Czy to strach masakruje ludzi inteligentnych? Słowo do tekstu Witolda Gadowskiego

PAP/EPA
PAP/EPA

„Co takiego stało się z tymi ludźmi, co takiego stało się z polska warstwą polityczną, co takiego stało się z większością dziennikarzy i publicystów, że bluźnierstwem jest dla nich warknięcie na Rosję, a z lubością tolerują drwiny z kościoła, religii i patriotyzmu? (...)

Co takiego stało się w nimi w Smoleńsku?”

Pyta Witold Gadowski w swoim tekście.

Nic się z nimi nie stało. A przynajmniej nic, czego byśmy nie znali z historii.

W czasie wielkiego głodu wywołanego przez Sowietów na Ukrainie w latach 30. wielu amerykańskich i zachodnioeuropejskich dziennikarzy publikowało peany na cześć Związku Sowieckiego. Jego zasobności, w żywność także. Walter Duranty z „New York Timesa” dostał w 1932 r. nagrodę Pulitzera za... „obiektywizm relacji z Rosji i Wschodniej Ukrainy”, właśnie w czasie wielkiego głodu.

Ten sielankowy obraz tak się utrwalił w świadomości ludzi, że nawet dziś niemal nikt z zachodniej półkuli nie kojarzy nazwy „wielki głód” z wydarzeniami dwudziestowiecznymi niemal w środku Europy.

Czy na Zachodzie był jakiś „Smoleńsk”? Nie. Nie było. Nie było tam żadnego wydarzenia, które spowodowałoby u ludzi strach przed „warknięciem na Rosję”. Było za to coś innego. Od wczesnych lat 20. działała tam sowiecka agentura. Ta tajna, jak i jawna – składająca się z naiwnych intelektualistów i ludzi kultury, mediów. To o nich Lenin mówił „pożyteczni idioci”.

Zachodnie społeczeństwa, coraz bardziej demokratyzujące się i bogacące, kochały pacyfizm. Sowieci o tym dobrze wiedzieli i wykorzystywali.Willi Münzenberg, działacz Komunistycznej Partii Niemiec w Republice Weimarskiej i przywódca Młodzieżowej Międzynarodówki Komunistycznej podległej Moskwie wyraził to zwięźle: „Musimy mieć w ręku artystów i profesorów, musimy wykorzystać teatry i kina, by szerzyć za granicą doktrynę, iż Rosja gotowa jest poświęcić wszystko, aby utrzymać pokój na świecie”.

Do końca lat 40. sowiecka agentura otuliła zachodni świat bardzo gęstą pajęczyną wpływów – tajnych i jawnych, skupionych w związkach zawodowych, w partiach komunistycznych i socjalistycznych, a potem w organizacjach „walczących o pokój”, o czystość przyrody itp.

Jakiekolwiek próby wyjawienia sowieckich działań często kończyły się źle dla tych, którzy próbowali to robić. Sowiecka agentura zrobiła z Josepha McCarthyego – senatora republikańskiego - wariata wszędzie węszącego agenturę sowiecką. Dziś, gdy odtajniane są archiwa, gdy publikowane są dzienniki czynnych wówczas polityków i dziennikarzy wiemy, że ten dzielny człowiek miał bardzo wiele racji. Polska i inne kraje naszej części Europy to nasycenie agenturą sowiecką administracji F.D. Roosevelta zapłaciły utratą niepodległości.

Edward Murrow, autor sloganu – „Good night, and good luck”, którym kończył swój słynny telewizyjny program - po latach przyznał, że jego rozmowy z McCarthym zostały tak  zmontowane, aby poniżyć senatora w oczach widzów. Szkoda, że Murrow nie wyznał przed śmiercią, czy sam wpadł na ten pomysł...

Do końca lat 80. w Polsce Sowieci nie musieli mieć w Polsce agentury typu „zachodniego”. Wystarczały im powiązania satelickie, za pośrednictwem partii i armii.

Po odzyskaniu wolności przez Polskę i po upadku ZSRS to się jednak zmieniło. Nasz kraj musiał być już inaczej postrzegany i traktowany.

Rosjanom posiadającym zmikrofilmowane zasoby agenturalne SB i WSW (przekształconej potem w WSI) wystarczyło jedynie stworzyć jawną agenturę wpływów, sieć „pożytecznych idiotów”, składających kwiaty na grobach sowieckich żołnierzy z okazji 9 maja czy pod pomnikiem Zygmunta Berlinga w rocznicę jego urodzin.

To, co udało się sowieckiej agenturze osiągnąć po wielu latach na Zachodzie, w Polsce przyszło o wiele łatwiej. A to dlatego, że kilku pokoleń Polaków nie miał kto wychować ze względu fizyczną, celową eliminację elit podczas wojny i po niej.

W naszym kraju całe redakcje gazet i telewizji to potulne stada „pożytecznych idiotów”. Nawet jeśli pamiętających z rozmów przy rodzinnym stole o złu, które przyszło do nas ze Wschodu, to cielęco wpatrzonych w zachodnie autorytety, dla których zła Moskwa to objaw co najmniej „makkartyzmu”.

Takim ludziom nie potrzebny jest „Smoleńsk” czy katastrofa „posmoleńska”. Oni mają inny system myślenia – martwią się co o nich napiszą ich koledzy z niemieckiej, francuskiej czy amerykańskiej gazety. A tam temat smoleński bardzo szybko przestał „kręcić”. Dlaczego? Pewnie też dlatego, żeby nie drażnić Moskwy.

Nic nie znaczące słynne „przytulenie przez Putina” stało się w Polsce powodem niemal zbiorowej ekstazy w „zaprzyjaźnionych telewizjach” i gazetach. Warto zauważyć, że dla tych, którzy wtedy „szczytowali”, czas narodowej żałoby, a potem sprawne śledztwo smoleńskie były już tylko „jątrzeniem” w świetnych relacjach polsko-rosyjskich.

Rosja po katastrofie smoleńskiej być może nawet nie musiała rzucać w bój całej tajnej agentury. Wystarczyło Kremlowi  uruchomienie tych samych procesów, które w czasie agresywnych posunięć sowieckich w latach zimnej wojny przejawiały się artykułami w zachodniej prasie potępiającymi „imperializm amerykański”.

Dziś w Polsce przerabiamy dokładnie ten sam scenariusz, z którym zetknęli się ludzie na Zachodzie. U nas też są dziennikarze jak Edward Murrow czy Walter Duranty. Ale na szczęście są też „senatorowie MacCarthy”.

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.