Jak za komuny. Umiłowany przywódca Partii znowu może liczyć na poparcie 90 proc. jej członków!

fot. autobustuska.pl
fot. autobustuska.pl

Tak "dobrze" nie było od czasów głębokiego PRL-u, kiedy to poparcie społeczeństwa dla najwyższych organów państwowych skupionych w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej sięgało według mediów Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej ponad 90 procent. Dziś historia zatoczyła koło nie dlatego, że Polacy nie potrafią lub nie chcą wydostać się z zaklętego kręgu postkolonialnej mentalności, ale dlatego, że ta władza ma identyczne problemy, co tamta. Społeczeństwo ewidentnie ma dość: kłamstw, manipulacji, indolencji, kompromitacji, buty i samozadowolenia rządzących. Władza zaś ma dość społeczeństwa. Różnica jest taka, że tamta zawsze mogła zacząć strzelać, mordować i szantażować, wiedząc, że nawet wichry historii i zmiana ustroju nie przysporzy jej żadnych kłopotów (vide: Jaruzelski i Kiszczak).

Dzisiejsza natomiast władza może już tylko powtarzać stare slogany, obiecywać kolejne złote góry, choć za oknami rosną góry śmieci i uśmiechać się, jak najłagodniej potrafi. Chociaż uśmiechy te coraz częściej przywodzą na myśl stary, makabryczno-wulgarny dowcip o zającu, który postanowił udowodnić, że umie latać, co zakończyło się wbiciem przez niego zębów w beton i komentarzem współtowarzysza: „Ty się, zajączku, nie śmiej, bo tyś nieźle przyp...”.

Jeszcze niedawno to elektorat PiS był zsyłany przez opłacanych platformerską gotówką ekspertów pokroju Radosława Markowskiego do tajemniczych enklaw, przywodzących na myśl znane z niemieckiej historii getta.

Jak zakończyć konflikt z PiS-em? Może rozwiązanie federalne by się u nas sprawdziło – mówił Markowski w rozmowie z wpatrzoną w niego jak Michnik w Kiszczaka red. Agnieszką Kublik. „Jarosław Kaczyński i jego zwolennicy mogliby sobie stworzyć w takiej federalnej Polsce takie państwo katolicko-narodowe, jakie im odpowiada

- dodawał Markowski, proponując stworzenie w państwie dwóch filarów: racjonalno-świeckiego (środowisko Markowskiego, „Wyborczej” i Platformy) oraz katolicko-narodowego (wiadomo – PiS).

W tych dwu filarach mielibyśmy swoje przedszkola, szkoły, systemy edukacyjne, szpitale, podatki płacilibyśmy w ramach swojego filaru. Przetestujmy taki cywilizowany rozdział” – proponował niedługo po katastrofie w Smoleńsku platformerski najemnik, choć przedstawiany, podobnie jak większość platformerskich najemników - jako „niezależny ekspert.

Dziś trudno nie dostrzec, że choć miał to być kolejny, bezpardonowy i obraźliwy atak na elektorat PiS, to właśnie Platforma postanowiła zrobić użytek z rad Markowskiego i sama postanowiła w szybkim tempie odizolować się od społeczeństwa. Oczywiście, zjawisko to obserwowano już wcześniej, jak choćby wtedy, gdy w decyzyjnych kręgach zbliżonych do Donalda Tuska uznano, że większość społeczeństwa nie ma racji, kiedy protestuje przeciwko jednej z najostrzejszych w Europie zmian wieku emerytalnego. Nie minęło wiele czasu, a rozdźwięk partii rządzącej ze społeczeństwem stał się już tak wyraźny, że można chyba mówić o syndromie oblężonej twierdzy, nad którą co rozsądniejsi członkowie Platformy już dawno wywiesiliby białą flagę, ale nie pozwala im na to, w tej podobno (jak chce Małgorzata Kidawa-Błońska) najdemokratyczniejszej ze wszystkich partii taki drobiazg, jak... dyscyplina partyjna. To ona każe dziś posłom PO głosować zgodnie z rozkazami Tuska i Rostowskiego, a wbrew zdrowemu rozsądkowi i opiniom prawdziwych, nie dmuchanym platfomerską gotówką ekonomicznych ekspertów.

Szkoda strzępić języka na wyliczankę wszystkich porażek rządu PO-PSL, wskazujących, że kompletnie, ale to kompletnie nie rozumie on oczekiwań, aspiracji i życiowych potrzeb Polaków. Dość przypomnieć skandaliczne wprowadzanie pseudoreformy edukacyjnej, agonię publicznej służby zdrowia i system zabraniający dyspozytorom wysyłania karetek do umierających dzieci, czy wreszcie skrajny montypythonizm ustawy śmieciowej. Na cywilizacyjnym rozdrożu Platforma skręciła w lewo, społeczeństwo w prawo. I trudno się teraz dziwić, że premier namawia Polaków, by chodzili tylko na takie referenda, w których nie odwołuje się ze stanowisk najwyższych władz Platformy.

Jak w każdej jednak tragedii, także i tu muszą pojawić się wątki komiczne. Rozdźwięk między osobistymi ambicjami premiera Tuska i jego gwardii przybocznej a postulatami zgłaszanymi przez Polaków na każdym kroku ich urzędniczej, zdrowotnej, edukacyjnej, biznesowej i podatkowej gehenny musi przywodzić na myśl odległe czasy lub kraje. Te, z których, pomimo jednoznacznie negatywnych ocen, od czasu do czasu także lubimy się pośmiać. Które od czasu do czasu częstujemy kpiną czy drwiną. To stąd bierze się tak gwałtowny w ostatnich miesiącach wysyp satyrycznych wobec władzy platformersko-ludowej rysunków, internetowych memów, nowych dowcipów, jak ten chociażby: dzwoni żona do premiera i pyta: - Co robisz? A on jej na to: - Nic, przecież jestem w pracy.

Polacy coraz głośniej drwią z kolejnych odpicowanych występów szefa Rady Ministrów, z jego coraz to żałośniejszych ripost wobec zarzutów opozycji sejmowej czy nawet wewnątrzpartyjnej. Kiedy więc zapowiada, że po wyborach na nowego szefa PO przyjdzie czas na kary dla Gowina, Godsona i Żalka, to chyba już nawet nie widzi tego obłoku pychy i samozadowolenia, który fruwa mu na głową ku uciesze, ale i złości zdecydowanej większości Polaków. Przypomnijmy bowiem, że według wielu ostatnich sondaży z pracy tego rządu zadowolonych jest już tylko, w zależności od sondażowni, od 15 do 25 proc. społeczeństwa.

Z drugiej jednak strony – wewnętrzne przeświadczenie premiera o jego politycznym geniuszu i pijarowskim darze uwodzenia wyborców niezdecydowanych (czytaj: niezainteresowanych polityką) nie bierze się znikąd. Umiłowany przywódca Platformy Obywatelskiej wciąż może liczyć na wielką wdzięczność tych, którzy, mimo wątłych umiejętności, zawdzięczają mu polityczne apanaże. Kiedy więc jedzie wizytować lokalne struktury PO (bo przecież nie debatą, a nakazem platformerska demokracja stoi), czyż możemy być zdziwieni, że wzorem północnokoreańskich dzieci biegną mu naprzeciw ludzie pokroju posłanki Magdaleny Kochan? I krzyczą na całą Polskę, ba, na świat cały, że umiłowany przywódca jeszcze bardziej teraz umiłowany jest niż wcześniej?

Przeważająca większość zachodniopomorskiej PO opowiada się za dotychczasowym i niekwestionowanym przewodniczącym partii

- obwieszcza pani Kochan z PO, rzucając przy okazji kilka kalumnii pod adresem Jarosława Gowina.

Idę o zakład, że gdyby Kochan obejrzała choć raz słynną „Defiladę” Andrzeja Fidyka, pokazującą ponurą groteskowość Korei Północnej, robiłaby wielkie oczy, że można aż tak daleko zatracić się w kulcie wodza. Niestety, jej ostatnie wystąpienie o tym, że „w regionie zachodniopomorskim Donald Tusk może liczyć na ponad 90-procentowe poparcie”, dowodzi, że dokumentu Fidyka nie widziała. Czekamy zatem na kolejne wieści z gospodarskich wizyt premiera w lokalnych strukturach, które, co widać już po pierwszej, jeden mają tylko cel: ogłosić Tuska zwycięzcą wewnątrzpartyjnych wyborów jeszcze zanim się one rozpoczną.

Czyżby zatem poparcie dla Jarosława Gowina nie było, jak rechoczą przyboczni premiera, aż tak mikroskopijne? Rozgłos, jakiego prorządowe media przysporzyły „koreańskiej” wypowiedzi posłanki Kochan, wskazuje, że temu obozowi asfalt faktycznie topi się już pod lakierkami.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych