Szedłem w Marszu Niepodległości, od początku do końca, razem z Rafałem Ziemkiewiczem i Jurkiem Jachowiczem. Jedna sprawa nie budzi najmniejszych moich wątpliwości: które środowisko nakręciło spiralę napięcia i oczekiwania na przemoc. Wystarczy prześledzić publikacje „Gazety Wyborczej” na temat marszu. Od tygodni w głowy czytelników wdrukowywano prostacki, zmanipulowany, ale zapewne w wielu przypadkach skuteczny sylogizm: w komitecie organizacyjnym jest m.in. ONR, ONR odwołuje się do idei endeckich, idee endeckie to Roman Dmowski, Dmowski był antysemitą ergo cały marsz to impreza antysemicka, a zatem faszystowska. A w takim razie każdy, kto bierze w niej udział, to faszysta, świadomy lub nie, a skoro tak, to w ramach antyfaszyzmu można wobec marszu podjąć wszelkie działania, z fizyczną agresją włącznie.
W takich prostackich sylogizmach, opartych na kłamstwie, manipulacji, przeinaczaniu i naginaniu faktów „Wyborcza” się specjalizuje. Dzięki temu udało się przed 11 listopada wytworzyć chorą atmosferę i poszczuć na siebie ludzi, którzy w innych okolicznościach mogliby zapewne iść razem w jednym pochodzie. A przynajmniej nie patrzeć na siebie wilkiem. Bo nie uważam bynajmniej, że wszyscy, którzy wybrali Kolorową Niepodległą, to fanatyczni lewacy. Wielu uległo po prostu manipulacji i propagandzie.
Druga kwestia to pytanie, po co było iść w marszu. Przyznaję, nie mam temperamentu demonstranta i niemal nigdy nie biorę udziału w takich wydarzeniach. Ale tym razem wziąć musiałem. O powodach napisał już Rafał Ziemkiewicz; moje były bardzo podobne. Moje uczestnictwo nie oznaczało poparcia dla wszystkich środowisk, jakie w marszu wzięły udział, a już na pewno nie dla tych, którzy się do marszu dokleili, żeby zrobić zadymę. Uznałem po prostu, że będąc tam, muszę okazać swoją niezgodę na hucpę lewicy, która próbuje zarządzać polską przestrzenią publiczną poprzez przyklejanie etykietek faszysty każdemu, kto się jej nie podoba.
To był także gest niezgody na brutalną taktykę lewicowej blokady. Szczególnie perfidne są wywody jej uczestników, że przecież oni tylko pokojowo siedzieli. To pokojowe siedzenie – w środku chroniącego ich kordonu policji – było gwałtem na jednej z podstawowych zasad demokracji: że każdy ma prawo do demonstrowania swoich poglądów. Lewactwo twierdzi oczywiście, że to prawo należy ograniczyć, gdy w grę wchodzą poglądy faszystowskie, a które są faszystowskie – o tym decyduje samo lewactwo. I kółko się zamyka. Jak dowodzi przypadek pobicia przez lewackich bandziorów na ulicy człowieka tylko za to, że niósł polską flagę – już samo to wystarczy, aby zostać „faszystą”. Według jednego z przepytywanych przez „Wyborczą” nauczycieli (tekst opublikowany przed 11 listopada) alarmowy dzwonek powinien się zapalić już wtedy, gdy ktoś mówi „Jestem dumny, że jestem Polakiem”. Kto by pomyślał – w Polsce jest w takim razie pewnie ze 20 milionów „faszystów”.
Charakterystyczne, że o ile nieukrywaną intencją środowisk lewicowych było uniemożliwienie przemarszu środowisk patriotycznych, o tyle nikt nie zamierzał atakować „Kolorowej Niepodległej”. I dlatego nie ma tu symetrii. „My” zgadzamy się, że każdy ma prawo demonstrować swoje poglądy, choć nie musi się nam to podobać, a same poglądy możemy ostro atakować. „Oni” uważają, że dla „nas” nie ma miejsca w publicznej przestrzeni i że mają prawo wymuszać tę nieobecność nawet łamiąc prawo.
Osobną kwestią jest przebieg wypadków. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym więcej znaków zapytania pojawia się wobec pracy policji i konsekwencji wydarzeń w postaci przedstawionego w błyskawicznym tempie projektu nowelizacji ustawy o zgromadzeniach.
Idąc chronologicznie: dlaczego policja, która po drodze kontrolowała autokary, wiozące ludzi na Marsz Niepodległości, nie zapobiegła przyjazdowi do stolicy niemieckich bandziorów? Tłumaczenia przedstawicieli policji, że „nie było podstaw do ich zatrzymania”, są śmieszne. Wiadomo, że Antifa to bandycka zbieranina, której jedynym celem jest nawalanka. Podstawy prawne dla zatrzymania jej członków są identyczne jak do zatrzymania jadących na mecz agresywnych chuliganów. Podobno sprawę monitorowała także ABW. Jeśli tak było, to na monitorowaniu się skończyło?
Po drugie – dlaczego policja i władze miasta przyjęły wobec bandziorów na gościnnych występach tak ustępliwą postawę, że z ich powodu zmieniono trasę przemarszu oddziałów rekonstrukcyjnych, pozbawiając wielu warszawian, czekających przy Nowym Świecie, możliwości obejrzenia pokazu? Czy naprawdę wystarczy kilkudziesięciu niemieckich zadymiarzy, żeby powstrzymać reprezentacyjne pododdziały Wojska Polskiego? Czy lokal Krytyki Politycznej, gdzie schronili się bandyci, ma immunitet, wskutek czego policja nie mogła do niego wejść i wyłapać agresywnych typów?
Kolejne pytanie brzmi: czy zostanie zbadane, jakie dokładnie były związki Krytyki Politycznej z niemieckimi bandziorami i dlaczego uznali oni, że bezpieczny azyl znajdą w „Nowym Wspaniałym Świecie”? Czy po zbadaniu tych kwestii zostaną wyciągnięte jakiekolwiek konsekwencje wobec stowarzyszenia, tak obficie zasilanego z publicznych pieniędzy?
Kolejna kwestia to zadziwiająca postawa policji wobec marszu i blokady. Blokady prewencja nawet nie tknęła palcem. Konsekwencją ataku na policję, który przeprowadziły agresywne typy od strony Placu Konstytucji, było zepchnięcie wszystkich zebranych w tym miejscu w stronę ulicy Nowowiejskiej. Innymi słowy – całość kilkunastotysięcznego zgromadzenia została potraktowana jakby uczestniczyła w zajściach, które rozpoczęła garstka chuliganów. Choć plac w 99 procentach był wypełniony jak najspokojniej zachowującymi się ludźmi, policja zaczęła grozić użyciem siły, spychając zdezorientowanych manifestantów w stronę ulicy Nowowiejskiej.
Potem nastąpił etap, o którym – niespodzianka! – nikt w mediach niechętnych marszowi nie wspomniał: spokojne przejście aż pod pomnik Romana Dmowskiego. Pochód szedł w zdyscyplinowany sposób, nieeskortowany przez choćby jednego policjanta! Powtarzam, choć może trudno w to uwierzyć: od Placu Konstytucji aż po ambasadę Rosji (i to od frontu, nawet nie od tyłu) na trasie przemarszu nie było ani jednego policjanta. Zaś pod ambasadą rosyjską była ich garstka.
Nie wiem, skąd „Wyborcza” wzięła informacje o rzekomo agresywnym tłumie, obrzucającym właśnie ambasadę Rosji i Kancelarię Premiera słoikami z farbą. Szedłem w centrum pochodu i nie widziałem ani jednej osoby, która rzucałaby choćby papierkiem, a jedynym przejawem niechęci wobec rządzących były gwizdy pod KPRM. Gdzie zresztą dopiero spotkaliśmy większe siły policyjne.
Docierając na Plac na Rozdrożu, miałem już informację o podpaleniu wozów TVN. Nie mam wątpliwości, że ktokolwiek to zrobił, był zwykłym bandziorem, zasługującym na ukaranie. Nie przyjmuję tłumaczenia, że TVN to się „należało”. Tak jak nie godzę się na agresję fizyczną wobec prawicy, tak samo nie godzę się na agresję wobec kogokolwiek, w tym i dziennikarzy.
Nie zmienia to faktu, że okoliczności podpalenia są również dziwne. Musiało się to stać, zanim na plac dotarła główna część demonstracji (tak wynika zresztą i z tej relacji). W sieci pojawił się film, na którym widać, jak jeden z organizatorów stara się odgonić agresywnych typów od aut TVN – bez powodzenia. Na filmie nie widać ani jednego policjanta! Jak to możliwe, skoro policja doskonale wiedziała, że plac jest celem marszu? A jeśli na placu była, to dlaczego nie reagowała na ten akt agresji?
Przy okazji wydarzeń z wczoraj nastąpiła całkowita kompromitacja Biura Bezpieczeństwa stołecznego ratusza. Najpierw doszło do absolutnie karygodnego „nieporozumienia” w kwestii delegalizacji marszu. Dotąd nie jest jasne, o co właściwie chodziło i jaka była decyzja. Wersja Ewy Gawor, szefowej biura, jest taka, że zdelegalizowane zostało jedynie zgromadzenie na Placu Konstytucji. Pojawia się jednak także informacja, że o delegalizację całego marszu wniosła policja. Jeśli tak było, to jest to kolejny powód, aby jej działania uznać za dyletanckie lub prowokacyjne. Jak osoby odpowiedzialne za opanowanie sytuacji wyobrażały sobie „rozwiązanie” marszu, na który przyszło kilkanaście tysięcy ludzi? Pani Gawor tłumaczyła, że doszło do jakiegoś przekłamania na łączach. Szczęśliwie nie miała do czynienia z tłumem agresywnych kiboli, ale z masą normalnych ludzi, którzy po prostu posłuchali poleceń policji, idąc nową trasą. Gdyby do podobnych „przekłamań” miało dojść w czasie gorących dni Euro 2012, konsekwencje mogą być dramatyczne.
No i wreszcie sprawa błyskawicznej propozycji nowelizacji ustawy o zgromadzeniach. Zaiste, projekt został przedstawiony w rekordowo krótkim czasie. Pytanie brzmi, czemu ma służyć. Tłumaczenia pani Gawor, że nie ma dziś możliwości, aby odmówić zgody na zgromadzenie, nawet jeśli grozi to konfliktem, jest obłudne. Ustawa taką możliwość daje w art. 8.: „Organ gminy zakazuje zgromadzenia publicznego, jeżeli: […] 2) odbycie zgromadzenia może zagrażać życiu lub zdrowiu ludzi albo mieniu w znacznych rozmiarach”. Zablokowanie marszu ma charakter ewidentnej prowokacji i wypełnia przesłanki, aby odmówić rejestracji takiej demonstracji.
Szczególnie niepokojąca jest propozycja, aby usprawnić procedurę delegalizacji demonstracji w trakcie jej trwania. Dawałoby to policji i samorządowi praktycznie wolną rękę w pozbywaniu się niewygodnych zgromadzeń. Ba, otwierałoby furtkę do nadużyć. Nic łatwiejszego niż najpierw zgromadzenie zarejestrować, a następnie w trakcie trwania zdelegalizować pod byle pretekstem, po czym zwinąć uczestników i oskarżyć o udział w nielegalnym zgromadzeniu.
Czego bym chciał?
Po pierwsze – żeby nie można było bezkarnie sprowadzać do Polski zagranicznej hołoty. I żeby groziły za to konsekwencje, np. w postaci odebrania budżetowych dotacji lub skasowania umowy preferencyjnego wynajmu lokalu.
Po drugie – żeby oficerowie policji, którzy zdecydowali o takim sposobie zabezpieczenia demonstracji i przyczynili się do biegu wypadków, ponieśli konsekwencje. Dotyczy to także innych odpowiedzialny osób, np. Ewy Gawor. Żeby zostały wyjaśnione wszystkie dziwne zajścia, w rodzaju filmu, na którym tajniak kopie w twarz przypadkowego człowieka.
Po trzecie – żeby fizyczna agresja nie była akceptowana. Dotyczy to także prób blokowania legalnych demonstracji.
Po czwarte – żeby moje państwo nie okazywało dramatycznej, haniebnej słabości wobec przemocy, jak to miało miejsce, gdy z powodu lewackiej bojówki zmieniono trasę przemarszu grup rekonstrukcyjnych i pododdziałów reprezentacyjnych Wojska Polskiego.
Po piąte – żebym w przyszłym roku mógł pójść na patriotyczną demonstrację, czczącą pamięć i Romana Dmowskiego, i Józefa Piłsudskiego, pod polskimi flagami i „agresywnym” hasłem „Bóg, honor, ojczyzna”, nie bojąc się, że zleją mnie armatki wodne albo lewaccy bojówkarze lub że trasę marszu zablokują „antyfaszyści”. I żebym bez obawy mógł zabrać z sobą moje dziecko.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/121889-warzecha-na-jakim-marszu-bylem-czy-lokal-krytyki-politycznej-gdzie-schronili-sie-bandyci-ma-immunitet