Westerplatte broni się nadal! Rzecz jasna dziś na szczęście chodzi tylko o film Pawła Chochlewa

kadr z filmu: "Tajemnice Westerplatte"
kadr z filmu: "Tajemnice Westerplatte"

Trudno jest napisać cokolwiek nowego o tym filmie, tym bardziej, że w zasadzie w całości zgadzam się z recenzjami moich szanownych poprzedników: Piotra Zaremby i Piotra Zychowicza.

Pisze o nim dlatego, ponieważ ilekroć oglądam produkcje o Kampanii Wrześniowej przypominam sobie mojego ś.p. ojca, który w 1939 r. był zawodowym oficerem i służył w 25 dywizji piechoty w stopniu porucznika. Pamiętam, jak wspólnie oglądaliśmy w telewizji film Stanisława Różewicza „Westerplatte”. Uważał go za niezły, po odcedzeniu pewnych, zresztą w tym filmie, drobnych wątków propagandowych. Komuniści starali się lansować postać mjr. Henryka Sucharskiego, ponieważ miał chłopskie pochodzenie w odróżnieniu do kpt. Franciszka Dąbrowskiego, który był z rodziny ziemiańskiej herbu Jelita. W rzeczywistości obroną więcej kierował kpt. Dąbrowski, ale o tym w latach  siedemdziesiątych ub. wieku nie było wiadomo.

Ojciec nie przepadał za filmami tromtadrackimi. Choć film Różewicza taki nie był, to jednak skupiał się bardziej na samej walce, a nie na problemie psychiki żołnierza walczącego przez tydzień w tzw. „obronie okrężnej”. I tym różni się dzieło Chochlewa od Różewicza. Ojcu z pewnością bardziej spodobałaby się współczesna wersja filmowa obrony półwyspu. Zresztą mnie też. Kosztem zmiany proporcji, czyli rezygnacji ze scen ciągłej walki na korzyść permanentnego oczekiwania na atak, reżyser zyskał czas na pokazanie całej gamy zachowań od prostych żołnierzy przez podoficerów do dowódców w sytuacji beznadziejnego oblężenia, z którego były tylko dwa wyjścia: śmierć lub niewola. Rzeczywisty czas wydarzeń był zbliżony do filmu Chochlewa.

Atak z dział pancernika Schleswig-Holstein, następnie połączony szturm oddziałów gdańskiej Heimwehry, SS i Wehrmachtu i w końcu potężne bombardowanie lotnicze oraz kolejny atak piechoty - działy się przez pierwsze dwa dni. Potem były chwile długich pauz, w czasie których nie zdarzyło się nic. A jak wokół nie dzieje się nic, do głosu dochodzi strach. I ten film utrzymany jest w takim tempie. Brudni żołnierze leżą gdzie popadnie, by odpocząć, bądź uciec przed strachem w sen. Niektórzy rozmawiają, a kilku puszczają nerwy. Chowają się w opuszczonych zabudowaniach elektrowni, unikając bezpośredniego zagrożenia i ewentualnej walki. Ci zostaną zastrzeleni przez kolegów, bo prawa wojny i obrony okrężnej nawet w tak cywilizowanej armii, jaką było przedwojenne Wojsko Polskie są bezwzględne. Kiedyś z ojcem oglądaliśmy film fabularny o walkach włosko-austriackich w Tyrolu podczas I Wojny Światowej. W jednej ze scen Austriacy złapali dwóch włoskich żołnierzy, którzy znali rozmieszczenie ładunków na jakimś ważnym taktycznie mostem. – Współczuje tym chłopakom – stwierdził od razu ojciec. - Albo powiedzą, co wiedzą, albo kula w łeb.

Niebawem stanęli przed plutonem egzekucyjnym i zginęli. Cisi bohaterowie. U Chochlewa młody, nieostrzelany żołnierz na początku gubi się, jest przerażony, ale dzięki twardej postawie znających się na wojskowym rzemiośle podoficerów – granych nieźle przez Bakę, Zbrojewicza, czy Grabowskiego, wytrzymuje, walczy, aż w końcu staje się zaczepny. Jak mat Bernard Rygielski (Jakub Wesołowski) - dowódca placówki Fort. Kiedy pod koniec obrony otrzymuje rozkaz kapitulacji wydaje rozkaz: „Bagnet na broń!” i rusza z garstką żołnierzy do samobójczego ataku. W Internecie widziałem komentarz kogoś, kto naigrywał się z tej sceny. Dlatego Chochlew chwile później przedstawia moment kapitulacji. Obrońcy maszerują bez broni wzdłuż szpaleru niemieckich żołnierzy i muszą na rozkaz zwycięzców założyć ręce na kark. Scena ta, tak odziera z godności człowieka, jak wpis tego internauty. Dopiero wtedy zaczynamy rozumieć wybór mata Rygielskiego i klasę operowania nastrojem przez reżysera.

Dziełu zarzucano też, że sceny batalistyczne nie miały wystarczającego, pełnego, takiego hollywoodzkiego wymiaru. Niesłusznie. Nie zapominajmy, że była to „kameralna” wojna. Garstka 200 obrońców przeciwko może 1000 atakujących. Na jednym odcinku nie mogło atakować jednorazowo więcej niż dwie, trzy drużyny – czyli ok. 60 żołnierzy.  Sztuką jest pokazać wojnę z bliska, mając do dyspozycji niewielu statystów. A i tu Chochlew zdaje egzamin.  Faktycznie, pirotechnika mogłaby być nieco bardziej spektakularna, bo wtedy groza wybuchów na pewno podniosłaby nastrój. Jednak, by efekty specjalne spełniły wymogi XXI wieku potrzebne są do tego pieniądze. A żadna batalistyka nie wyjdzie w pełnym wymiarze, gdy budżet jest zbyt skąpy. Osobiście zawsze w polskim filmie nauczyłem się cenić reżyserów za to, że pomysłowością potrafią zrobić coś z niczego.

Dobra muzyka i scenografia znacznie poprawiają klimat. Ciemny las, który spowijają poranne mgły, ponura architektura schronów, zniszczonych koszar, leje po bombach wypełnione wodą, wszystko to zostało utrzymane w dość smutnej konwencji stwarzającej pesymistyczne wrażenie osamotnienia. Odwrotnie jak w „Pojedynku” – debiucie filmowym Ridley,a Scotta, gdzie panował nastrój „rześkiego poranka”. Reżyser ten kolejnymi  produkcjami udowodnił, że jest rzeczywiście mistrzem nastroju. A to bardzo ważny element każdego filmu.

Słychać też było zdania widzów, że film jest niespójny, poszarpany. Nic takiego nie stwierdziłem. Szedł on sobie spokojnie swoim wolnym, ale trzymającym w napięciu tempem, tak jak to mogło wyglądać naprawdę.

Można by się było przyczepić do paru drobiazgów jak np. spodnie żołnierzy niemieckich, których model występujący w tym filmie pojawił się dopiero ok. 1,5 roku później, czy parciane paski do karabinów Mauser, używanych przez Polaków.

Ale to naprawdę drobiazgi i nie ma co bawić się w aptekarza. Kostiumami zajmował się osobiście świetny w swoim swojego fachu Andrzej Szenajch, którego pamiętam z produkcji jeszcze z końca lat siedemdziesiątych.  - Potocki zapnij tą haftkę pod szyją do jasnej cholery! – słyszałem na planie dziesiątki razy. – Ale ja i tak się zaraz przewracam i ginę – odpowiadałem. – To wtedy ci puści! Zapinaj!

Na planie kursowała o Szenajchu następująca anegdota. – Dlaczego Szenajch tak długo żyje? – Bo wygonił z planu śmierć. Przyszła w złej kapocie i niosła nie ten model kosy.

Na koniec drobna uwaga. Ilekroć przeczytam w Gazecie Wyborczej złą recenzję filmu uznawanego za tzw. „patriotyczny” natychmiast podejmuję decyzję a rebours o pójściu do kina. Prawie nigdy się nie zawiodłem.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.