Mamy tylko siedem sześć zarejestrowanych komitetów wyborczych startujących do Sejmu. Podpisów nie zebrały takie zdawało się trwałe, nawet jeśli małe podmioty na scenie jak partia Marka Jurka czy nowa formacja Janusza Korwin-Mikkego. Zniknęły ze sceny historyczne nazwy: Samoobrona czy Liga Polskich Rodzin, potrzebne już tylko nielicznych działaczom.
Tę drogę przebywaliśmy stopniowo. W roku 1991, w pierwszych całkiem wolnych wyborach startowało 111 komitetów, a 29 z nich zdobyło jakieś mandaty do Sejmu. Już dziś nie pamiętamy tego chorobliwego rozdrobnienia parlamentu. Pierwszą korektę przyniosła zmiana ordynacji w roku 1993 - wprowadzenie pięcioprocentowego progu i zmiana zasad dzielenia mandatów z ultraproporcjonalnej na proporcjonalną. W wyborach zarządzonych w tym roku startowało 35 komitetów, z czego do Sejmu dostało się 8. Akurat wtedy cała prawie prawica znalazła się pod kreską.
Ale choć następowało pewne irracjonalnienie, to przecież stopniowe. W roku 2005 swoje listy zarejestrowały jeszcze 22 komitety, a 7 z nich wprowadziło swoich posłów. W roku 2007 - wstępną weryfikację zbierania podpisów przetrwało 10 komitetów. Do Sejmu dostało się zaledwie 4.
Polityka staje się coraz bardziej długodystansowym i coraz bardziej forsownym przedsięwzięciem, słabi się wykruszają, ich kości bieleją gdzieś w okolicach telewizyjnych i radiowych stacji. Nieco urozmaicenia wprowadzi jeszcze Senat, gdzie wystarczy wygrać w jednym okręgu. Ale kto dziś śledzi senackie debaty? Co ludzie, jeśli się przebiją, co także nie jest łatwe, zaistnieją jeden raz, przy okazji wyborów. A potem zgasną cicho, jak wciąż obecny na Wiejskiej niczym duch Włodzimierz Cimoszewicz.
Jest bardzo prawdopodobne, że wynik będzie powtórzeniem sytuacji sprzed czterech lat - Ruch Poparcia Palikota i PJN, choć wykazały się pewną żywotnością przy zbieraniu podpisów, jawią się dziś przecież jako byty skazane na klęskę. To oznacza definitywną petryfikację sceny.
Dla wielu komentatorów to zjawisko frustrujące, bo utrwala wszystkie negatywne cechy samych partii i ich liderów preferujących dworskie mechanizmy i posłusznych działaczy. Ze strony niektórych aktywnych ideowych środowisk pada zarzut o bezbarwnym koniunkturalnym charakterze partyjnych aparatów. W skrajnej postaci te zmiany na scenie są przedstawiane jako konsekwencja swoistego uwłaszczenia - partyjne elity korzystające z budżetowych dotacji okopały się na swoich pozycjach i nie dopuszczają konkurencji.
To z pewnością istotna okoliczność. Czy jednak jedyna przyczyna wygranej jednych a przegranej innych? Niekoniecznie - Samoobrona i LPR też korzystały z budżetowych dotacji. A gdzie są teraz? Zniknęły dlatego, bo nie wyrażają już realnych emocji społecznych.
Co więcej, zestawiając zwycięzców i przegranych dostrzegamy, że to coś więcej niż tylko przewaga finansowa i korzyść ze zbudowania stabilnych struktur. Weźmy prawą stronę.
W ostatniej "Polityce" ukazał się tekst Roberta Krasowskiego o Jarosławie Kaczyńskim. Autor zgodnie ze swoją manierą pisania o polityce przedstawia lidera PiS jako cynicznego gracza. W moim przekonaniu nawet przecenia - pod swoją zasadniczą tezę - jego społeczne intuicje, były spore okresy, kiedy Kaczyński działał w społecznej próżni i poruszał niepopularne tematy. Zarazem Krasowski przyczernia jego motywacje. Kaczyński od początku do końca nie wierzy w żadną kwestię, wszystko jest grą kalkulacją. Jako biograf Kaczyńskiego i człowiek go dobrze znający twierdzę, że to nieprawda.
Ale generalnie poczucie, że prezes PiS miał i ma niezły słuch społeczny, że trafnie wychwytuje nastroje, jest słuszne. Zestawmy teraz ten dar Kaczyńskiego z cechami wielkich przegranych Janusza Korwin-Mikkego czy Marka Jurka.
Ten pierwszy niewątpliwie chciał wypełnić pewną lukę: być kandydatem ludzi wierzących bez zastrzeżeń w wolny rynek, nawet PO takich wyborców w znacznej mierze opuściła. Ale obciążył ten kierunek swoimi fobiami i ekscentryzmami: od fanatycznej rusofilii po upór aby walczyć w obronie legalnych narkotyków czy rehabilitować "dorobek Trzeciej Rzeszy". W efekcie stał się potrawą dla wąskiej grupy smakoszy.
Z kolei Jurek, jeden z najuczciwszych ludzi w polskiej polityce, także obciążył swoją ofertę brakiem elastyczności i stał się w zbyt dużej mierze rycerzem jednego tematu. Na dokładkę, nie umiał się porozumieć ani z Korwinem ani z PJN, ich negocjacje przypominały dawny Konwent św. Katarzyny.
Czy przegrali bo byli liderami biednych partii, czy zabrakło im czegoś jeszcze?
Naturalnie wieści o wykruszaniu się formacji, które mogły być choćby rezerwowymi dla przyciężkich partyjnych kolosów nie jest generalnie wiadomością dobrą. Ale i w tym przypadku brak materialnych środków aby przetrwać nie jest problemem jedynym.
Lepper startował w wielu wyborach, zanim zyskał szansę, a potem znowu ją stracił. To samo da się powiedzieć o okopanym na Nowogrodzkiej na złe i dobre Kaczyńskim.
Spójrzmy na liderów PJN, sympatycznych i do polityki nawet coś wnoszących. Czy przetrwaliby jako środowisko, gdyby przekroczyli 3 procent i zyskali budżetowe dofinansowanie? Każdy obserwator w to wątpi. Nie tylko pieniądze dla partii są towarem coraz bardziej deficytowym. Hart polityczny także.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/117821-zaremba-tylko-siedem-komitetow-liderzy-wielkich-partii-sie-uwlaszczyli-czy-maja-lepszy-sluch-spoleczny-niz-inni-i-jedno-i-drugie