Warzecha o sprawie Antykomora. "Tym razem nie słychać głosu tych wszystkich, którzy robili z Huberta H. niemal Joannę d’Arc"

PAP
PAP

W tle wielu innych ważnych kwestii toczy się jedna także istotna, ale niestety nie relacjonowana na bieżąco. Szkoda, bo chodzi o rzecz dość podstawową: wolność słowa.

Ale najpierw wspomnijmy historię sprzed lat. Wydarzyła się jeszcze za życia ś.p. Lecha Kaczyńskiego, dawno temu, w grudniu 2005. Podpity kloszard Hubert H. na warszawskim Dworcu Centralnym zaczął się awanturować z policjantami. Jako że ci nie za bardzo mogli sobie z nim poradzić, postanowili przyskrzynić go z artykułu 135 kodeksu karnego, który mówi o obrazie głowy państwa. Była podstawa, bo Hubert H. faktycznie coś tam na Lecha Kaczyńskiego pokrzykiwał.

Policjanci zrobili swoje i żula uspokoili, ale sprawa była poważna. Wkroczyła prokuratura, skonstruowała akt oskarżenia. Wielu policjantów zostało zaangażowanych w poszukiwania Huberta H., aby postawić go przed sądem. I tak się wreszcie stało.

W tym czasie Hubert H., pijaczek z dworca, stał się dla obecnych prorządowych – a wtedy antyrządowych – publicystów ikoną wolności słowa. Nie było chyba dość wielkich słów, jakimi nie opisywaliby skandalu, który się dzieje, sugerując przy okazji, że za wszystkim stoi mściwy Lech Kaczyński. Był to absurd – Lech Kaczyński musiałby być politycznym analfabetą (o co nie posądzali go nawet najzagorzalsi przeciwnicy), żeby dokonywać przy użyciu aparatu państwa zemsty na drobnym kloszardzie, dając tym samym sforze proplatformerskich publicystów argumenty do ataku. Zmarły tragicznie prezydent stosował wręcz przeciwną taktykę: nawet gdy był po chamsku obrażany przez polityków Platformy lub inne osoby publiczne, nie składał doniesień ani nie wytaczał procesów. Po pierwsze – ponieważ wiedział, że ma przeciwko sobie większość prokuratury i sędziów, więc i tak nic to nie da. Po drugie – ponieważ rozumiał doskonale, że natychmiast podniósłby się gigantyczny jazgot o gwałceniu wolności słowa. Po trzecie – ponieważ, wbrew tworzonemu obrazowi, w większości go to nie ruszało.

Warto sobie przypomnieć sytuację z Hubertem H., kiedy przed sądem z tego samego artykułu kodeksu karnego ma stanąć twórca strony Antykomor.pl, Robert F. Tym razem jakoś nie słychać głosu tych wszystkich, którzy robili z Huberta H. niemal Joannę d’Arc. A przecież jeśli w którejś z tych sytuacji wolność słowa jest autentycznie zagrożona, to nie przy sprawie pijaczka, ale człowieka, który ostro, może nawet chwilami niesmacznie, ale krytykował urzędującą głowę państwa całkiem na trzeźwo, będąc przekonanym, że ma do tego prawo jako wolny obywatel.

Żeby było jasne: sprawę Huberta H. uważałem za całkowicie absurdalną, choć sądzę, że niezwykła gorliwość organów ścigania nie była wówczas przypadkowa. Zasłaniając się przepisami, można było dać wspaniały pretekst do ataków na ówczesnego prezydenta. Jestem zdecydowanym zwolennikiem wykreślenia z kodeksu karnego wszystkich artykułów, ograniczających wolność słowa: i słynnego artykułu 212, i artykułu 226 (znieważenie konstytucyjnego organu RP), i artykułu 135 (znieważenie głowy państwa). Niestety, mimo wielokrotnych obietnic polityków, dotyczących głównie artykułu 212, nie zmienia się nic. A teraz kodeks karny może zostać wykorzystany jako pałka na wszystkich niepokornych.

Oczywiście prezydent Komorowski przysięga, że nie ma ze sprawą Antykomora nic wspólnego – i właściwie nie ma powodu mu nie wierzyć. Usłużne media – całkiem inaczej niż za Lecha Kaczyńskiego – nie będą sugerować, że to jego skryta zemsta. On sam zresztą nie musi się w żaden sposób angażować. To wszystko nie dzieje się na jakieś otwarcie wydane pisemne polecenie. To sprawa odgadywania życzeń władzy, cichych sugestii, kuluarowych rozmów.

Gdzie leży granica „znieważania głowy państwa” lub premiera czy prezydenta? Tego oczywiście kodeks nie precyzuje. To zależy wyłącznie od prokuratora, a potem od sędziego. Innymi słowy – prokuratura na pierwszym etapie, na drugim – sądy, gdzie trudno znaleźć kogoś myślącego, wyznaczają nam granice krytyki władzy. A ta władza krytykowana być nie lubi. Wtedy się denerwuje i stresuje. Co prawda pan premier dobrotliwie ogłosił, że za słowa nikt w Polsce ścigany nie będzie, ale przecież prokuratura jest niezawisła, podobnie jak sądy. Można więc wygodnie rozłożyć ręce i powiedzieć: a co ja mogę?

Organy poszukały i znalazły dodatkowe zarzuty wobec Roberta F. – posługiwanie się podrobioną legitymacją studencką. Oznacza to fałszowanie dokumentów. Kiedy pod takimi zarzutami znajdowały się rozmaite przypadkowe osoby, choćby „Gazeta Wyborcza” podnosiła larum. Dziś – milczy. Człowiekowi, który ośmielił się skrytykować władzę, grozi do pięciu lat pozbawienia wolności. Jeżeli trafi na przeciętnego sędziego – a przeciętnie zdolności intelektualne polskich sędziów oraz ich zdolność do samodzielnego myślenia są niebezpiecznie blisko dna – może faktycznie trafić do więzienia. A przynajmniej zyska wpis w kartotece. Zostanie na dużą część życia człowiekiem karanym. I będzie to de facto wyrok polityczny.

Co powinien zrobić? Mam nadzieję, że jego proces będzie wielką obroną wolności słowa. A jeżeli stałoby się tak, że Robert F. zostałby skazany, powinien skierować prośbę o ułaskawienie do Bronisława Komorowskiego. Niech pan prezydent pokaże, po której stronie stoi. Niech objawi swoją wielkoduszność i dystans do siebie, który podobno ma.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych