Ze skazanych na śmierć tylko dwóch nas zostało, reszta wymarła – opowiadał Witalis Skorupka pseudonim „Orzeł”, 89-letni dawny żołnierz Kedywu. Chodzi o Stowarzyszenie Skazanych na Śmierć w Czasach Stalinowskich.
W zrazu bardzo spokojnym, a potem coraz bardziej dramatycznym wystąpieniu pan Skorupka przedstawił zdarzenia ze swego życia, które mogłyby być scenariuszem świetnego sensacyjnego filmu. O tym, jak dotarł podczas Powstania Warszawskiego na Pragę, ale został po raz pierwszy aresztowany i uciekł, bo był świetnie wyszkolony; podczas wojny też uciekł Niemcom zabijając dwóch gestapowców. O tym, jak aresztowany po raz drugi, zastrzelił z kolei dwóch enkawudzistów. O tym, jak chcąc zmylić pogonie, został żołnierzem Ludowego Wojska Polskiego i przez moment organizował tej armii lotnictwo. I o tym, jak wpadł po raz trzeci i siedział w celi śmierci. Na ścianie widział wyskrobany przez kogoś kalendarz kończący się na marcu 1945. Po wypisanym pseudonimie zorientował się, że to pamiątka po „Janczarze”, jego dawnym dowódcy, od którego dostawał rozkazy w latach wojny. Tamten został powieszony. Skorupka ocalał cudem – Bolesław Bierut zmienił mu wyrok śmierci na 10 lat więzienia, bo zabici przez niego w czasie wojny gestapowcy organizowali zagładę getta.
Wszyscy milczeliśmy i słuchaliśmy w salce w Hybrydach. Także dramatycznego apelu Witalisa Skorupki o to, aby na więzieniu, gdzie siedział „Janczar” i siedział on, pojawiły się tablice. Starszy pan czekał ponad dwie godziny na zabranie głosu, kilka razy wstawał, źle się czuł. Może organizator tej debaty pod szyldem Stowarzyszenia Twórców RP profesor Jan Żaryn powinien dać mówić jej prawdziwym bohaterom – mówił także szef Światowego Związku Żołnierzy AK Stanisław Olesiak - jako pierwszym. Jeśli tak, to był jednak jego jedyny błąd.
Bo sam pomysł takiej sesji był wręcz naturalny. O żołnierzy wyklętych, antykomunistycznych już powojennych partyzantów, toczy się, acz niezbyt hałaśliwy, to jednak wyraźny spór. Do ich pamięci nawiązywała w latach 90. Antykomunistyczna Liga Republikańska, potem pielęgnowaniem jej zajął się IPN, było to oczko w głowie Janusza Kurtyki. Mainstreamowe media dystansują się od tego pielęgnowania, są niechętne zbytniemu podkreślaniu roli tamtych ludzi. Za innym rozkładaniem akcentów kryją się inne wizje polskiej historii. A poniekąd i dwie różne filozofie życiowe.
To nie był jedyny przejmujący moment podczas tej debaty w Hybrydach. Doktor Leszek Żebrowski zajmujący się od lat historią podziemia narodowego przejmująco opowiadał na przykład o tym, jak tych starszych ludzi traktowały już w III RP sądy, formalnie nie komunistyczne, a nowego niepodległego państwa. Jak jednemu z kombatantów, człowiekowi o kulach, sędzia odmówił krzesła i kazał zeznawać na stojąco. Jak innego weterana inny sędzia tytułował oskarżonym, choć on zabiegał o uchylenie swojego dawnego wyroku. Tadeusz Płużański, historyk i dziennikarz wspominał swojego ojca, skazanego na śmierć razem z rotmistrzem Pileckim (wyroku nie wykonano). Przejmujące były też dwa fragmenciki fabularnego filmu Jerzego Zalewskiego o Roju, legendarnym młodziutkim żołnierzu narodowcu, który walczył w lesie do 1951 roku. Film wejdzie na ekrany na wiosnę 2012. To jaskółka nie zapowiadająca może wojny, ale…
Profesor Żaryn ocenił liczebność różnych grup podziemnych (nie wszyscy walczyli z bronią w ręku) w pierwszych latach po wojnie na około 200 tysięcy ludzi. To bardzo dużo. I postawił pytanie: czy to było powstanie czy wojna domowa? I choć wobec ideowej jednorodności gości wszyscy mówili, że powstanie, jedyne w swoim rodzaju i niezwykłe, niepokojąco brzmiało kolejne pytanie Żaryna: jak wytyczyć granice między zdradą a wiernością?
- Na pewno jest to w niektórych przypadkach trudne, ale zdrada powinna być nazywana po imieniu zdradą, tak jak bohaterstwo bohaterstwem – apelował Bronisław Wildstein.
Brałem udział w tym spotkaniu. Streszczę swoje wystąpienie – nie spisałem go, więc nie oddam go słowo w słowo. Ale oddam jego sens.
„Zostałem poproszony o odpowiedź na pytanie o pamięć, o to jak ją dzisiaj czcimy. Ale żeby na to odpowiedzieć, muszę się też w paru zdaniach odnieść do pytania zadanego historykom: czy to było powstanie, czy wojna domowa?
Naturalnie powstanie, ale zarazem coś więcej niż powstanie. W Polsce toczy się od lat debata o powstańczą tradycję. Kwestionowali insurekcyjne pokusy szanowani patrioci: konserwatyści, narodowcy. Jednak i oni, lub ich ideowi spadkobiercy, wzięli udział w walce z nową komunistyczną władzą ustanowioną przez sowieckiego okupanta.
Bo to nie była zwykła polityczna decyzja podejmowana w oparciu o rachunek zysków i strat, o pytanie, ile swobód mamy, a ile chcemy mieć. To było najbardziej pierwotne, rozpaczliwe wystąpienie przeciw nowemu okupantowi, ci ludzie mieli poczucie, że bronią swojego narodu jeśli nie przed zniszczeniem to przed inwazją antycywilizacji. I ma rację doktor Żebrowski, bronili nie tylko siebie, także Europy. W tym sensie to coś więcej niż decyzje powstańców XIX-wiecznych.
To był dalszy ciąg wojny, wojny nie domowej, ale wojny z obcą okupacją. Naturalnie z czasem, w miarę stabilizacji nowych porządków mieliśmy do czynienia z wszystkimi powstańczymi dylematami: czy trwać w walce czy z niej rezygnować w imię ratowania substancji? Ale generalnie był to zryw wojenny.
Czy dobrze jest czy źle z upamiętnianiem tego zrywu? W latach 2000. było na pewno lepiej niż w latach 90. Media, zwłaszcza publiczne, zdawkowo, ale jednak mówią o ludziach antykomunistycznego podziemia jako o bohaterach. Najwięcej zrobiono w tej dziedzinie w czasach, kiedy wpływ na te media miała prawica: kiedy na przykład TVP kierował siedzący tutaj Bronek Wildstein, radiem Krzysztof Czabański. Powstało wtedy sporo widowisk, różnej artystycznej jakości, ale przypominających o tamtych zdarzeniach. I trochę to się dzieje nadal – siłą inercji.
Ale naturalnie mamy do czynienia z potężnym zagrożeniem: utrwalaniem się nowego prądu, nie wiem, czy można go nazwać umysłowym, który nie pozostawia dla żołnierzy wyklętych wiele miejsca. Po części jest on wywołany obroną własnych biografii lub biografii rodziców, mówił o tym Bronek: to jest oferta historii uśrednionej, gdzie wszyscy mieli rację, więc nie miał jej nikt. Ale do tego dochodzą nowe elementy. Gazeta Wyborcza w wersji soft, a Krytyka w wersji hard proponują nam odrzucenie już nie tylko powojennego, ale i wojennego bohaterstwa – w imię walki z cywilizacją „białych opresyjnych mężczyzn”. Sam czyn zbrojny, sama decyzja o oporze, stają się podejrzane.
Wychwytuje się w tym celu przypadki niewątpliwych okrucieństw, czy kontrowersyjnych decyzji, które zdarzają się na każdej wojnie. Ale czasem wykłada się też całkiem nowe zasady wprost. Olga Lipińska powiedziała, jestem jej wdzięczny za tę szczerość, że Pomnika Małego Powstańca być na obrzeżach warszawskiej starówki nie powinno, bo najważniejsze jest życie. To jest odrzucenie tych wartości, które kiedyś kształtowały pokolenia, niezłomności, wierności przysiędze. Warto i trzeba tylko żyć.
Naturalnie obok postmodernizmu są też i oferty bardziej tradycyjne. Na przykład Gazeta Wyborcza próbuje przeciwstawiać tradycji powojennej partyzantki tradycję PSL mikołajczykowskiego. Tamten wybór ma być lepszy, bo był to wybór form oporu legalnych i bezkrwawych.
Jest to jednak przeciwstawienie fałszywe. Jest taki dokument UB z września 1946 roku, agent opisuje swoją rozmowę z wiceprezesem PSL Stanisławem Bańczykiem. I ten polityk mówi, na co liczą ludowcy, dlaczego PSL ma w Polsce wygrać. Otóż liczą na przyszłą wojnę. Były to podobne rachuby jak partyzantów. Rachuby, które zawiodły, ale słusznie zauważył Bronek Wildstein: mądrym po szkodzie być nie sztuka, to my wiemy wszystko, nie oni. A w takiej konstrukcji opór zbrojny wzmacniał siłę przetargową Stanisława Mikołajczyka jako lidera parlamentarnej opozycji, czynił go do pewnego momentu niezbędnym. Zarazem wielu ludzi PSL na dole było powiązanych naprawdę z partyzantką. Nie wszystkie przypadki znajdowania broni przez UB w ich domach były reżyserią.
Jeśli Jan Żaryn pyta o spotkanie różnych tradycji, proponuję pogodzenie romantycznej tradycji żołnierzy podziemia i pozytywistycznej – Mikołajczyka. Wtedy był to przedmiot ostrego sporu, Mikołajczyk musiał zaakceptować Jałtę, odciąć się od podziemia. Ale i on, wynika z dokumentów, z tym podziemiem się kontaktował. Przyjmijmy, że była to gra na dwóch fortepianach: jak opcja austriacka i rosyjska w pierwszej wojnie światowej.
Ale tak naprawdę nie zwolennicy Mikołajczyka są zagrożeniem dla tradycji powojennego ruchu oporu, a owa ideologia, która jest przedstawiana pod różnymi osłonkami, a którą wprost wyłożyła reżyser Lipińska. To ideologia niezwykła, nazwałbym ją „ideologią pełnej michy”. Jeśli życie jest zawsze najważniejsze w sytuacjach ostatecznych, to dostatnie życie też jest najważniejsze w wyborach codziennych: mniej liczy się solidarność, patriotyzm, altruizm. To ideologia niebezpieczna, bo łatwa i atrakcyjna.
Ale też daje nam, obrońcom tamtej tradycji, dziś słabszym w kręgach opiniotwórczych, pewne szanse. Bo czyni cały spór sporem także etycznym. Mówmy otwarcie, że nam się sprowadzanie dylematów narodowych do pełnej michy nie podoba. To skądinąd zabawne: przedwojenna lewica była nie tylko (pomijając komunistów) patriotyczna, ale i pryncypialna. W tym sensie Krytyka Polityczna niczego istotnego z tamtej tradycji nie zaczerpnęła.
Jest wiele innych zagrożeń, choćby osłabianie polskiej edukacji, nie ma czasu aby o tym mówić. Ale sama liczba godzin lekcyjnych w szkołach też by nie wystarczyła, musimy odwołać się do sumień, do ludzkiej świadomości."
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/123929-mowmy-otwarcie-ze-odrzucamy-filozofie-pelnej-michy-glos-piotra-zaremby-na-konferencji-poswieconej-zolnierzom-wykletym