Obama. Rozdział drugi. Na lewo marsz! Socjal, geje, zmiany klimatyczne. „Dekada wojen teraz się kończy”

Fot. PAP / EPA
Fot. PAP / EPA

Barack Obama rozpoczął już oficjalnie swoją drugą, czteroletnią kadencję jako prezydent USA. Jego osiemnastominutowa mowa inauguracyjna stanowiła zapowiedź programu. Programu wyraźnie na lewo od centrum.

Chyba dla wszystkich zwolenników lewicy w USA (zwanych tutaj „liberals”, nie mylić z europejskimi „liberałami”) poniedziałkowe przemówienie Obamy było jak miód na serce. To dla nich były przeznaczone słowa, że USA „nie osiągnie sukcesu, kiedy coraz mniej obywatelom powodzi się bardzo dobrze, podczas gdy rośnie liczba tych, którzy ledwo wiążą koniec z końcem” czy że „wolność nie jest zarezerwowana dla szczęśliwców, a szczęście – tylko dla niewielu”. Prezydent nie tracił czasu na przesyłanie retorycznych gałązek oliwnych znajdującym się w opozycji republikanom, ani na wezwania do jedności. Przedstawił za to, tonem wręcz nie dopuszczającym sprzeciwu, bardzo odważną listę priorytetów tak bliskich amerykańskiej lewicy.

Przemawiając na schodach Kongresu, Obama zadeklarował jasno, że nie pozwoli na radykalne zmiany w trzech systemach opieki społecznej.

Zobowiązania, które mamy wobec siebie – poprzez Medicare (system opieki medycznej dla osób starszych), Medicaid (pomoc medyczna dla ubogich) czy Social Security (federalny system emerytalny) – one nie wysysają z nas inicjatywy, one nas wzmacniają. Nie uczyniły z nas ludzi uzależnionych od pomocy, ale uwolniły nas tak, abyśmy mogli podejmować ryzyko, który czyni ten kraj wielkim

– mówił Obama. Wszystkie trzy programy to 60 proc. wydatków budżetu federalnego. Ich koszt rośnie w zastraszającym tempie. Republikanie przekonują, że bez ich reformy, USA bardzo szybko zbankrutują. Tak mocne słowa Obamy, to wyraz jawnego dążenia do konfrontacji na tym polu.

Prezydent obiecał coś dla każdej z grup wyborczej koalicji, dzięki której zdobył reelekcję. Najważniejsze to walka o prawa kobiet  (głównie młodych i bezdzietnych), mniejszości etnicznych, nielegalnych imigrantów (ich los obchodził głównie głosujących Latynosów) oraz homoseksualistów.

Nasza podróż nie jest skończona, dopóki nasze żony, matki i córki nie będą mogły otrzymać zarobku równego ich wysiłkowi. Nasza podróż nie będzie skończona, aż nasi gejowscy bracia i siostry nie będą traktowani przez prawo jak wszyscy inni. Nasza podróż się nie skończy, aż nie znajdziemy lepszego sposobu powitania pełnych nadziei imigrantów, dla których Ameryka wciąż pozostaje krainą możliwości

– mówił Obama. Pewnym zaskoczeniem – bo prezydent unikał tego tematu na wyborczym szlaku – jest powrót do walki z „zagrożeniem zmianami klimatycznymi” i zapowiedź, że Ameryka „nie może opierać się zmianom, ale musi przewodzić” w walce z tzw. efektem cieplarnianym. Krytycy już straszą: Obama będzie chciał przeforsować rodzaj podatku lub opłaty od emisji dwutlenku węgla.

Obama na pewno ucieszył amerykańską lewicę deklarując, że „dekada wojen teraz się kończy”. Chodzi zapewne o zakończenie do 2014 r. tak wielkiej obecności żołnierzy amerykańskich w Afganistanie i wcześniejsze wyjście z Iraku. Choć prezydent zadeklarował, że Ameryka „pozostanie kotwicą silnych sojuszy w każdym zakątku świata”, to już słowa że „trwałe bezpieczeństwo i trwały pokój nie zależą od stanu nieustającej wojny” brzmią potężną nutą izolacjonizmu. W kontekście trwającej krwawej wojny w Syrii, konfrontacyjnej postawy Iranu, coraz gorętszej konfrontacji Chin z Japonią czy wreszcie ożywienia terrorystów związanych z al.-Kaidą w Afryce, słowa Obamy o „pokazaniu odwagi i próbie rozwiązania problemów z innymi krajami na drodze pokojowej” można odczytać jako wyraz niechęci nawet do użycia argumentu siły zbrojnej w negocjacjach. Zwłaszcza, że Biały Dom nie ukrywa planów redukcji liczebności sił zbrojnych oraz ilości broni a kandydaci na stanowiska sekretarzy stanu (sen. John Kerry) i obrony (Chuck Hagel) podzielają niechęć prezydenta do użycia sił zbrojnych. W ostatnich dniach ta postawa miała wyraz w doniesieniach o tym, że Waszyngton co prawda pomógł wojskom francuskim przetransportować żołnierzy i czołgi do Mali, ale uczynił to z niechęcią, początkowo nawet żądając za transport… pieniędzy (później tę decyzję anulowano). Niezbyt dobrze wróży to amerykańskiemu zaangażowaniu w stosunki z sojusznikami z NATO.

Można powiedzieć, że przemówienie Obamy to tylko słowa. Niektórzy obserwatorzy są przekonani, że Obama będzie tym, kim przez cztery lata: ostrożnym pragmatykiem. Ale inni twierdzą, że teraz – gdy już ma zapewnione miejsce w historii i nie będzie stawał w wyborcze szranki, ogromna ambicja dyktuje prezydentowi zamiar zbudowania trwałej większości, która zapewni Partii Demokratycznej długoletnią dominację. Co bardziej niecierpliwi publicyści lewicowi wręcz domagają się od Obamy, aby „trwale zniszczył” Partię Republikańską, której filozofia rządziła USA przez większość lat od czasu wyboru w 1980 r., Ronalda Reagana. Obecny prezydent miałby w sposób wręcz symboliczny zakończyć erę pogromcy komunizmu, który wypowiedział słynne słowa, że „rząd nie jest rozwiązaniem, rząd stanowi problem”. W wizji Obamy to właśnie aktywny, rząd federalny przyczynia się do prawdziwego postępu i rozwoju kraju.

Do podziału a  następnie marginalizacji republikanów miałoby posłużyć kilka inicjatyw ustawodawczych jak choćby radykalna liberalizacja prawa imigracyjnego, znaczne ograniczenie dostępu do broni czy kolejne podwyżki podatków osobistych. Trzeba przyznać, że Obama ma skuteczne narzędzie w postaci bazy danych i armii wolontariuszy i aktywistów z czasu kampanii. Teraz cała ta organizacja ma działać jako instytucja polityczna, wspierająca prezydenta i jego pomysły spoza Białego Domu. Zresztą i sam prezydent, jak zapowiedzieli jego współpracownicy, ma być częściej „w drodze” i przekonywać do swych pomysłów zwykłych Amerykanów. Oznaczać to może stan permanentnej kampanii. Co z kolei chyba pozwala raz na zawsze włożyć między bajki opowieści o chęci wprowadzenia „nadziei i zmiany” w sparaliżowanym politycznym sporem Waszyngtonie.

Zapowiada to więcej walki i retorycznego bombardowania, bo republikanie – kontrolujący w Waszyngtonie już tylko, ale i aż tylko Izbę Reprezentantów, nie zamierzają być pokornymi wykonawcami woli prezydenta. I tutaj warto po raz kolejny pokłonić czoła przed mądrością Ojców Założycieli USA, który wynaleźli system „ograniczonego rządu” z całym zestawem instytucji „równowagi i wzajemnej kontroli”. Zgodnie z nim, nawet najbardziej ambitny prezydent jest w swej władzy ograniczony przez dwie, niezależne od siebie izby Kongresu. Wybierana co dwa lata Izba Reprezentantów jest dobrym barometrem aktualnych nastrojów w kraju. Senat, którego tylko 1/3 składu jest odnawiana co dwa lata (kadencja senatora trwa sześć lat), gwarantuje pewną stabilność systemu władzy oraz interesy poszczególnych stanów. Jeśli więc Obama nie uzyska dla swej partii większości w obu izbach Kongresu (jak to było w latach 2009-11), większość z jego planów może pozostać w sferze planów. Zwłaszcza, że jeśli gospodarka nie będzie się rozwijać tak szybko, jak zakłada prezydent, polityczny kapitał Obamy będzie się zużywał coraz szybciej a walczący o swoje polityczne życie (czytaj: wybór na kolejną kadencję) politycy Partii Demokratycznej, mogą nie być skłonni głosować za wszystkim, czego Biały Dom zapragnie.

Bo jednego czego zabrakło w przemówieniu Obamy – jak na kraj zmagający się z tak potężnym długiem publicznym oraz deficytem budżetowym – to głębszego pochylenia się nad sprawami gospodarki. Prezydent zauważył, że Ameryka „musi dokonać ciężkich wyborów, aby ograniczyć koszty opieki medycznej oraz wysokość deficytu”. Ale zaraz dodał, że odrzuca to wyzwanie jako „wybór pomiędzy dbaniem o pokolenia, które zbudowały Amerykę a inwestycjami w pokolenie, które dopiero zbuduje swoją przyszłość”. Czyli że da się zrobić i jedno, i drugie bez drastycznych cięć. Skąd ta wiara? Tłumaczy to drugie odwołanie do gospodarki. – Ożywienie gospodarcze już się zaczęło – powiedział prezydent. I tyle. Wydaje się, że za tą deklaracją stoi twarde przekonanie, że gospodarkę USA czekają lata prosperity. Jeśli Obama ma rację, pewnie zrealizuje większość ze swych zamierzeń i przejdzie do historii jako jeden z tych, którzy poważnie zmienili kierunek w jakim rozwija się Ameryka. Jeśli jednak nie…. Niech Bóg chroni Amerykę i cały świat.

 

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.