Łączka – miejsce święte, miejsce przeklęte. Jutro poznamy kolejne nazwiska bohaterów, których szczątki ekshumowano z kwatery "Ł"

fot. M. Czutko
fot. M. Czutko

Strzelano w potylicę, z bliskiej odległości, to oczywiście powodowało potężny uraz głowy, rozległe złamania czaszki. Przy takiej mechanice urazu, w zasadzie pierwszy strzał jest śmiertelny. W kilku przypadkach strzelano kilkakrotnie, ale normą była jedna kula dla jednej osoby – mówi dr Łukasz Szleszkowski z Katedry Medycyny Sądowej Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu. Specjalista wchodzi w skład zespołu, który wydobył z kwatery „Ł” warszawskiego cmentarza powązkowskiego szczątki prawie dwustu ofiar komunistycznego terroru.

Nawet po 50-60 latach, mimo upływu czasu można zrekonstruować szkielet głowy, określając miejsce wlotu i wylotu pocisku

– opowiada specjalista. W filmie „Kwatera Ł” Arkadiusza Gołębiewskiego pokazuje posklejaną ludzką czaszkę. Przechodzą przez nią trzy długie druty. To właśnie tory lotu kul wystrzelonych przez jednego ze stalinowskich morderców.

Urazy innych kości poza czaszką? Spotykaliśmy przypadki połamanych szczęk, zębów i kości twarzoczaszki. Ciosy zadane tępym narzędziem, być może pięścią, tuż przed śmiercią, nie zdążyły się nawet zrosnąć. To tylko wybrane szczegóły, ale dają pewne spojrzenie na całość tego, co na Łączce zastaliśmy.

– opowiada chłodno dr Szleszkowski.

Zespół pracujący pod kierownictwem dr. hab. Krzysztofa Szwagrzyka przy ekshumacjach w legendarnej kwaterze „Ł” na Wojskowych Powązkach to młodzi, ale już bardzo doświadczeni specjaliści. Historycy, archeolodzy, antropolodzy, specjaliści z zakresu medycyny sądowej i genetycy. Widzieli już w swojej pracy niejedno, a jednak Łączka, bo tak nazywa się potocznie kwaterę „Ł” robi na nich piorunujące wrażenie. Najbardziej zostaje w pamięci widok bezwładnie wrzuconych do dołów ciał. Wyobraźnia pracuje, choć specjaliści starają się nie dopuścić emocji do głosu. Ale czasem, to po prostu niemożliwe.

Oni byli wrzucani do tych dołów w koszmarnych pozycjach. Te kości są porozrzucane. Był taki przypadek, że kończyny musiały być powyłamywane, bo układ szkieletu był jakiś taki zupełnie nieanatomiczny. Nie da się wygiąć nogi tak, jak ona tam leżała. Musiała być złamana, wyłamana

– opowiada poruszona Justyna Sawicka, archeolog z Wrocławia.

Zdarza się tak, że widać, że ręce ułożone są gdzieś z tyłu. Jeśli kości układają się właśnie w ten sposób, to wiadomo, że ręce musiały być związane, mimo że sznurek się nie zachował. W jednym przypadku trafił nam się kabel elektryczny, taki zwykły kabel, zapleciony w pętlę. To był dla nas dowód, że tak było, że krępowano im ręce.

Po układzie szkieletów, które były wydobywane z jam grobowych można się zorientować, że nikt nawet nie zastanowił się, czy tym zmarłym należy się pochówek z czcią i godnością.

Dr Andrzej Ossowski uczestniczył w tysiącach ekshumacji w całej europie. Jest genetykiem z powołanej przez IPN oraz Pomorski Uniwersytet Medyczny w Szczecinie Polskiej Bazy Genetycznej Ofiar Totalitaryzmów. Mówi, że stykając się w swojej pracy z takimi rzeczami,  właściwie był przygotowany na to, co zobaczy na Łączce. Jednak widok wypełnionych szkieletami jam grobowych był nawet dla niego drastyczny.

Te jamy na Łączce są dziwne, wykopane na jedną osobę, a w środku osiem albo dziewięć szkieletów. Widziałem setki grobów na wielu cmentarzach, ale czegoś takiego jeszcze nie

– mówi dr Ossowski.

Na cmentarzu ciała są ułożone prosto, twarzą do góry, ręce są albo wzdłuż ciała, albo skrzyżowane, a na Łączce... To nie jest forma cmentarza, to są po prostu przypadkowe dziury. Ciała przemieszane ze sobą, skotłowane, niektóre w pozycji embrionalnej, niektóre ręce wyciągnięte do góry, ciała niemieszczące się w jamach grobowych, dopychane na siłę...

Drugi etap prac ekshumacyjnych trwał cztery tygodnie. Zakończył się wzruszającą uroczystością pożegnania i odprowadzenia szczątków ofiar na miejsce tymczasowego spoczynku. Na miejsce, gdzie maja czekać na odzyskanie twarzy i nazwiska.

Do tej pory zidentyfikowano i ujawniono siedem nazwisk polskich bohaterów zamordowanych w mokotowskim więzieniu i potajemnie pochowanych właśnie na Łączce. Rodziny niewiele wiedziały o ich losie, bo ślad urywał się na informacji, że wykonano na nich wyrok śmierci. W żadnych dokumentach nie wskazano, gdzie ich pochowano, ofiary nie trafiły także do dokumentacji cmentarnej, choć tak nakazywało prawo.

Przepisy nakazywały, aby ludzie, więźniowie byli chowani na cmentarzu komunalnym, tak miało być od 1948 roku. Pochówki miały być prowadzone w miejscach oznaczonych, zatem to, co działo się w Warszawie, działo się wbrew prawu, nawet temu ówczesnemu

– mówi dr hab. Krzysztof Szwagrzyk, koordynator prac ekshumacyjnych.

Prawo i przepisy to jedna rzecz, a rytuał pochówku zmarłego - kolejna. W przypadku Łączki należy właściwie mówić o braku jakiegokolwiek rytuału, a nawet o celowym bezczeszczeniu zwłok i odebraniu honoru.

Na pewno nie było w tych przypadkach plutonu egzekucyjnego, nie zachowywano całego rytuału egzekucji żołnierza

– dodaje dr Łukasz Szleszkowski, którego głównym zadaniem jest ustalenie sposobu wykonania egzekucji na ofiarach.

Ślad i pamięć po tych ludziach miał zaginąć. Tak ich traktowano przed śmiercią, w momencie zadania śmierci, a także już po. Nikt się nimi już miał nie zajmować i nikt już miał ich nie szukać, więc... tak ich właśnie traktowano.

Przy niektórych szczątkach odkryto ślady węgla, co może oznaczać, że ciała po egzekucji były wiezione na cmentarz samochodem używanym zazwyczaj do wożenia opału. Historycy stawiają też tezę, że mogły być rzucone gdzieś w pobliżu więziennej kotłowni i dopiero, kiedy uzbierało się ich więcej, potajemnie wywiezione na Łączkę.

Dr Łukasz Szleszkowski ma za sobą doświadczenie w pracach ekshumacyjnych na wrocławskim Cmentarzu Osobowickim.  Do końca grudnia 2011 roku wydobyto tam szczątki 250 więźniów, udało się zidentyfikować 90 proc. z nich.

Tam każdy miał swoją trumnę, był zachowany jakiś porządek pochówku, ciała chowano zgodnie z datami zgonu, po kolei, natomiast Łączka to kompletny chaos

– mówi specjalista medycyny sądowej.

Myśleliśmy, że te nasze wrocławskie doświadczenia przeniesiemy sobie płynnie na Łączkę i będziemy te pochówki odtwarzać po kolei, ale okazało się to kompletnie niemożliwe.

Co sprawia, że ofiary komunistycznego terroru mordowane i chowane mniej więcej w tym samym czasie – w latach 1948 – 1956 były traktowane w rożnych miejscach tak odmiennie?

Pracujący tam wtedy grabarze to nie byli przecież Niemcy, ale czasem się zastanawiamy, czy to nie była jakaś taka pozostałość poniemiecka, czy ten porządek niemiecki na tej płaszczyźnie jakoś przetrwał

– zastanawia się dr Szleszkowski.

Trudno to powiedzieć. Natomiast różnice widać.

Dr Szwagrzyk potwierdza, że rzeczywiście we Wrocławiu więźniowie byli wpisywani w księgi cmentarne i byli chowani w dołach oznaczonych.

Numerami, jakkolwiek, ale jednak oznaczonych

– mówi historyk.

Możemy w przypadku Wrocławia mówić o jakiejś dbałości o pochówki. Na podobną sytuacje natknęliśmy się także podczas prac badawczych w Opolu i w Szczecinie. Na tym tle Warszawa wygląda absolutnie wyjątkowo.

Szef zespołu badaczy nie chce jednak potwierdzić nasuwającego się wniosku, że im bardziej na zachód kraju, tym bardziej dbano o godny pochówek – nawet „bandytów”. Być może będzie to możliwe, kiedy zespół dostanie dane np. z Białegostoku, czy Lublina, gdzie także przecież mordowano i grzebano bohaterów niepodległościowego podziemia.

Niebawem odbędzie się trzecia już konferencja, na której naukowcy zaprezentują kolejne wyniki swoich prac. Początkowo zaplanowano ją w Szczecinie, ale ze względu na rodziny ofiar, często osoby starsze, z których wiele mieszka na wschodzie kraju, zapadła decyzja, że spotkania identyfikacyjne zawsze będą się odbywały w Warszawie.

Nie wiadomo, ile nazwisk tym razem podadzą naukowcy. Ostatnio były cztery, teraz ma być ich więcej. Właśnie nad tym pracuje teraz sztab kilkudziesięciu genetyków.

Materiał genetyczny pobiera się zawsze z kilku miejsc szkieletu, co najmniej z dwóch, w zależności od tego, w jakim stanie zachowały się kości. Zawsze jest to kość udowa i zęby, jeżeli się zachowały. Jeżeli nie, to genetykom musi wystarczyć jakiś inny fragment szkieletu, zazwyczaj są to kości długie, np. kość piszczelowa

– mówi dr Andrzej Ossowski, który podkreśla, że ustalanie profilu genetycznego może trwać od kilku miesięcy do nawet kilku lat. Zależy to od tego, jak badany materiał się zachował.

Do pewnego momentu genetycy pracują po prostu nad numerami - każda z próbek ma nadany kod - nie wiedzą, z kim mają do czynienia. To ważne, aby odsunąć emocje i skupić się na pracy, która wymaga ogromnej koncentracji. Dopiero kiedy udaje się wstępnie dopasować jakiś materiał pobrany ze szkieletu z materiałem pobranym od kogoś z rodzin – wtedy kod zamienia się w konkretne nazwisko. Kolejne etapy służą potwierdzeniu wstępnych ustaleń. Tak, aby mieć pewność. Bez niej, żadne nazwisko nie zostanie podane do publicznej wiadomości.

Pewne poszlaki wskazują, że genetycy są już naprawdę blisko zidentyfikowania szczątków mjra Hieronima Dekutowskiego „Zapory”. Jeszcze w ubiegłym roku na Łączce odkryto jamę grobową, w której było osiem ciał. Do tej pory udało się zidentyfikować dwa z nich. To byli Tadeusz Pelak ps. "Junak" i Stanisław Łukasik ps. "Ryś" – obydwaj to podkomendni "Zapory". To pozwoliło historykom postawić tezę, że ich dowódca został pogrzebany razem z nimi. Aby mieć pewność zespół wybrał się do Tarnobrzega, gdzie ekshumowano ciała Jana i Marii Dekutowskich, rodziców "Zapory". Pobrany materiał genetyczny ma posłużyć do identyfikacji ciała żołnierza. Było to konieczne, bo Hieronim Dekutowski nie miał dzieci, a materiał pobrany od jego trzech żyjących siostrzenic okazał się niewystarczający do porównań.

Tych dywagacji jednak nie potwierdzi nikt z zespołu badaczy, który kieruje się żelazną zasadą, że najpierw o odkryciach informowane są zainteresowane rodziny, a dopiero potem nazwisko zidentyfikowanego podaje się do publicznej wiadomości.

Dr Szwagrzyk zdaje sobie sprawę, że większość osób czeka na ogłoszenie, że udało się odnaleźć szczątki rotmistrza Witolda Pileckiego, legendarnego żołnierza Armii Krajowej i organizatora ruchu oporu w hitlerowskim obozie Auschwitz, do którego dostał się na własne życzenie, aby sporządzić raport o holokauście.

Niecierpliwią się dziennikarze, niecierpliwią się także rodziny ofiar. Podczas uroczystości kończącej drugi etap prac ekshumacyjnych w kwaterze „Ł” Zofia Pilecka – Optułowicz, córka rotmistrza Pileckiego wyraźnie wzruszona mówiła:

Czekam teraz na wyniki dotyczące identyfikacji mojego ojca, mam już dla niego miejsce. Moja mama, która jest pochowana w panteonie Armii Krajowej, nareszcie będzie ze swoim mężem.

Zofia Pilecka ma nadzieję, że będzie to możliwe już na wiosnę 2014 roku, kiedy ruszy trzeci etap prac na Łączce. Bo pod okalającymi kwaterę asfaltowymi alejkami i współczesnymi grobami leżą jeszcze szczątki ponad stu polskich bohaterów. Zespół dr. Krzysztofa Szwagrzyka obiecał, że po nie wróci.

tekst ukazał się w Tygodniku wSieci w czerwcu 2013.

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.