Morał z Lisa. Nie poradził sobie, czy się skompromitował? Echa "debaty" naczelnego "Wprost" z Jarosławem Kaczyńskim

Rys. Andrzej Krauze
Rys. Andrzej Krauze

Huczy w gazetach, huczy na portalach. Jacek Żakowski i Jan Ordyński ogłosili zwycięstwo Tomasza Lisa nad Jarosławem Kaczyńskim. Ale już polityk PO Sławomir Nowak, ba komentator "Wyborczej" Paweł Smoleński, choć  nie dostrzegli w postępowaniu Lisa niczego nagannego, uznali, że sobie  "nie poradził".  Internauci dzielą się według politycznych sympatii.

Nie spodziewam się aby w naszej spolaryzowanej rzeczywistości wszyscy  widzieli to samo. Niemniej owo "nie poradził sobie" dotyczy tak  naprawdę stanu nerwów Lisa. Warto jednak odnotować coś ważniejszego: potraktowanie spotkania Lis-Kaczyński w kategoriach politycznego pojedynku, powinno już z góry oznaczać wyrok skazujący dla dziennikarza, który tak otwarcie występuje w roli strony.

Naturalnie, w każdym wywiadzie dziennikarza z politykiem, prowadzonym serio a nie na klęczkach, jest element sprawdzenia się, konfrontacji. Ale zdrowa hipokryzja nie pozwala się do tego przyznać. Bo dziennikarz ma pytać, a nie odpowiadać. Szukać informacji, a nie wytrącać kogoś z równowagi. Pewien  psycholog ogłaszający "remis" w tej rozgrywce, orzekł na portalu Wyborczej, że Lis "rozszczelnił" maskę Kaczyńskiego.

Tylko, że to jest zadaniem dla sztabów konkurentów, ale chyba nie dla dziennikarzy. Może być najwyżej efektem ubocznym, ale celem?  Możliwe, że wobec braku debaty Tusk-Kaczyński, publiczności się to należało. Ale to nie zmniejsza skali  kompromitacji Lisa.

W teorii jako dziennikarz telewizji publicznej pyta on w równym stopniu w imieniu widzów popierających partię rządzącą, jak tych co są zwolennikami PiS. Zafundowanie liderowi opozycji przesłuchania miałoby może jeszcze sens, gdyby - jak napisał Krzysztof Kłopotowski - w dzień, dwa dni później Donald Tusk poszedł do programu Jana Pospieszalskiego. Naturalnie nic takiego nie mogło mieć miejsca, dlatego, że w polskim systemie medialnym podobna symetria nie jest przewidziana, ale i dlatego, że Tusk nigdy by się takiemu testowi nie poddał. Kaczyński jednak się poddał, i już sam ten fakt musi mieć wpływ na oceny ostatecznego wyniku.

Lis nie pytał przecież o sprzeczności w programie, ale testował pamięć  Kaczyńskiego, albo próbował go zawstydzić przypisując mu słowa  "panie doktorze". Czekałem tylko, kiedy każe biegać prezesowi  partii po studio, albo robić pompki, aby wykazać jego "słabe  strony". Naturalnie dodatkową okolicznością było i to, że to Lis  pomylił się co do nazwisk kandydatek na PiS-owskich listach, a Kaczyński  powiedział jednak "panie redaktorze" (sprawdźcie państwo na  powtórkach lun na stronie programu jak pojawi się zapis). To już był efekt owego stresu, który kazał orzec niektórym  sympatykom metody Lisa, że mu się "nie udało".

Ja twierdzę, że  sama metoda to jedna wielka patologia. Która jeszcze  parę lat temu nie przynosiła by uwikłanemu w nią dziennikarzowi wielkiej  chluby (przykład Gembarowskiego częstowanego ciepłą wódką, bo kojarzy  się z Białorusią). Dziś jedni się oburzają, inni klaszczą, jeszcze inni  odwracają wzrok.

Kilka dni temu w "Loży prasowej" kiedy przypominałem o  rozlicznych przykładach opisywania PiS przez liberalno-lewicowych  intelektualistów jako partii "faszystowskiej" czy  "faszyzującej", dziennikarz "Gazety Wyborczej" Seweryn  Blumsztajn obwieścił z kamienną twarzą, że takich przypadków nie  pamięta. Mnie nie byłoby wciąż wstać na podobny trick. Nie wykluczam  jednak, że za chwilę podobny los spotka i tę "debatę". - Lis?

Jaki Lis? Nie znaliśmy takiego....

Zabawne jest i to, że szarża Lisa pomoże teraz PiS zatuszować przynajmniej częściowo swoje wpadki. Bo wprowadzenie aluzyjnego zdania o kanclerz Merkel  do książki przygotowanej na wybory było podsunięciem Platformie  znakomitego tematu, którym będzie wymachiwać do końca kampanii.

Znany  dziennikarz, który jak słychać "opiekował się" tym dziełkiem, potraktował  je zgodnie z logiką normalnego komercyjnego produktu. To gorzej niż  zbrodnia, to błąd.

Co gorsza, prezes PiS mógł rozbroić to zdanie już w wywiadzie dla  "Newsweeka". Ale poprzestał na kolejnych tajemniczych aluzjach. Dopiero u Lisa przedstawił wiarygodne wyjaśnienie (chodzi o enerdowski
rodowód pani kanclerz, co miało by dawać jej fory w niemieckiej polityce).

Nie przeszkadza to teraz Joachimowi Brudzińskiemu podsuwać inne tropy, gdy  przypomina jej prorosyjską politykę i wyraźnie łączy z tamtym zdaniem. Misternie snuta opowieść o liderze tak łagodnym, że nie wytacza  konkurentom nawet sądowych procesów, została nagle zakłócona. Na własne  życzenie. Naturalnie przekonani zwolennicy PiS zakrzykną, że ich to wcale  nie  gorszy, przeciwnie podoba im się. Ale cała kampania była adresowana  przecież nie do nich. W każdym razie nie tylko do nich.

Lis ze swoją obcesową arogancją zakłócił jednak z kolei tę najnowszą  opowieść PO. Echa jego porażki będą pobrzmiewać jeszcze dzień, dwa, a  odważnie idący na spotkanie ze swoim wrogiem lider zyskał parę punktów.

To dlatego minister Nowak jest taki podrażniony. A co to ma wspólnego z  publicznymi mediami? To było miejsce akcji.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.