Moskiewska danina

PAP/EPA
PAP/EPA

W czwartkowej „Rzeczpospolitej” ukazał się artykuł eksperta Instytutu Sobieskiego Grzegorza Pytla „Łupki na wirażu”. Jeden jego fragment zwrócił moją szczególną uwagę:

"Niedawno unijny komisarz ds. energetyki Guenter Oettinger ujawnił, że Polska płaci Rosji 550 dolarów za 1000 m sześc. gazu, podczas gdy Niemcy płacą o 100 dolarów mniej. Dostawy z Rosji zaspokajają około dwóch trzecich zapotrzebowania Polski. Pozostała jedna trzecia pochodzi z polskich złóż. Według oficjalnych danych koszt poszukiwania i wydobycia gazu ziemnego w Polsce w perspektywie ostatnich pięciu lat wynosił maksymalnie 91 dolarów za 1000 m sześc. Zatem uśredniona cena gazu w Polsce, bez marży dystrybutora, wynosi niecałe 400 dolarów za 1000 m sześc., czyli jest konkurencyjna w stosunku do ceny, jaką płacą Niemcy Rosji (450 dolarów za 1000 m sześc.).

Dlaczego jednak Polska nie jest w pełni samowystarczalna w zaopatrzenie w gaz ziemny? Według danych Państwowego Instytutu Geologicznego potwierdzone zasoby gazu ziemnego (konwencjonalnego, nie łupkowego) wynoszą 145 mld m sześc., a zasoby perspektywiczne 1,73 biliona m sześc. Kraje takie jak Niemcy czy Dania, których zasoby potwierdzone gazu konwencjonalnego są na poziomie porównywalnym do polskich, wydobywają z nich około 15 proc. rocznie. Dla porównania Ukraina i Polska wydobywa tylko kilka procent rocznie ze swoich zasobów potwierdzonych gazu i oba te kraje cechuje duże uzależnienie od rosyjskiego dostawcy.

I nie tylko o strategiczne uzależnienie w tym wypadku chodzi. Otóż, gdyby Polska wydobywała rocznie dodatkowo 10 mld m sześc. gazu, zamiast je kupować od Rosji, i sprzedawała go na polskim rynku po „rosyjskiej" cenie, wtedy około 4,5 miliarda dolarów rocznie zostawałoby w Polsce zamiast „wyjeżdżać" za wschodnią granicę. Kwotę tę można nazwać moskiewską daniną, jaką Polska płaci za swoją zależność od dostaw gazu z Rosji będącą konsekwencją niewykorzystywania własnych zasobów gazu. Z tej kwoty 4,5 miliarda dolarów rocznie należałoby część przeznaczyć na zintensyfikowanie poszukiwań gazu w Polsce, tak aby z zasobów perspektywicznych 1,73 biliona m sześc. „odnawiać" to, co wyprodukowano. Jednak lwią część z tej kwoty – można szacować, że na poziomie około 3,5 miliarda dolarów rocznie – państwo mogłoby pobierać w postaci znacznie zwiększonego podatku od wydobytego gazu z korzyściami dla całej gospodarki, np. poprzez obniżenie innych podatków".

Trzeba przyznać, że kwota rzędu 4,5 mld USD robi wrażenie. Znacznie większe niż kilkaset milionów złotych utopionych przez naiwnych Polaków w AmberGold. A jednak nie mam najmniejszych złudzeń, że tak jak w minionych tygodniach, tak i po publikacji tego artykułu zarówno w Sejmie, jak i mediach znacznie więcej będzie mowy o powiązaniach małżeństwa Plichtów, czy też o zaostrzaniu ustawy antyaborcyjnej, a nie o tym, czy dałoby się coś z tych 4,5 mld USD uratować. Jak nie od przyszłego roku, to może od 2014, albo 2015. Od czasu, gdy wicepremier Waldemar Pawlak wywinął się od odpowiedzialności za skandaliczny kontrakt gazowy z Rosją, którego zmianę warunków na korzystniejsze dla Polski wymusiła Bruksela, straciłem wiarę, że Rzeczpospolita jest rzeczywiście suwerenna w zakresie polityki energetycznej. Potwierdzają to też zbliżające się do nas szybkimi krokami duże podwyżki cen prądu, będące m.in. konsekwencją absurdalnego pakietu klimatycznego, jaki wcisnęli nam z kolei zieloni doktrynerzy z UE. A wszystko to nastąpi w sytuacji, gdy wedle szacunków NBP już teraz 44 proc. polskich rodzin wydaje na nośniki energii ponad 10 proc. swoich dochodów. Oj przydałoby się coś z tych 4,5 mld USD…

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.