Niemieckie media zdążyły nas przyzwyczaić do tego, że mocno wspierają rząd Donalda Tuska. Jednak nigdy nie było tak wyraźnego dawania carte blanche do obrony przed „katastrofą”, jaką byłoby dla Europy zwycięstwo opozycji prawicowej.
W tygodniku „die Zeit” ukazał się artykuł ostrzegający Niemcy i Europę przed ewentualnym zwycięstwem w Polsce w wyborach największej partii opozycyjnej.
Autorka tekstu Alice Bota, która zawsze szczerze prezentowała swój stosunek do polskiej prawicowej opozycji, a jej lidera nazwała w którymś z artykułów „awanturnikiem politycznym”, sugeruje swoim czytelnikom, iż:
Na spadku popularności Tuska i na błędach popełnianych przez jego ministrów może natomiast zyskać Jarosław Kaczyński. Większość dobrze pamięta krótkie rządy Kaczyńskiego: jego ostre ataki przede wszystkim pod adresem Europy i Niemiec.
Nie wiadomo, jakie to ostre ataki autorka ma na myśli, zwłaszcza że nie podaje żadnych przykładów, pewnie dlatego, że „większość je dobrze pamięta”. Bota kontynuuje więc:
Zwycięstwo Kaczyńskiego oznaczałoby katastrofę dla Polski oraz Europy.
I to jest ta nowa, ale de facto stara melodia. Każdy Polak, który choć trochę zna historię najnowszą, wie, że teksty o podobnym zabarwieniu ukazywały się w sowieckiej „Prawdzie” w roku poprzedzającym wprowadzenie stanu wojennego. Tam też były ostrzeżenia przed „awanturniczą opozycją”, „ekstremą", "zagrożeniem dla pokoju". itd. Potem okazało się, że nie były to pogróżki ze strony władz sowieckich, ale dawanie sygnału, że PZPR ma samodzielnie „przeciąć ten wrzód”.
Czy można tu znaleźć analogię do obecnych zachowań mediów niemieckich, które są emanacją poglądów tamtejszej klasy politycznej? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba zadać sobie trud oceny, dlaczego z punktu widzenia Berlina zwycięstwo Kaczyńskiego byłoby „katastrofą dla Polski i Europy”. Nie jest to trudne.
Od 2007 roku Berlin ze strony Warszawy ma wszystko, czego zapragnie. I to tylko za poklepanie po plecach i za medialne laurki.
Szef niemieckiej dyplomacji powiedział niedawno, że ewentualna interwencja w Syrii nie przyniesie pożądanych efektów. 24 godziny potem mniej więcej to samo mówi Tusk i Sikorski. Analogiczna sytuacja miała miejsce w 2011 r., gdy decydowała się interwencja NATO w Libii. Ówczesny minister obrony narodowej Bogdan Klich zapowiedział jedynie „działania humanitarne”. Tak więc Niemcy w polityce zagranicznej mają w Warszawie „pozamiatane”.
Nic dziwnego, że niedawno "Frankfurter Allgemeine Zeitung" radośnie powitał Polskę w "starej Europie", czyli w tej, która mówi Stanom Zjednoczonym "nie", a raczej "nein".
W polityce historycznej też wszystko idzie po myśli niemieckich macherów od propagandy i gdyby nie działania garstki prawników z Polski i z Niemiec, to o „polskich obozach zagłady” byłoby już w malowankach dla niemieckich przedszkolaków. Dzięki wytoczeniu kilku procesów, można zauważyć pewien regres w fałszowaniu historii. Miejmy nadzieję, że nie jest to chwilowe zawahanie się ze strachu przed karą.
Oficjalne działania państwa polskiego idą na rękę niemieckiej propagandzie. Zakup przez telewizję publiczną serialu „Nasze matki, nasi ojcowie” uniemożliwił w zasadzie wstępowanie na drogę prawną przeciwko antypolskiemu paszkwilowi gdziekolwiek nie byłby on emitowany. Nie dosyć więc, że obecna władza zmusiła polskiego podatnika do zakupu licencji (TVP odmówiła podania kwoty, za jaką nabyła ten film), to jeszcze zapewniła niemieckiemu producentowi globalną bezkarność.
W ekonomii Niemcy też mają spokój. Jeśli powstanie gazoport, będą problemy z dostępem do niego dużych gazowców ze względu na zablokowanie wejścia do portu gazociągiem Nordstream, który Niemcy obiecali Sikorskiemu zakopać. Rzecz jasna obietnicy nie dotrzymali. Polskie stocznie są "nierentowne" i są zamykane, zaś te na terenie byłego NRD rozpędzają się po latach zastoju.
Można mnożyć liczbę działań, które pokazują kliencki stosunek obecnych władz Polski do państwa niemieckiego. Potwierdzi to pewnie każdy ekspert w dziedzinie relacji między Polską a RFN, a którego nie ma na liście grantobiorców jednej z licznych fundacji niemieckich działających w naszym kraju.
Tak więc z punktu widzenia Niemiec zwycięstwo siły politycznej prowadzącej samodzielną politykę gospodarczą, zagraniczną czy historyczną może wydać się katastrofą. A skoro tak, to trzeba tę katastrofę zatrzymać. Być może artykuł taki jak w "die Zeit" to jedynie wezwania do demokratycznej mobilizacji Tuska. Ale czy możemy być pewni, że nie jest to sygnał, iż w razie czego rząd Republiki Federalnej Niemiec przymruży oko na siłowe środki użyte w celu zapobieżenia „katastrofie”? Wszak cel uświęca środki.
Precedens jest. W dniu wprowadzenia stanu wojennego ówczesny kanclerz RFN Helmut Schmidt był w NRD i na spotkaniu z dyktatorem wschodnioniemieckim Erichem Honeckerem poprosił o przekazanie Jaruzelskiemu „słów uznania”. Honecker spełnił prośbę przy najbliższej okazji i powiedział generałowi:
Schmidt stwierdził, że jest najwyższy czas, aby w Polsce zaczęto zaprowadzać porządek.
Ówczesny kolega po fachu autorki z „die Zeit” straszącej katastrofą po dojściu opozycji do władzy - Rudolf Augstein z tygodnika „der Spiegel”, otwarcie wyraził zadowolenie z rozbicia „Solidarności”:
Niespokojna Polska oznacza zawsze zagrożenie wojną dla Europy
- uzasadnił swą radość z zażegnania katastrofy.
I niech ktoś z ręką na sercu powie, że nasi zachodni sąsiedzi się zmieniają.
--------------------------------------------------------------------
--------------------------------------------------------------------
Polecamy wSklepiku.pl książkę:"Najazd 1939. Niemcy przeciw Polsce"
autor:Jochen Böhler
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/166006-niemiecka-gazeta-wezwala-tuska-do-zazegnania-katastrofy-jaka-mialoby-byc-dla-polski-i-europy-zwyciestwo-pis-berlinska-carte-blanche-na-silowe-rozwiazanie