie historycznym i w konkretnych warunkach geopolitycznych nie było dobrego rozwiązania? Tym gorzej dla faktów. Upchniemy je kolanem. Oto logika podobno chłodnych realistów, rzeczników zamiany mitów na precyzyjne myślenie.

Jest i mit drugi. Ponieważ w tej książce Zychowicz zmuszony jest operować w logice niechcianego aliansu z Anglią, a potem Sowietami i USA, rozsnuwa niezbyt zresztą precyzyjną wizję alternatywnego scenariusza. Trzeba był raczej nie walczyć, skompromitować się w oczach społeczeństwa polskiego dziwnymi półporozumieniami z Niemcami, a w końcu, gdy już nadejdą Sowieci, jak najszybciej zejść ze sceny – zachęcając pozostawiany nad Wisłą naród do pogrążenia się na dziesięciolecia w emigracji wewnętrznej.

Tu już nic nie trzyma się kupy, bo – wykazuje to najlepiej Gontarczyk – nie można było być w tym sojuszu i prowadzić taką politykę. To było niemożliwe. Ale gdyby nawet było, to przecież… Pomińmy już wymiar psychologiczny i moralny: zbrojne organizacje na ogół nie schodzą ze sceny, nie sprawdzając chociaż, czy nie da się wpłynąć na rzeczywistość. A wizja zaplanowanej emigracji wewnętrznej całego narodu to po prostu utopia.

A jednak to wszystko jest w tej książce. Chociaż niektórzy zdają się tego nie zauważać, więc też zwalniają się z odpowiedzi na kłopotliwe pytania. Np. Sławomir Cenckiewicz w „Do Rzeczy” koncentruje się na wytykaniu rządowi emigracyjnemu konkretnych błędów i to jest płaszczyzna dyskusji, którą można by przyjąć (co nie znaczy zgadzać się z każdym twierdzeniem). Ale do tych generalnych tez Zychowicza on w ogóle się nie odnosi. A to one są istotą tej książki.

Czy warto w imię oczywistego absurdu niszczyć coś, co lepiej, gorzej, integrowało przez lata polski naród? I przy okazji dawać innym poręczne narzędzie do ręki. Książka Zychowicza została zauważona w Niemczech i przyjęta z zainteresowaniem. Oto Polacy sami kwestionują sens swojego zrywu. Niedługo usłyszymy, że to polski, prawicowy historyk udowodnił, kto naprawdę zniszczył Warszawę. Tradycja obwiniania o to Bora-Komorowskiego (a nie sytuacji, w której dla Polaków nie było dobrego rozwiązania) jest już przetarta – przez komunistów.

Nie przesądzam szczegółowej dyskusji o sens wywoływania walk właśnie w stolicy. Ale gdyby polska wojenna konspiracja skompromitowała się w oczach Polaków biernością i półporozumieniami z Niemcami, a potem próbowała przy pierwszej okazji czmychnąć na Zachód, otworzyłaby drogę do objęcia w Polsce rządu dusz przez PPR. Komuniści wygraliby wybory naprawdę (tak trzeba było je fałszować) i panowali nad polskimi umysłami przez lata – aż do owego mitycznego 1989 roku, który musiałby mieć naturalnie inną postać.

Tak oto fundamentalny antykomunista Zychowicz wydałby polskie społeczeństwo swoim wrogom. Bylibyśmy może naprawdę prorosyjscy, a w każdym razie dużo mniej skłonni do myślenia kategoriami własnej niezależności. Tego naprawdę chcemy? To już nawet nie mit, to już nawet nie zbrodnia….

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.