Zamordyści kontra nihiliści. Tak niestety widzę przynajmniej część wojny o ACTA… Komentarz Piotra Zaremby

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

W batalii wokół ACTA zderzają się ekstremizmy. Z jednej strony ekstremizm prawnych rozwiązań, które próbuje się zaaplikować Polsce. Wedle których słabe jeszcze internetowe media, na przykład społecznościowe portale, można karać niejako prewencyjnie nie za ich winy. A państwo deleguje pewne swoje uprawnienia na rzecz prywatnych podmiotów. Gorzej jeszcze -  nie tylko uprawnienia, to państwo gotowe jest przekazywać tym podmiotom cudze tajemnice!

To są pomysły co najmniej prawnie podejrzane. Które powinny zostać przez każdą szanującą się opinię publiczną obejrzane sto razy, zanim będą ewentualnie przyjęte. Tymczasem zafundowano nam spektakl przygotowań w tajemnicy. A u samego finału - seans wykrętów, zmiennych deklaracji, mylnych objaśnień, zakończonych werdyktem: nic się już nie da zrobić. Trzeba podpisać!

Okazało się, że właściwie nie istnieje nie tylko coś takiego jak europejska opinia publiczna, co twierdziłem zawsze. Nie ma także polskiej opinii publicznej. A w każdym razie próbuje się postępować tak, jakby jej nie było. Donald Tusk i jego ministrowie zachowują tak, jakby się jej pozbyli raz na zawsze.

Ale niestety, i tu od razu szykuję się na napaści rozsierdzonych czytelników, widzę też ekstremizm przynajmniej części drugiej strony. Dziwna koalicja Jacka Żakowskiego i Roberta Gwiazdowskiego, Magdaleny Środy i Łukasza Warzechy, skorzystała z okazji aby zaatakować samą zasadę praw autorskich czy intelektualnej własności.

Z tego punktu widzenia ja akurat wcale nie dziwię się pierwotnemu odruchowi europosłów polskiej prawicy, którzy głosowali przeciw uchwale europejskiej lewicy wymierzonej w ACTA. Bo była ona naszpikowana całkowitym lekceważeniem praw własności. Rozumiem dlaczego takiemu tekstowi przytakują Żakowski czy Środa. Nie rozumiem, co po tej stronie robią rzecznicy wolnego rynku.

Czytam rozważania Łukasza Warzechy, który każe mi lekceważyć pojęcie praw autorskich, bo nie miało ono wielkiego znaczenia w czasach Vivaldiego i Bacha. Cofnijmy się więc dalej: w średniowieczu artysta był przeważnie anonimowy. Niech Łukasz Warzecha pisze anonimowo swoje teksty. A co ważniejsze, niech nie żąda za nie w żadnej redakcji zapłaty. Bo z jakiego tytułu?

Łukasz - to prawda - popełnia bezpłatnie teksty do Internetu (także u nas, ku naszej radości). Ale nie jest to przecież dla niego główne źródło zarobkowania, a Internet wciąż nie śmierdzi groszem. Ale zasadniczo żyje jednak ze swojej twórczości, tylko gdzie indziej. Twórczości obwarowanej ochroną jego praw autorskich.

Niech się więc wczuje na przykład  w sytuację ludzi, którzy zainwestowali własne pieniądze  w film, i nie po kilkudziesięciu latach (terminy obowiązywania praw autorskich to oddzielny problem), ale od razu muszą ścierpieć sytuację, gdy ktoś wiesza ich dzieło w Internecie. Nie nazwiemy tego złodziejstwem?

Nota bene tacy ludzie jak Gwiazdowski czy Warzecha powinni się też jakoś odnieść do wizji swoich lewicowych sojuszników. Redaktor Żakowski został dziś pochwalony przez profesor Środę za wizję Internetu „społecznego”, uwolnionego ze szponów wolnego runku.

Zapewne społecznościowe fora i portale mają wielką rolę do odegrania, tak się jednak składa, że dopóki Internet nie ulegnie częściowemu skomercjalizowaniu, nie będzie w nim większych pieniędzy. A więc nie będzie też profesjonalnego dziennikarstwa, które nie polega jedynie na wypowiadaniu opinii, ale na przykład na  pozyskiwaniu newsów czy dziennikarskich śledztwach. A to już kosztuje.

Może się zdarzyć tak, że dzisiejsi internetowi liderzy opinii zainteresowani przede wszystkim odrzuceniem wszelkiej kontroli, za kilka lat też zechcą ochrony własnego dorobku. Ja rozumiem, że można to uznać za swoistą „niewolę”. Za uderzenie w idealistyczny etos niezawodowego blogowania. Dlaczego jednak nie opowiadacie się w takim razie za wspólnymi gazetami? Za kolektywnymi telewizjami?

Możliwe, że formy internetowego kapitalizmu będą oczywiście inne niż tego w mediach tradycyjnych. Nikt nie umie ich zresztą dziś przewidzieć. Z tych powodów opowiadam się tu i teraz za częściowym „odpuszczeniem” tym nowym inicjatywom, zwłaszcza przez takiego biurokratycznego molocha jak Unia Europejska. Sam korzystam zresztą z jednej z takich inicjatyw.

Ale właśnie dlatego, że korzystam, wiem, że tam gdzie chce się coś zrobić porządnie, muszą się pojawić biznesplan, organizacja, elementarny porządek i jakieś reguły. Niekoniecznie od razu takie, jak w mediach tradycyjnych (to po prostu niemożliwe), ale jakieś.

Dlatego nie dawajcie się zwodzić już nie lewicowym a lewackim wizjom Żakowskiego. Czy apelom Janusza Palikota, który przekonując, że modernizacja opiera się na piratowaniu i kopiowaniu ma oczywiście w praktyce nawet trochę racji (na początku lat 90, polski kapitalizm rodził się z przemytu i lewych interesów). Ale który chce nam takie „zasady” zaszczepić na pewno nie dlatego aby Polacy stali się lepszym, przyzwoitszym narodem. To jeszcze jedna jego kampania na rzecz nihilizmu.

Z tych powodów także mój stosunek do obecnych antyrządowych manifestacji jest wstrzemięźliwy. Jestem w pełni za prawem Polaków do informacji o własnym systemie prawnym, i do konsultowania tego ładu. Zapewne pasjonaci tych zasad manifestowali także.  Ale przytomna uwaga jednego z blogerów, że to dzieci Tuska wystąpiły teraz przeciw swemu ojcu też do mnie przemawia.

Jeśli to jest awantura o prawo ściągania sobie filmów bez płacenia ani grosza, nie widzę w niej niczego budującego. Choć mogę mieć gorzką satysfakcję, że ten rząd, taki podobno sprawny i taki biegły w społecznej komunikacji, po raz kolejny w ciągu paru tygodni przewraca się o własne nogi.

 

 

Autor

Na chłodne dni... ciepłe e-booki w prezencie! Sprawdź subskrypcję Premium wPolityce.pl   Sieci Na chłodne dni... ciepłe e-booki w prezencie! Sprawdź subskrypcję Premium wPolityce.pl   Sieci Na chłodne dni... ciepłe e-booki w prezencie! Sprawdź subskrypcję Premium wPolityce.pl   Sieci

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych