Słuszna decyzja PiS i po co Warszawie tęcza. Kilka uwag o Święcie Niepodległości. Przekaz został zmanipulowany jak zwykle

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. PAP/Leszek Szymański
Fot. PAP/Leszek Szymański

Osobiście nie widzę większego problemu. Głównymi ulicami stolicy przemaszerowało spokojnie około 50 tysięcy ludzi. Polaków, którzy w ten sposób chcieli pokazać, że niepodległość jest dla nich rzeczą ważną. Szli z rodzinami i samotnie, szli młodzi i starzy, związani bądź nie z ruchem narodowym (przytłaczająca większość pewno nie). Szli, bo czują się patriotami, a na sercach leży im dobro wspólnoty. Ten marsz był dla nich i spełnił swoje zadanie. Nie obeszło się niestety bez burd. Dziwie się tylko, dlaczego było ich tak mało. Biorąc pod uwagę fatalną sytuację gospodarczą w kraju, brak perspektyw dla młodzieży, propagandę sukcesu, w która wierzą już tylko niepełnosprawni umysłowo, i która tylko drażni oraz wzbudza odruchy wściekłości, to skala zjawiska agresji na marszu była stosunkowo niewielka. Około 300 osób, co daje ledwo 0,6% wszystkich uczestników, odskoczyło od głównej trasy pochodu i wszczęło zamieszki. Złożyły się na nie: nieudolna próba zdobycia squota przy ulicy ks. Skorupki (spacyfikowana stosunkowo szybko przez policję) i przeprowadzony równie dyslektycznie atak na ambasadę Federacji Rosyjskiej, który skończył się spaleniem budki Bogu ducha winnego policjanta-strażnika.

Co do tej pierwszej szarży zamaskowanych demonstrantów, to dziwnym trafem spotkali się oni z całkiem krewkim oporem koczującego tam „lewactwa”, a i nie wiedzieć skąd, na szturmujących czekały już wycelowane kamery niezawodnej w takich sytuacjach telewizji TVN. Są więc przesłanki, żeby podejrzewać, iż cała, akurat ta zadyma, mogła nieść znamiona prowokacji. Piszę o tym spokojnie, ponieważ brałem czynny udział prawie we wszystkich marszach protestacyjnych za komuny, a także byłem świadkiem (z wrodzonej ciekawości) starć niemieckiej polizei, która usiłowała spacyfikować naprawdę ostre starcia hamburskiego lewactwa z postnazistami i tamtejszymi kibolami, także o squoty, w okolicach komisariatu Davidswache. Policjanci ze słynnego w całych Niemczech posterunku na Sankt-Pauli wykazali się wtedy wyjątkową odwagą, porównywalną z wyczynami oblężonych w kotle stalingradzkim ich dziadków, kiedy przez ponad pół godziny, zanim nie dotarła z odsieczą „kawaleria”, musieli odpierać połączone szturmy (sic!) do tej pory obu zwaśnionych stron.

Także z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że to co się działo w stolicy podczas Święta Niepodległości, to była tylko mierna kopia tego, co na zachodnich demonstracjach potrafią. Poza tym skala przemocy w Warszawie była o wiele mniejsza niż w ubiegłym roku. Tak więc przekaz tzw. mediów „głównego nurtu” jak zwykle nie dbał o proporcje, a charakterystycznie wiecznie poddenerwowany głos redaktorki Pochanke, połączony z puszczaniem na okrągło tych samych kilku ujęć ze starć pod squotem zdawał się przekazywać ludziom, że mamy do czynienia z groźba konfliktu atomowego. Zwłaszcza kiedy spolegliwe wobec obecnej władzy telewizje relacjonowały zajścia pod płonącą budką policjanta sprzed ambasady Federacji Rosyjskiej – byłej ZSRS. Przekaz został zmanipulowany jak zwykle. Chodziło bowiem o to, by społecznej uwadze umknął spokojny przemarsz 50 tysięcy Warszawiaków. Jeszcze raz chciałem podkreślić, że jak na uzasadniony wysoki poziom frustracji młodych ludzi w III RP, nasz Dzień Niepodległości przebiegł zadziwiająco spokojnie.

Ale co by się dopiero działo, gdyby tam maszerował PiS. Obserwując krokodyle łzy wylewane od pewnego czasu przez polityków różnych opcji, którzy nagle zaczęli się autentycznie martwić wyjazdem Jarosława Kaczyńskiego do Krakowa, to mówię chapeau bas panie prezesie. „Czapki z głów” za decyzję przeniesienia obchodów na Wawel. Gdyby nie to, cała orkiestra grałaby dziś „na pełny regulator”, co najmniej przez miesiąc, swój ulubiony przebój - „PiS podpala Polskę”. A tak skończyło się w zasadzie na niezbyt odkrywczych komentarzach, zatroskanej o los spalonej tęczy dziennikarki „Newsweeka” Renaty Kim:

wbrew temu, co mówi prezes Kaczyński, nie siła w tym, że będziemy się oglądać w przeszłość, że będziemy myśleć, że tylko my – Polacy i że to, co nasze, polskie jest najlepsze. Tak nie jest. My żyjemy w świecie wielkiej pięknej, zjednoczonej Europy.

Te przelane na papier, jakże „trafiające w sedno sprawy” przemyślenia redaktorki tygodnika Tomasza Lisa przypomniały mi jeszcze o buchającej płomieniami instalacji w centrum miasta.

Jak dowiedziałam się, że po raz kolejny została spalona tęcza na pl. Zbawiciela, zrobiło mi się strasznie smutno. Właściwie, to mi się chciało płakać. Co ona winna?

– ubolewa Kim. Płakać to chciało się mi, ze śmiechu, jak przeczytałem te słowa. Na początku kiedy w telewizji zobaczyłem płomienie, nie słysząc komentarza, pomyślałem, że to całkiem niezły performance z okazji Święta Niepodległości. Dziwiłem się tylko, kto z władz miasta na niego zezwolił, skoro jedną z pierwszych decyzji prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz po wyśliźnięciu się spod referendalnej łopaty, było wydanie dziesiątek tysięcy złotych na jej renowację po ostatnim, chyba trzecim z kolei, podpaleniu? Jakie było moje zaskoczenie, kiedy po włączeniu głosu dowiedziałem się, że właśnie zdarzyło się to po raz czwarty, tym razem, aż do gołego szkieletu konstrukcji.

Za każdym razem jak jadę na pl. Zbawiciela i widzę tę tęczę, która jest taka nasza, wrośnięta w ten pl. Zbawiciela, tak ma przypominać o tolerancji, o różnorodności, o różnych wspaniałych rzeczach

– kontynuowała swój wywód Renata Kim.

Może ta tęcza jest pani, ale nie moja i nie nasza. Proszę nie nadużywać w swoich wywodach liczby mnogiej, bo obraża pani większość mieszkańców tego miasta. Ten kicz postawiony za pieniądze podatnika szpecił plac Zbawiciela, jak pani stwierdzenia dobry gust i zdrowy rozsądek. Co niby pani zdaniem jest „wrośnięte w ten plac Zbawiciela”? Tak jest „to coś” wrośnięte, że spalono „to” po czterokroć, a „to” odradza się niczym łeb hydry. I to za moje pieniądze, absolutnie bez mojej akceptacji. Jak władze miasta chcą budować homoseksualne instalacje na przeciwko fasady barokowego kościoła i na placu, który nosi nazwę tego, który zbawił świat, to obrażają w ten sposób uczucia religijne świadomych katolików.

Dlatego postawienie symbolu jakim jest tęcza, nie mającego dla mnie nic wspólnego z tolerancją tylko z propagowaniem zboczeń seksualnych, normalnie powinno wymagać zgody, co najmniej połowy mieszkańców tego miasta - wyrażonej w referendum. A tu autorytarnie, prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz, prywatnie działaczka katolickiego Ruchu Odnowy w Duchu Świętym (czego to nie zrobi się dla Platformy), decyduje o skonstruowaniu jakiegoś bohomaza w centrum miasta stołecznego. Za spalenie tego wiekopomnego dzieła nie odpowiadają demonstranci, tylko metropolitalni decydenci, którzy samowolnie, w dodatku za nie swoje pieniądze i nie w odpowiednim miejscu stawiają konstrukcje, które mnie osobiście i przytłaczającą większość obywateli tego kraju po prostu rażą. To nie pistolet jest winien temu, ze wystrzeliła kula tylko ten, kto naciska spust. Jak pani Renata Kim musi sobie w kółko przypominać o „tolerancji, o różnorodności, o różnych wspaniałych rzeczach…”, to niech kupi sobie hektar działki i postawi tam tę tęczę. Gwarantuje, że nikomu nie będzie się chciało jej niszczyć. Nawet w Święto Niepodległości.

 

 

------------------------------------------------------------------------

------------------------------------------------------------------------

Zachęcamy do kupna szóstego numeru miesięcznika "W Sieci historii"!

Miesięcznik

W numerze 6/2013 miesięcznika, między innymi: „Piórem, szablą, dyplomacją - jak odzyskaliśmy niepodległość?”, rozmowa z Markiem Franczakiem, synem Józefa Franczaka „Lalka” - ostatniego Żołnierza Wyklętego, Andrzej Wroński kreśli sylwetkę Piotra Wysockiego, inicjatora wywołania Powstania Listopadowego, zaś Arkadiusz Stempin pisze o domysłach na temat pochowania św. Piotra.

Do miesięcznika dołączony jest film „Trwajcie! Janusz Kurtyka, IPN 2005-2010”.

Polecamy!

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych