Seks (trochę), krew (za dużo) i łzy (za mało). Czy to dobry pomysł na ekranizację „Kamieni na szaniec”?

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. M. Czutko
fot. M. Czutko

Poszedłem za namową twórców filmu i przed obejrzeniem filmu ponownie przeczytałem książkę Aleksandra Kamińskiego. To, co zobaczyłem w kinie nie jest wiernym odzwierciedleniem tego, co napisano, ale to nie jest największy problem ekranizacji Roberta Glińskiego.

Reżyser w wywiadach wielokrotnie podkreślał, że bohaterów swojego filmu chciał pokazać, jako po prostu „fajnych chłopaków”. I to niewątpliwie mu się udało, to są chłopaki, z którymi chcę się zaprzyjaźnić. Problem mam innego rodzaju. Książka zaczyna się słowami: „Posłuchajcie opowiadania o Alku, Rudym, Zośce i kilku innych cudownych…”. W tym momencie musi paść pierwsze pytanie do reżysera Roberta Glińskiego: co z Alkiem? Postać jednego z trzech książkowych głównych bohaterów na ekranie została brutalnie zminimalizowana. Do tego stopnia, że mniej uważnemu widzowi może nawet umknąć moment, w którym Alek ginie. Jako widz, powiem - trudno, widocznie nie było czasu. Jako czytelnik muszę zaznaczyć, że to nie fair. To tak, jakby teraz próbować nakręcić film o dwóch muszkieterach.

W recenzjach krytyków, którzy film widzieli już sporo wcześniej powtarza się zarzut, że niepotrzebnie w filmie pojawiają się sceny erotyczne. Z tym się akurat nie zgodzę. Bohaterowie to harcerze, ale też zdrowi i dorośli mężczyźni, którzy w rzeczywistości mieli narzeczone. Gliński seksem nie epatuje, według mnie, jest go tyle, ile być powinno.

W filmie zbyt dużo jest krwi i to jest dla mnie problem. Ja wiem, że gestapowcy byli brutalni i w swoim zezwierzęceniu posuwali się do najwymyślniejszych tortur, ale w filmie jest w sumie chyba około godziny scen, kiedy Rudy jest metodycznie bity. Bliskie kadry, mistrzowska charakteryzacja, krew, pot i ten głuchy dźwięk, kiedy na jego ciało spadają kolejne ciosy zaczynają po prostu boleć oglądających. Głowę od ekranu odwracały nie tylko obecne na pokazie panie. Realizm posunięty już nie do granic, ale daleko poza próg mojej wytrzymałości.

To co wyniosłem po przeczytaniu książki i film mi potwierdził, to, że jestem świadkiem historii prawdziwie mężnych polskich harcerzy. Chłopaków, którzy, nieco romantycznie, bardziej kierują się sercem niż rozumem, ale czyż nie za to kochamy bohaterów?

Poruszające jest cierpienie Zośki, który w niemocy nie może się doczekać na zezwolenie, aby odbić przyjaciela z rąk gestapo. Nieznośny jest moment, kiedy więźniarka przejeżdża a oni nie mogą jej zaatakować. Gliński tak zbudował tutaj emocje, że sam bym chętnie wziął karabin poszedł z nimi pod Arsenał.

To jest dobry film o bohaterach, da się ich lubić, można podziwiać. Niejednemu zaimponują i o to chodzi. Niech do kin ruszą teraz gimnazja i licea. Ale pod warunkiem przeczytania najpierw książki, bo tego filmu nie da się potraktować jako zamiennika lektury.

Na koniec jeszcze osobista refleksja. Gdyby film o Alku, Rudym i Zośce zrobili Amerykanie, to na końcu zapewne byłaby scena, gdzie jakiś generał roztoczyłby kwiecistą przemowę podkreślającą ich zasługi, męstwo i bohaterstwo. W tle powiewałby zapewne sztandar. Czegoś takiego trochę mi u Glińskiego brakło. Rozumiem, że chciał uniknąć kiczu „made in USA”, ale jakiś dłuższy moment refleksji na koniec, przy którym można by uronić łzę, albo po prostu się poryczeć byłby wskazany.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych