Łukasz Warzecha: koniec mitu Wallenroda, czyli zeszyciki klasowego kujona. "Do końca pozostał spiętym prymusikiem"

W postaci generała Jaruzelskiego najbardziej zaskakujące jest to, jak wielka istnieje rozbieżność pomiędzy własnym obrazem, który stara się stworzyć były dyktator, a wizerunkiem, który wyłania się z coraz obszerniejszych historycznych badań, książek i filmów takich jak „Towarzysz generał”.

Ten pierwszy to wizerunek polskiego patrioty, który do dzisiaj zmaga się ze straszną, ciężką decyzją, jaką musiał podjąć dla ratowania państwa. Owszem, koszty były – stwierdza generał. – Owszem, jakaś liczba osób zginęła. Ale było to – powtarza nadal – mniejsze zło.

Przez lata on i jego obrońcy usiłowali nas przekonywać, że istniała realna groźba wejścia do Polski Sowietów, a generał z ciężkim sercem podjął postanowienie, że woli załatwić sprawę polskimi rękami. No, a wiadomo, że gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą.

Począwszy od 1989 r. przekonywano nas, że generał to postać tragiczna, która musi się zmagać z brzemieniem swoich decyzji i ofiar, które trzeba było ponieść. Ten tragizm miał dodawać Jaruzelskiemu powagi i stateczności, miał z niego zrobić męża stanu, jednego z tych, którzy oddali w zastaw spokój własnej duszy oraz osobisty komfort (bo w końcu iluś tych oszołomów już w wolnej Polsce zawsze go potępiało i mówiło oraz pisało o nim nieprzyjemne rzeczy, a to takie przykre), aby ratować państwo i nieświadomych zagrożenia rodaków, którzy w dodatku – to już dramat na miarę Szekspira lub Sofoklesa – nie rozumieją, jak wiele temu mężowi opatrznościowemu zawdzięczają. Tak, według swoich obrońców i siebie samego miał być generał kimś na kształt bohatera greckiej tragedii.

Już dobrych kilka lat temu ten pomnikowy wizerunek zaczął się całkowicie rozpadać, kiedy historycy dotarli do dokumentów, jednoznacznie pokazujących, że wersja o nieuniknionej sowieckiej interwencji to zwykłe kłamstwo. Nie tylko że takiej groźby nie było, ale przeciwnie – Moskwa była wręcz niechętna i napraszającemu się generałowi mówiła, żeby radził sobie sam. To jednak była tylko jedna z ogromnych rys i szczelin.

Drugą, kto wie czy nie większą, stworzył przed kilkoma laty film „Towarzysz generał”, w popularnej formie pokazujący drogę życiową Jaruzelskiego. Dla wielu osób, także bardzo Jaruzelskiemu niechętnych, wnioski z tego obrazu mogły być szokujące. Okazało się bowiem, że Jaruzelski nie był żadnym mężem stanu czy mężem opatrznościowym, ale wręcz przeciwnie – był zwykłym, drobnym, dość żenującym karierowiczem, prawdopodobnie spętanym paraliżującym strachem przed sowieckimi mocodawcami. Symbolem jego stosunku do władzy były zeszyty, w których w latach 40. spisywał swoje meldunki jako oficer zwiadu. W oczy rzucają się pokolorowane litery, podkreślenia, tabelki – wszystko wygląda jak zeszyty klasowego kujona i pedanta. Bo też takim pedantem i kujonem Jaruzelski był.

Ten rzekomy Konrad Wallenrod do końca pozostał spiętym prymusikiem obozu socjalistycznego – zawsze pilnym, zawsze zgiętym w ukłonach, zawsze dbającym o dobre relacje z wielkim bratem. Gnom z poematów Janusza Szpotańskiego, czyli choleryczny Władysław Gomułka, był przy Jaruzelskim wielkim zwolennikiem polskiej – względnej – samodzielności.

Dzisiaj żona Jaruzelskiego oznajmia:

„Wiem, że w tym dniu przed mój dom przyjdą prawicowi zadymiarze. Dwa dni będzie trwała jakaś balanga. Nic na to nie poradzę. Jeśli ci ludzie mają żądzę dokuczania, to niech przychodzą!”.

Ta wypowiedź pokazuje, że w sposobie myślenia przywódców Peerelu nic się nie zmieniło – brzmi w tych słowach ta sama pogarda i znać brak jakiejkolwiek refleksji. Tym bardziej cieszę się, że byłem w poniedziałkową noc na ulicy Ikara.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.