"Pamiętnik Sybiraka" - fragmenty poruszającej opowieść Sybiraka Józefa Gabrukiewicza. "Prawdziwe oblicze władzy sowieckiej"

Fot. wPolityce.pl
Fot. wPolityce.pl

"Pamiętnik Sybiraka", Józef Gabrukiewicz, wydawnictwo Studio Książki. TU MOŻNA KUPIĆ: www.studioksiazki.com.pl

ROZDZIAŁ IV

Chociaż front przesunął się daleko na Zachód i na północ do Prus Wschodnich, nasze tereny były jeszcze w strefie frontowej i podlegały prawu wojennemu. Nie było władzy cywilnej, ani żadnych urzędów. Miejscową ludność zmuszali do prac, przy kopaniu okopów, bunkrów, wykładanie żerdziami całej linii na zapleczu frontu, na wypadek, gdyby front cofnął się do tyłu. Nadzorowała te prace specjalna jednostka wojskowa, prowadząc te prace obronne, wzdłuż rzeki Niemen.

Ogłoszono mobilizację mężczyzn w szeregi Armii Czerwonej, ale nikt z Polaków nie miał zamiaru dobrowolnie wstępować i narażać swoje życie dla bolszewików. Próbowali agitować, że mogą walczyć pod flagą Wojska Polskiego, u boku Armii Czerwonej i razem pobiją hitlerowców, ale nikt w to nie wierzył i mężczyźni, a także młodzież dorosła, zaczęli ukrywać się gdzie kto mógł, bo zaczęły się łapanki, kończące się często śmiercią.

Sowieccy żołnierze strzelali do uciekających. Napadano znienacka, w nocy, wczesnym rankiem, wieczorem. To spowodowało, że wsie wyludniły się i przy pracach w polu było widać tylko kobiety, nieletnie dzieci i staruszków. Młodzież męska, w tym także my ukrywaliśmy się, bo brat już osiągnął wiek 18 lat, a ja 16. rok życia. Nie nocowaliśmy w swej zagrodzie i z innymi kolegami uciekaliśmy do lasu pobliskiego.

Gdy pewnego razu „łapiduchy” uzbrojone, znienacka napadli na naszą wieś, kilku mężczyzn i chłopaków uciekało w stronę lasu, za nimi w pogoń ruszyło kilku sowieckich żołnierzy. Ja z bratem już nie ukrywaliśmy się, bo ogłoszono, że nieletnich nie obowiązuje mobilizacja. Patrzyliśmy, jak gonią dwóch naszych kolegów sowieccy żołnierze i strzelają do nich. Jeden z nich zrezygnował z dalszej ucieczki, a drugiemu udało się skryć w lesie. Słychać było odgłosy strzałów w pobliżu i okazało się, że jeden mieszkaniec wsi został zastrzelony, miał żonę i dwoje dzieci. Innym razem sowiecki żołnierz na koniu gonił uciekającego mężczyznę, który, pomimo zimna (miesiąc luty) próbował uciekać na bosaka, po śniegu i lodzie. Biegnąc przez wieś krzyczał: „ludzie, ratujcie się, kto może, bo mnie diabły gonią”. Był szybszy od konia, na którym siedział sowiecki żołnierz i chociaż ten miał automat, z jakiegoś powodu go nie użył. Uciekając minął naszą wieś, kierując się w stronę wsi Kodziowice i Jatwiezi. Tam w czystym polu dogonił go bolszewik, ale miał pecha, bo wypadł mu z rąk automat. Gdy to zauważył uciekający, wykorzystał czas i szybko skrył się w pobliskim lesie.

Innym razem złapano z naszej wsi pięciu mężczyzn, zaprowadzono na punkt zbiorowy do jednego z majątków i tam zamknięto w piwnicy. W nocy rekruci wyłamali okno i zbiegli prawie wszyscy. Z naszej wsi ujęto i zwerbowano do polskiego wojska 6 osób. Po wojnie wróciło do swoich rodzin tylko czterech. Dwóch z nich zginęło. Ci, co powrócili, mieli na sobie polskie mundury i czapki rogatywki polowe, z orzełkami podobnymi do kury, bez korony i z opuszczonymi skrzydłami. Front oddalał się daleko na zachód i wkrótce łapanki ustały. Jednak skutkiem tych łapanek były liczne ofiary, prawie z każdej miejscowości.

Zaczęto ustanawiać prawa cywilne sowieckiej władzy. Gminny urząd zorganizował i ulokował się w plebani, wyganiając z niej księdza proboszcza do jednej ciasnej kajutki. Zakazano mu prowadzić katechizacji dzieci i młodzieży. Szkołę tym razem urządzono w parafialnym dużym, piętrowym bloku, zbudowanym przed samą wojną, po spaleniu się drewnianego. Zajęto też remizę strażacką, gdzie powstała mleczarnia gminna, żeby odbierać kontyngenty obowiązkowe, dostawy mleka od gospodarzy indywidualnych i kołchozów. Na tych gospodarzy sprzeciwiających się wstąpienia do kołchozów, nałożono podatki wysokie, pieniężne i obowiązkowe normy zboża, mięsa, wełny, jaj, ziemniaków, skóry, mleka itp. Wszystko to miało zmusić opornych gospodarzy do wstąpienia do kołchozów, organizowanych tymczasowo tylko w majątkach. W naszym majątku na razie kołchozu nie organizowano, dlatego że dworek, stodoła, stajnia, chlewnia i inne budynki gospodarcze, zostały spalone w czasie przechodzącego frontu. Chodziły pogłoski, że dworek spalili sami mieszkańcy „fornale”, żeby właśnie nie powstał w tym majątku kołchoz. Fornale mieszkali w „czworakach” w ciasnych kajetach. Zaczęli budować samodzielnie swoje domki, burząc drewniany czworak i resztą zabudowań majątkowych. Władze sowieckie poszły im na rękę, każdemu fornalowi, za wieloletnią pracę u „obszarników” przydzielili po kilkanaście hektarów ziemi uprawnej, którą po kilku latach zabrano i zorganizowano kołchoz, gdyż nie wywiązywali się z podatków i wysokich nałogów nałożonych na nich. Ziemię przydzielono nawet tym biednym wyrobnikom ze wsi. Mój ojciec też wziął kilka hektarów, bo oddalone 3 morgi ziemi zostały zabrane do pobliskiego kołchozu, oczywiście bez pytania o zgodę właściciela. Wkrótce jednak, zabrano tę ziemię, co nawet było nam na rękę, bo plony tej ziemi nie pokrywały nałożonych kontyngentów. Gospodarze-rolnicy, nie byli w stanie wywiązywać się z tak wysoko nałożonych podatków pieniężnych i kontyngentów. Urząd skarbowy z milicją przyjeżdżał do „dłużników” samochodem ciężarowym i grabiono, co się dało: krowy, trzodę, zboże, ubranie, pościel, nawet garnki i miski.

Nastał czas, gdy władza sowiecka pokazała swoje prawdziwe oblicze. W niedalekiej wsi Ostasza urzędnicy rejonowi zaatakowali mieszkańców, grabiąc co się dało. Agitując do dobrowolnego wstąpienia do kołchozu łudzili ludzi, że nastąpi kres grabieży i życie mieszkańców poprawi się. Ale ludzie nie wierzyli w te kłamstwa, bo widzieli jaki dobrobyt panuje w tych kołchozach, gdzie ludzie są niewolnikami, pracują od świtu do nocy, za darmo, bo zaliczenie trudu dnia zależy nie od wykonanej pracy ale od humoru brygadzisty i normowszczyka. Zapłata za zaliczone trudne dni była wypłacana w naturze, zbożem, dopiero późną jesienią, po zbiórce plonów i rozliczeniem się z państwem. Potem zostawiano ustaloną ilość zboża na zasiewy i dopiero resztę plonu dzielono na trudne dni. Wypadało czasem po kilogramie i mniej, a często nie wystarczało w ogóle na zapłatę. Ludzie głodowali, żyć musieli i żywić swoje rodziny tylko tym, co mieli w swoich przydomowych ogródkach, albo z tego, co się dało ukraść. Władze obwiniały robotników, że źle i niewydajnie pracowali i dlatego są niskie plony. Głosili hasło: „Kto nie pracuje, ten nie je”. W tej wsi Ostasza, ludzie z dobytkiem uciekali do pobliskiego lasu, na całe dni, bo urzędnicy nie opuszczali wsi nawet tygodniami. Ludzie nocami skradali się do swych domów i siedzib, żeby nakarmić drób, trzodę chlewną, coś zabrać do jedzenia sobie i rodzinie. Pewien rolnik, gdy odwiedził swój dom, zobaczył, że wszyscy urzędnicy są kompletnie pijani. Teczki z ich dokumentami leżały wszędzie, po stołach, ławach, krzesłach. Rolnik zebrał te teczki z papierami, pojechał do Grodna, do wyższych władz wojewódzkich i z dowodem rzeczowym opowiedział, co się w tej wsi dzieje. Władze wojewódzkie przyjechały na miejsce i zobaczyły urzędników rejonowych w opłakanym, godnym pogardy stanie. Skończyło się na tym, że urzędnicy zostali ukarani, a mieszkańcy wrócili do swych siedzib. Jedna starsza kobieta w czasie pacyfikacji nie wytrzymała nerwowo i gdy rabuś zabierał jej garnki, miski, uderzyła go pogrzebaczem, za co została aresztowana i sądzona.

Władza sowiecka do współpracy z NKWD, zaczęła werbować kapusiów żeby donosili o nastrojach ludności, wskazywali członków organizacji podziemnych (AK, BCH) i innych wrogo nastawionych do władzy sowieckiej.

Po zakończeniu wojny, ustalono granicę między ZSRR i Demokratyczną Polską Republiką Ludową. Granica miała przebiegać po tak zwanej „linii Kurzona”, wzdłuż rzeki Niemen. Nasze tereny położone po lewej stronie rzeki powinni zostać w PRL-u, tym bardziej, że ludność stanowiła w 90% narodowość polską. Ale granicę przesunięto na zachód od linii Kurzona i nasze tereny zostały przyłączone do BSSR (Republika Białoruska Związku Sowieckiego). Zostaliśmy więc po zaborem sowieckim. Ludność polska zaprotestowała, wyrażając sprzeciw wobec białoruskiego języka w szkołach, poborowi rekrutów do Czerwonej Armii, bojkotem wyborów itp. Protesty te jednak nie skutkowały, odwrotnie, jeszcze zwiększały represje względem Polaków. Gdy wyborcy nie poszli do urn, to ekipy władzy (2–3 osoby) brali urny polowe i kartki głosów i wyruszali w teren. Gdy dom był zamknięty, sprawdzono w spisie ile z tego domu jest wyborców, tyle wrzucano do urny, głosów i odnotowywano w spisie, że wszyscy głosowali. Te machlojki robili otwarcie, nie ukrywając się nawet. Ostateczne wyniki głosowania zawsze były zadowalające, bo frekwencja według dokumentów, wynosiła 100%.

W 1946 r. ogłoszono repatriację Polaków do PRL-u, ale pod warunkiem ze wyjeżdżający Polak, rozliczy się z „zadłużenia” wobec władzy sowieckiej z nałożonych podatków i kontyngentów. Prawie wszyscy zamieszkujący rejon sopoćkinśki, złożyli wnioski na wyjazd do Polski. Nam było to na rękę, bo nie musielibyśmy budować domu spalonego w czasie frontu, na który mieliśmy już przygotowany materiał, niestety wkrótce ogłoszono, że repatriacja została wstrzymana z powodu tego, że chcą wszyscy wyjechać, a teren ten nie może być niezaludniony. Z naszej wsi tylko jednej rodzinie udało się wyjechać. Był to Józef Szumski z żoną, tylko dwie osoby, bo małżeństwo było bezdzietne. To właśnie ten człowiek, który był przeznaczony w lesie katyńskim na rozstrzelanie, a wyrwał się z objęcia śmierci, tylko dzięki nalotowi bombowców niemieckich. Może dlatego go wypuścili, żeby pozbyć się niewygodnego świadka popełnionej zbrodni ludobójstwa przez NKWD. Zostaliśmy więc zdani na pastwę losu pod pręgierzem władzy sowieckiej. Pomimo nacisków, zastraszania, nakładania coraz wyższych podatków pieniężnych i kontyngentów, a nawet sądzeni i wywiezieni w głąb Rosji, ludzie ratowali się jak mogli przed wstąpieniem do kołchozów. Szukali zatrudnienia w leśnych gospodarstwach, na budowach i w zakładach przemysłowych w mieście Grodno.

Zaczęto prześladować członków partyzantki AK i inne podziemne organizacje. Do tego celu wykorzystano zwerbowanych do współpracy z NKWD kapusiów, którzy donosili i ujawniali nazwiska „bandytów” jak ich nazywano.

Żeby walczyć z tymi zdrajcami, postanowiłem wysyłać do nich pisma przestrogi. Wykonałem z twardej gumy pieczątki z symbolami patriotycznymi i napisem wymyślonej, anonimowej organizacji. Byłem pewien dwóch kapusiów z mojej wsi. Jeden starszy już człowiek mieszkający na kolonii, zajmujący się produkcją bimbru i zaprzyjaźniony z Rosjaninem o nazwisku Strygun, który był przewodniczącym naszej gminy i często odwiedzał tego kapusia. Drugim kapusiem, był młody chłopak z mojej wsi, w moim wieku, taka chwiejna chorągiewka na wietrze. Oni obaj wiedzieli, że nasza rodzina jest ściśle związana z partyzantami AK-owiec. Zaczęto, więc nagabywać naszą rodzinę, domniemając, że AK-owiec szwagier może się u nas ukrywać. Kilku AK-owców zatrzymano, aresztowano, osądzono i po wyroku wywieziono w głąb Rosji, na Sybir do łagrów zaostrzonym reżimie, pomimo że obiecywano im bezkarność. Inni AK-owcy przestali wierzyć władzom sowieckim, z powrotem zaczęli się ukrywać i organizować w lasach, partyzantkę. Szwagier Bazukiewicz, też zmuszony był po tych kilku próbach aresztowania powrócić do lasu i partyzantki AK. Nie była to już taka prężna i zdyscyplinowana organizacja jak przy okupacji hitlerowskiej, bo główny sztab dowództwa został za granicą w Puszczy Augustowskiej w Polsce. Stanowili jednak zagrożenie dla sowieckiej władzy i postrach dla zdrajców i kapusiów, zwerbowanych do współpracy z NKWD. Często szwagier z grupą uzbrojonych kolegów, odwiedzał nas, ale noclegów unikali, wiedząc, że nasza rodzina jest obserwowana przez kapusiów. Współpracowaliśmy jednak nadal tak jak przy okupacji niemieckiej, przechowując broń, amunicję, umieszczając w bezpiecznym lokum na noclegi itp. Druga moja siostra Stefcia wszyła za mąż za chłopaka z naszej wsi i mieli swoje samodzielne mieszkanie, więc kilka razy partyzanci nocowali w stodole, w ścisłej tajemnicy nawet przed rodziną męża siostry. W sąsiedniej gminie Wołłowiczowce wydarzyły się trzy wypadki likwidacji przewodniczących gminy. Dwóch z nich narodowości białoruskiej i rosyjskiej, po prostu zastrzelono na miejscu, a trzeciego, w biały dzień, porwano i wywieziono samochodem w nieznane. W innych gminach też zaczęto się obawiać, więc mieszkańcy wiosek organizowali dyżury nocne i dzienne.

W Sylwanowicach gdzie mieściła się nasza gmina, przewodniczącym był przybyły ze Wschodu okrutny sadysta. Razem z milicją brał udział w aresztowaniach podejrzanych o współpracę z partyzantami, znęcał się nad rodzinami tych podejrzanych. Został jednak przeniesiony w inne miejsce a nowym przewodniczącym został Rosjanin, z nazwiskiem Strygun, ten właśnie, który zaprzyjaźnił się z naszym kapusiem. Był jednak ostrożny, unikał zwady z miejscową ludnością i nigdy nie widać go było w gminie, wieczorami i nocami.

Gdy pewnej nocy wtargnęła grupa uzbrojonych partyzantów do biura gminy, zobaczyli tam człowieka w skórzanej kurtce, do którego oddano kilka strzałów, zabijając go na miejscu, myśląc że to przewodniczący Strygun. Zastrzelonym człowiekiem był jednak mieszkaniec wsi Sylwanowice, pełniący dyżur nocny przy telefonie gminnym. Natychmiast zjawiła się milicja rejonowa z Sopoćkin i MGB z Grodna, ale po partyzantach ślad zaginął. Do walki z partyzantami zwanych „bandytami” przybyła cała armia specjalnej jednostki, z czerwonymi otokami na czapkach i na epoletach. Na co dzień nosiłem na głowie czapkę wojskową, rogatywkę polową, którą sobie sam uszyłem, gdy szedłem do polskich partyzantów. Gdy wieczorem wyszedłem z domu do kolegi we wsi, spotkałem dwóch uzbrojonych w automaty sowietów. Niespodziewanie pojawienie się mnie w wojskowej rogatywce zaskoczyło ich. Młode chłopaki przestraszone, skierowali broń w moim kierunku. Ja też byłem zaskoczony, ale przedstawiłem się im, jako mieszkaniec tej wsi, więc nie zatrzymywali, tylko zmusili wracać do swego domu. Pewnego razu byłem sam w domku tym prowizorycznym, szyłem czapki rogatywki na zamówienie partyzantów. Drzwi były zamknięte od środka, ale przez okno ujrzałem zbliżającego się czekistę MGB. Był niewielkiego wzrostu, szczupły i umiał skradać się po cichu do grupki ludzi rozmawiających. Podsłuchiwał ich rozmowy, ukryty w pokrzywach lub zaroślach. Naprędce schowałem materiał i ślady szycia czapki rogatywki i wtedy otworzyłem mu drzwi. On rozglądał się po izbie i poprosił coś do zjedzenia. W piecu stał garnek z kapuśniakiem, jeszcze gorący, wlałem mu do miski, dałem łyżkę i kawałek razowego chleba. Zjadł i odszedł. Byłem przekonany, że celem jego wizyty były nadzieja, że trafi na jakiś ślad partyzancki. Dobrze, że zdążyłem sprzątnąć ślady szycia rogatywek.

Nazwisko jego zapamiętałem na całe życie, bo to on był sprawcą w przyszłości moich prześladowań. To on doprowadził mnie do NKWD i śledztwa, po którym nastąpił wyrok 8 lat łagrów i więzienia. Nasza rodzina była stale pod lupą, to znaczy pod obserwacją kapusiów i agentów NKWD. My jednak byliśmy zajęci budową domu, gdyż przybudówka, w której mieszkaliśmy była ciasna i niewygodna. Gdy w roku 1947 lasy były przeczesywane przez krasnopagoników partyzanci ukrywali się w rożnych miejscach poza lasami. Szwagier często odwiedzał nas z kolegami i nocował w stodole, ukrywając się w sianie. Pewnego razu został na dzień w domku, zamknięty od wewnątrz, leżał na „ruskim” piecu. Usłyszał pukanie do drzwi, więc otworzył myśląc, że to ktoś z rodziny. Ale to był milicjant z naszej gminy, uzbrojony w nagan, widocznie poinformowany przez kapusia, że tu może ukrywać się „bandyta” AK-owiec. Szwagier był bez broni, a gdy milicjant poprosił o pokazanie dokumentu tożsamości, powiedział, że ma w ubraniu na strychu i zaraz przyniesie, przedstawiając się jako członek naszej rodziny. Milicjant miał swój pistolet jeszcze w kaburze. Szwagier wyskoczył za drzwi, szybko skrył się w pobliskich krzakach rosnących w ogródku. Wtedy milicjant wyskoczył z mieszkania i kilka strzałów oddał w jego kierunku. Ale szwagier był już daleko, więc zrezygnował z pogoni. Od tamtej pory zaczęto częściej naskakiwać na nasz dom i zagrodę, przez „dzielnicowego” milicjanta i agentów NKWD i MGB. Z bratem Stachem nocowaliśmy na strychu obórki, zakopując się w sianie. Wczesnym rankiem obudzili nas uzbrojeni funkcjonariusze MGB z rejonowego miasteczka Sopoćkinie.

Zawieziono nas do siedziby MGB. Budynek ogrodzony był wysokim płotem z desek, odizolowany, od reszty osiedla, żeby nikt nie wiedział i nie słyszał co się wewnątrz tego budynku dzieje. Od razu rozdzielono nas i wszczęto śledztwo dotyczące „bandytów” i organizacji partyzanckiej AK. Pytano czy często szwagier odwiedzał nas, czy sam czy z kolegami czy uzbrojony itd. Moja odpowiedź była taka sama: Nic nie wiem, nikt nie przychodził, nikogo nie znam. Ale śledczego ta odpowiedź nie zadowalała. Próbował różnych sposobów, by zmusić mnie do właściwej odpowiedzi zadowalającej jego pytania. Gdy prośby i groźby nie skutkowały, rwał włosy, bił kantem dłoni po karku, trącał lufą pistoletu pod żebra i w brzuch. Takie śledztwo z torturami trwało dwie doby bez przerwy, bo oficerowie się zmieniali, a nam nie wolno było usiąść, ani opuścić rąk, w czasie chwilowych przerw staliśmy odwróceni twarzą do ściany z podniesionymi w górę rękami, myśląc że tym sposobem złamią nasz opór i zmuszą do przyznania się do tego, co nam sugerowano. Byliśmy głodni, spragnieni i fizycznie wyczerpani. Ostatkiem sił stałem na nogach, gdy wszedł do tego pokoju kapitan MGB, komendant tej placówki. Zataczał się na nogach, po widocznym nadmiarze wypicia alkoholu. Kilka pytań zadał śledczemu oficerowi, a potem uderzył ręką mnie w twarz, potknął się i upadł na podłogę. Może to spowodowało, że więcej mnie nie uderzył, a jego pod rękę wyprowadzili obecni przy nim towarzysze, do sąsiedniego pokoju. Mnie pociemniało w oczach po jego uderzeniu, ale nie upadłem i udało mi się zachować równowagę. Śledczy oficer kontynuował śledztwo kłamiąc, że brat mój, już wszystko powiedział i został zwolniony. Więc namawiał mnie, żebym też to zrobił, jeżeli chcę być zwolniony. Nie wierzyłem mu ani jednemu słowu, bo znałem dobrze charakter brata. Stach był twardy, stanowczy i nieustępliwy. Wieczorem przyprowadzono brata do tego samego pokoju, gdzie znajdowałem się ja i ten sam oficer śledczy zadawał pytania w kółko te same, raz mnie, raz bratu. Trwało to godzinami, aż wreszcie sen go zmorzył, bo siedząc za biurkiem, zwiesił głowę i usnął. Przed nim, na stole leżał automat, na który patrzyliśmy obaj z bratem porozumiewawczo. Można było chwycić ten automat i zrobić z niego użytek, ale nie wiedzieliśmy czy w innych pomieszczeniach nie ma pracowników MGB, nie znaliśmy drogi do wyjścia, które mogło być zamknięte. Zresztą nie poczuwaliśmy się tak winni, żeby nas mogli dłużej przetrzymywać. Mnie absorbowało i przyciągało co innego, przez uchylone drzwi do drugiego pokoju widziałem stojące wiadro z wodą a koło niego kubek. Pragnienie było silniejsze od rozsądku. Nie wytrzymałem i po cichu sięgnąłem ręką po ten kubek roztwierając szerzej drzwi, które swoim skrzypem obudziły, leżącego na ławie żołnierza-strażnika, trzymającego automat w rękach. Zerwał się na nogi i ruszył w naszym kierunku. Szybko cofnąłem się na swoje miejsce, bo za biurkiem siedzący oficer też się obudził, a z sąsiedniego pokoju wszedł jeszcze jeden oficer uzbrojony w pistolet. Ja i brat staliśmy w kątach z podniesionymi do góry rękami, ciekawi na finał tego incydentu. Oficer z sąsiedniego pokoju strofował śledczego, za jego drzemkę i już do samego rana towarzyszył nam w tym pokoju.

Ledwo żywi doczekaliśmy ranka. Spodziewaliśmy się, że ten trzeci dzień śledztwa z torturami, rozstrzygnie ostatecznie przyszłość naszego losu. Jeden z przybyłych oficerów, rozkazał doprowadzić nas obu do przyzwoitego wyglądu, obmyć ślady zakrzepłej krwi twarze i pozwolono napić się wody, bo z Grodna przyjechało jakieś wyższe dowództwo celem inspekcji. Gdy około godz. 10 przybył ten gość ze swoją świtą, na nas tylko przelotnie spojrzał i wyszedł do drugiego pokoju rozmawiając z śledczymi oficerami. Mnie rozdzielono z bratem i przykazano, żebym nikomu nie opowiadał, co się tutaj w urzędzie MGB dzieje i co z nami robili prowadząc śledztwo. Dał do podpisania protokół prowadzonego śledztwa, który przelotnie przeczytałem, upewniając się czy tam nie ma kłamstwa. Oznajmił, że jestem wolny i mogę wracać do swego domu. Nie wierzyłem własnym uszom, a z radości zapomniałem o przeżytych kilku dniach w torturach i bólu. Chciałem czym prędzej wyrwać się z tego piekła i z tych diabelskich łap czekistów i agentów MGB. Nic nie wiedziałem, co się stało z moim bratem Stachem, czy go też wypuścili czy jeszcze pozostał tam w tym piekle?

Z tego miasteczka, droga w kierunku naszej wsi zaczynała się dopiero od wysokiej góry, bo miasteczko leżało w głębokiej dolinie. Z trudem wspiąłem się na tę górę i miałem przed sobą otwarty widok, na krętą żwirową drogę. Była pusta, nie widać na niej było żadnej sylwetki ludzkiej. A więc brat jeszcze pozostał tam. Dopiero teraz poczułem zmęczenie i osłabienie, a także ból wyrwanych włosów, uderzeń pistoletem po karku, żebrach i brzuchu. Usiadłem na poboczu, z nadzieją, że odpocznę trochę i może doczekam się brata. Czas się dłużył, a ja powoli, odpoczywając, posuwałem się w stronę domu, co chwila oglądając się do tyłu, w oczekiwaniu na brata Stacha. Jakoś po przejściu kilku kilometrów, gdy obejrzałem się, ujrzałem sylwetkę mego brata. Usiadłem i zaczekałem na niego. Gdy zbliżył się, trudno było uwierzyć, że to on. Rozczochrane włosy, opuchnięta twarz z sińcami. Czyżbym ja też tak wyglądał? Gdy zbliżył się, to wprzód przyglądaliśmy się sobie nawzajem. Mój wygląd wcale nie był lepszy od jego. Tych 8 km drogi pokonaliśmy dopiero po przeszło 4 godzinach, odpoczywając co chwilę. Spotkaliśmy człowieka znajomego z sąsiedniej wsi, którego pozdrowiliśmy, ale on widocznie nas nie poznał wcale, bo tylko skinął głową na nasze powitanie i omijając nas, ruszył swoją drogą. Do wsi dotarliśmy dopiero u schyłku dnia. Mieszkańcy przyglądali się nam z zaciekawieniem i politowaniem. W domu matka i ojciec, a także siostra Marysia, powitali nas ze łzami w oczach, jednocześnie cieszyli się, że nareszcie przynieśliśmy swoje kości do rodzinnego domu. Po umyciu się i spożyciu posiłku, położyliśmy się do łóżek. Kurowaliśmy się i dochodzili do zdrowia prawie przez dwa tygodnie. Odwiedzali nas koledzy, koleżanki i sąsiedzi. Byliśmy ostrożni i nie chcieliśmy dużo opowiadać o przejściach jakie mieliśmy w gmachu MGB. Ale sam wygląd nasz, mówił sam za siebie, co przeżyliśmy za te parę dni. Głowy całe spuchnięte z powodu oderwania skóry od czaszki, przez wyrywanie włosów, sińce, ślady uderzeń widać było bez słów. Ale wkrótce doszliśmy do siebie. Zapytałem brata czy to prawda, że im wszystko powiedział. Kategorycznie zaprzeczył, bo to samo mu też mówili o mnie. Teraz byliśmy ostrożniejsi. Szwagier nie pokazywał się, bo partyzanci AK, po ścisłej obławie, przenieśli się na prawy brzeg rzeki Niemen, gdzieś w głąb lasów. Partyzanci okrążeni przez bolszewików prowadzili zaciętą walkę, w której zginął mój szwagier Stanisław Bazukiewicz, zostawiając siostrę (żonę) wdową z dwojgiem dzieci. Rodzina nie poznała miejsca jego pochówku. Siostra Janka została bez środków do życia, więc musieliśmy jej pomóc. Synka Tadzika zabrała do siebie siostra Stefcia. Uczęszczał do szkoły i zatrudnili go do pasienia jednej krówki, którą posiadali. Córeczkę Jaśki zabraliśmy, bo nasza rodzinka zmniejszyła się do 4. osób: ojciec, matka, ja i najmłodsza siostrzyczka Marysia. Brat Stach, po skończonej budowie domu, zapisał się do zawodowej szkoły FSO, (Fabryczno-Zawodskoje Obuczenie) i wyjechał do kaliningradzkiego obwodu, do miasta Tilzit, gdzie znajdowała się ta szkoła. Razem z nim, także wyjechał kolega ze wsi Kazimierz Eksterowicz, ale po kilku miesiącach nauki, uciekli z tej szkoły do domu, gdyż zmuszano ich do wstąpienia do komsomołu i nie odpowiadało im towarzystwo marginesowe, a także warunki bytowe. Ukarano ich grzywną odpowiadającą kosztom umundurowania.

Życie przy rygorystycznej władzy sowieckiej z każdym dniem stawało się trudniejsze. Niektórzy gospodarze ratowali się wstąpieniem do pobliskiego kołchozu, oddając sprzęt rolniczy, konie, krowy, zostawiając tylko jedną krówkę. Traktowano ich jako poddanych, niewolników. Pracować musieli od świtu do nocy, prawie za darmo. Żyli jeszcze z zapasów, które nagromadzili przed wstąpieniem do kołchozu. Tych, którzy nie wstąpili do kołchozu, prześladowano bezlitośnie, nakładając na nich niewykonalne kontyngenty, zboża, ziemniaków, mięsa, skóry, wełny, jaj, mleka i podatki pieniężne, tak, że po rozliczeniu się ludzie nie mieli żadnych środków do życia. Dlatego nie wywiązywano się z tych nakazów, ukrywano zboże, mięso i inne produkty, które często były zabierane przez agentów i urzędników skarbowych, a także właścicieli gospodarstw sądzono i wywożono w głąb Rosji. Moja rodzinka ratowała się tym, że ojciec prywatnie zarabiał na budowie pieców, piwnic itp. Próbowali zastraszyć ojca podatkiem, ale nie mieli żadnych dowodów i świadków na jego pracę. Siostra Marysia, jako krawcowa, zajmowała się szyciem, na starej maszynie „Singier”, którą musieliśmy ukrywać przed zajęciem na podatek nałożony. Naszą ziemię uprawną i łąki zabrano bez naszej zgody, za darmo, do pobliskiego kołchozu, został tylko przydomowy ogródek i sad owocowy, za który też nałożono opłaty, za każde drzewko. W nowo wybudowanym domu mieszkaliśmy na razie tylko w obszernej kuchni. Na urządzenie pokoi  zabrakło środków. Po zakończonej repatriacji, z której nie pozwolono skorzystać Polakom z naszych terenów, zmuszeni byliśmy wegetować, pod okupacją sowiecką, nie widząc żadnego ratunku znikąd.

Kościół w naszej parafii zamknięto po aresztowaniu i osądzeniu księdza proboszcza, za to, że potajemnie nauczał dzieci religii i przygotowywał ich do pierwszej Komunii Św. Wywieziony został po wyroku na Syberię, do łagrów, gdzie cudem przeżył i wrócił schorowany, w podeszłym wieku, staruszek. Po powrocie z więzienia nie miał gdzie zamieszkać, bo plebanię zajęła władza sowiecka, urządzając w niej Ośrodek Zdrowia. Zamieszkał więc u jednego z gospodarzy. Musiał starać się o pozwolenie sowieckich władz wyznaniowych na odprawienie obrzędów kościelnych, mszy św. i głoszenia kazania. Któregoś dnia, zasłabł nagle, upadł i zmarł. Został pochowany na cmentarzu, pomimo protestów władz sowieckich, w asyście licznie zgromadzonych parafian i ludności sąsiednich parafii, księży biskupów przybyłych z dalekich miast. Niezbadane są wyroki Boskie! Przeżył ten ksiądz, Kazimierz Śradnicki głód, chłód, okropności więzienia i łagrów i Bóg pozwolił mu wrócić do swych wiernych, którym służył przeszło 20 lat jako duszpasterz i został pochowany, z całą ceremonią katolickiego obrządku pogrzebowego, wśród swoich rodaków i parafian. Gdyby nie daj Boże zmarł w łagrach czy więzieniu, pogrzebany by był, jak wszyscy, którzy zginęli z rąk oprawców, w nieznanym miejscu bez mogiły i krzyża. Cześć Jego pamięci!

Ja postanowiłem znaleźć jakąś pracę, żeby zdobyć środki do życia, sobie i mojej rodzinie. Zaproponowano mi pracę prezesa mleczarni gminnej. Zlewnia mleka znajdowała się w sąsiedniej wsi Sylwanowice w budynku straży pożarnej. Ale do objęcia tej pracy musiałem odbyć miesięczny kurs mleczarski w Grodnie. Była sroga zima 1950 r. Odbyłem kurs kwaterując się w Grodnie, u ciotki Katarzyny, która żyła w prymitywnych warunkach, w kajucie obok toalety, ciasnej, brudnej, z nieprzyjemnym zapachem szaletowym. Jakoś ten miesiąc wytrzymałem. Żywność przywoziłem z domu, bo ciotka żyła, a raczej wegetowała tylko z niskiej pensji, otrzymanej od władz miejskich, po aresztowaniu księdza, u którego była gospodynią. Po odbyciu tego kursu, wróciłem do domu i objąłem pracę w mleczarni obok gminy. Główna baza, która nadzorowała punkty w całym rejonie, mieściła się w miasteczku rejonowym Sopoćkinie. Była tam duża mleczarnia i biuro. Rosjanin kulawy oznajmił mi, że aby utrzymać się przy tej pracy będę musiał zapisać się do organizacji komsomolskiej, tak na wszelki wypadek, gdybym miał trafić do więzienia. Miałem ochotę, gdy to usłyszałem, zrezygnować z pracy, ale warunki życiowe zmusiły mnie zaryzykować. Postanowiłem, że nikt mnie nie zmusi wstępować do komsomołu i sądziłem, że nie grozi mi więzienie, jeżeli będę uczciwie wywiązywał się ze swoich obowiązków. Zimą zamiast mleka przynoszono do mleczarni masło, smalec, słoninę, w zamian za nałożone kontyngenty mleka, licząc ustalone ilości litrów na kilogramy.

Przysłano mi do pomocy z rejonowej mleczarni, laborantkę, młodą dziewczynę, Rosjankę, komsomołkę, której zlecili zadanie wciągnięcia mnie do organizacji komsomolskiej. Zakwaterowała się w wynajętym pokoju u jednego z gospodarzy wsi Sylwanowice. Miała za sobą wyrok za spowodowanie wypadku w pracy, a że była komsomołką, to nie osądzono jej w więzieniu, tylko pracując, musiała spłacać zasądzoną jej sumę. Wala była dość piękna i przystojna. Pochodziła z okolic Saratowa, gdzie zostawiła rodziców, braci i siostrę, z którymi kontaktowała się listownie. Byliśmy oboje młodzi, niezwiązani z nikim, więc szybko zaprzyjaźniliśmy się i było nam dobrze pracować. Z biegiem czasu, jednak zaczęła mnie nagabywać coraz częściej w rozmowie, żebym zdecydował się wstąpić do partii. Lekceważyłem jej namowy, obracałem w żart. Trwała taka sielanka do wiosny. Zaczęto przywozić mleko z pobliskich kołchozów, a także od gospodarzy niezrzeszonych w kołchozach, oddając normę mleko nałożoną na każdą krowę, obowiązkowo. Naszym zadaniem było przyjąć mleko, zapisać ilość litrów, wziąć próbkę zawartości tłuszczu. Mleko przelać i przepuścić przez wirówkę ręcznie uruchomioną. Odtłuszczone, chude mleko, było zabierane z powrotem przez dostawców. Zaś śmietanę chłodziło się lodem, nagromadzonym zimą w piwnicy i odsyłało się do rejonowej, głównej mleczarni. Z tym miałem największy kłopot, bo brakowało transportu. Samochodu żadnego nie było i trzeba było szukać gospodarzy z koniem i wozem codziennie. Gmina miała obowiązek w tym pomagać. Wyznaczyła jednak starych, niedołężnych chłopów, których zwolniono od norm obowiązkowych robót drogowych, lub wywózki drewna z lasów. Każdy miał wyznaczony dzień, w tygodniu, dla odwiezienia śmietany do Sopoćkin. Często jednak wczesnym rankiem uciekali z koniem, gdzieś w pole i musiałem kogoś innego znaleźć, albo brać u swego ojca konia. Zabierało to mi dużo czasu i gdy zawoziłem śmietanę do bazy, okazywało się, że z powodu ciepłej temperatury kwaśniała i w bazie zaliczano ją do „braku” zapisując straty na mój koszt. Wkrótce doszło do tego, że zabrakło mojej pensji na pokrycie strat.

Zacząłem obawiać się, że sprawdziła się przepowiednia władzy i gdy dalej popracuję, posadzą mnie do więzienia. Postanowiłem skończyć z tą pracą i poszukać innej. Złożyłem podanie o rezygnację do dyrektora, który jednak odmówił, niby z powodu braku zastępcy. Laborantka Wala radziła mi wstąpić do komsomołu, wmawiając mi, że jest to jedyny ratunek. Nie wytrzymałem wtedy nerwowo, chwyciłem za biodra i wrzuciłem do kotła z wrzącą wodą, w którym podgrzewaliśmy mleko przed wirowaniem. Całe szczęście, że dziewczyna oparła się obiema rękami, o dno w kotle wrzącej wody, chroniąc przed oparzeniem resztę ciała. Obie ręce jednak, miała poparzono do łokci i nie mogła pracować. Lekarzom jednak nie powiedziała, że to ja ją wrzuciłem, ale przy wyjmowaniu kany sama w ten wrzątek wpadła. Musiałem zatrudnić na pewien czas, inną kobietę, bo sam nie dawałem rady, i płaciłem jej ze swojej skromnej pensji. Wala, przychodziła często do mleczarni, ale mnie więcej już do komsomołu nie namawiała. Byłem coraz w trudniejszej sytuacji i gdy odmówiono mi legalnego zwolnienia się z pracy, postanowiłem samowolnie porzucić tę pracę. Niech się dzieje, co chce. Myślałem, że takim sposobem uniknę grożącego mi więzienia, nie powiększając kosztów braków skwaśniałej śmietany.

Ukrywałem się prawie dwa miesiące, poza domem rodzinnym. Czasem tylko odwiedzałem swój dom, żeby zaopatrzyć się w coś do jedzenia, bo już NKWD i MGB zaczęli nachodzić często z zamiarem zatrzymania mnie. Byłem więc ostrożny, ale pewnego razu, we wrześniu 1950 r., gdy odwiedzałem rodziców, niespodziewanie pojawił się agent MGB – czekista Strzelczanek, ten sam, którego kiedyś nakarmiłem w przybudówce kapuśniakiem. Podejrzewam, że o mojej obecności w domu musiał poinformować go kapuś, obserwujący nasz dom. Wpadł do domu z pistoletem w ręku, zmuszając mnie do marszu w stronę Sopoćkin, nieubranego, boso, tylko w spodniach i sweterku. Było ciepło i sucho, więc maszerowałem po żwirowej drodze dość szybko, tak że on nie nadążał za mną i wkrótce się zmęczył, dając rozkaz bym zwolnił kroku. Oglądałem się wokół szukając okazji, żeby móc od niego oderwać się i uciec, ale droga była pusta, niezabudowana i nie było blisko niej żadnych zarośli. Naprzeciwko jechała jakaś furmanka zaprzężona w konika, którym powoziła kobieta siedząca na wozie z jedną drabiną, na desce przygotowanej do wożenia worków z ziemniakami. Pośrodku tego wozu, leżały dwie żelazne brony.

Czekista zatrzymał ją i kazał zawrócić do Sopoćkin. Kazał mi usiąść z tyłu na końcu deski, a sam usiadł o dwa metry dalej na przedzie z pistoletem skierowanym w moją stronę. Kobieta pomimo protestu, zawiozła nas prawie do samego miasteczka, gdzie wysiedliśmy i dalej, do posterunku milicji, już doprowadził mnie pieszo. Zamknięto mnie w pojedynczej celi, bez żadnego mebla tylko ściany i betonowa posadzka, w górze małe zakratowane okienko. Zbliżał się wieczór, zacząłem po prostu marznąć, boso i tylko w spodniach i sweterku w tych murach i betonowej posadzce. Spodziewałem się, że może ktoś z rodziny dostarczy mi ubranie i obuwie i coś do jedzenia, bo poczułem głód. Jednak, gdy się ściemniło, otworzono celę i dwóch milicjantów wyprowadziło mnie z gmachu NKWD i zaprowadzili do gmachu MGB, tam, gdzie spędziliśmy kilka lat temu z bratem 3 doby w torturach i śledztwie, w sprawie organizacji podziemnej AK.

Zrozumiałem, że sprawa moja jest poważniejsza, niż myślałem. Przesłuchiwano mnie w sprawie nie związanej z pracą w mleczarni, tylko znowu w sprawie przynależności podziemnej organizacji AK. Zadawano mi te same pytania, powtarzając aż do znudzenia jednocześnie, obrzucano mnie i organizację, obelżywymi, wulgarnymi słowami, nazywając bandytami i przestępcami wszystkie podziemne organizacje walczące z agresorami i zaborcami. Prowadząc śledztwo czekiści MGB, często stosowali te same metody tortur i znęcania się nad ofiarą tym razem nad moją osobą. Nad ranem dwóch milicjantów zaprowadziło mnie z powrotem do aresztu przy NKWD, do tej samej celi. Zamknięto drzwi, nie wspominając o żadnym posiłku czy piciu. W celi było zimno, ale byłem zamęczony, więc skuliłem się pod drzwiami, przytulając plecy do drewnianych drzwi, jedynego miejsca cieplejszego. Nie mogłem zasnąć, gdyż od betonowej posadzki czułem dokuczliwy chłód i musiałem często zmieniać pozycję ciała, albo budziło mnie otwieranie „karmuszki” przez strażnika, który przez „judasza” nie mógł mnie widzieć leżącego pod drzwiami.

Wieczorem znowu doprowadzono mnie do gmachu MGB i trwało tam śledztwo z torturami i znęceniami. Wyrwano mi resztę włosów, bito lufą pistoletu w brzuch, pod żebra, po karku. Po trzech nocach takiego śledztwa, w torturach byłem spragniony, głodny, a stan mój przekraczał wszelkie granice wytrzymałości i miałem nadzieję, że Bóg mnie wysłucha i pozwoli mi przetrwać te męki i tortury. Nikogo dotąd nie wydałem, nie zdradziłem żadnej tajemnicy organizacyjnej, zaprzeczając kategorycznie przynależności. Trzymałem się zasady usłyszanej, że milczenie jest jedynym ratunkiem zakończenia śledztwa, bo gdy ofiara odpowie na zadawane jej pytania, śledztwo będzie trwało bez końca. Tym razem półprzytomny, po powrocie do celi, ułożyłem się jak zwykle pod drzwiami i chyba zdrzemnąłem się. Obudził mnie odgłos otwieranej „karmuszki” i podanie mi kromki chleba i miskę zupy przez milicjanta stróżującego, starszego już wiekiem a dobrze mi znanego służbistę, nazwiskiem Owczenko. Miał liczną rodzinę, żonę i grono dzieci, dotychczas uważałem go za okrutnego sadystę. Pozory jednak mylą. Był służbistą tylko dlatego, żeby utrzymać się na swym stanowisku milicjanta
i zdobyć środki utrzymania dla rodziny. Cecha człowieka jednak w nim pozostała. Widząc mnie w tak opłakanym stanie, będąc sam na służbie, bez świadków, pomógł mi, przykazując, żebym szybko zjadł i oddał miskę z łyżką i nikomu o tym nie mówił, bo mogą go za to ukarać.

Ten kawałek chleba i miska zupy, uratowała mi życie, bo jeszcze trzy noce odprowadzano mnie na śledztwo, ale znosiłem to jakby łatwiej i widać było zdziwienie na twarzach czekistów prowadzących śledztwo, że znoszę te tortury i męczarnie. Po tygodniu tego śledztwa, podano mi do podpisania protokół, który dokładnie przeczytałem, czy zgodna jest treść jego z moimi zeznaniami. Oddano mi paczkę od rodziców z ubraniem, obuwiem i wiktem. Przerzucono mnie do celi ogólnej, w której siedziało kilku więźniów, przeważnie starszych ludzi, rolników z miejscowej ludności uwięzionych za niewywiązanie się z nałożonych podatków i nałogów. Jeden z nich, sławny gospodarz, z nazwiskiem Bućko „kułak” miał duże gospodarstwo rolne, wzorowo prowadzone, położone niedaleko granicy teraźniejszej polsko-białoruskiej. Dotychczas wywiązywał się z nałożonych na niego podatków i kontyngentów, pomimo to, co roku podwyższonych celowo, żeby go zniszczyć. Teraz obłożono go wysokim podatkiem pieniężnym, wyznaczając krótki termin do zrealizowania. I tym razem, jak opowiadał, wywiązałby się z tego podatku, gdyby mu dali trochę dłuższy czas. Miał brodę długą i wąsy. Zapewniał, że nie pozwoli, by mu ją w więzieniu ścięto, choćby nawet za cenę utraty życia. Ale gdy w grodzieńskim więzieniu spotkałem go, to był cały i żywy, ale bez brody i wąsów. Tłumaczył się, że ostrzygli go, napadając sennego, gdy znajdował się w więziennym szpitalu.

Po kilku dniach pobytu w ogólnej celi razem z kilku innymi więźniami, odwieziono mnie do grodzieńskiego więzienia. Tam pierwszy raz znalazłem się wśród świata przestępczego. Recydywiści, złodzieje i drobne złodziejaszki, kieszonkowce, zachowywali się jak u siebie w domu. Nowo przybyłych do celi witano różnymi sposobami, sprzecznymi z regulaminem więzienia. Przeważnie grano w karty zrobione z gazety, którą otrzymywali pociętą na kawałki a służącą do potrzeb toaletowych, zamiast papieru. Sklejano kilka warstw przeżutym chlebem, czerwony kolor uzyskiwano z krwi własnej, a czarny z podeszwy gumowych butów. Co kilka dni odbywała się ścisła rewizja w celach. Zabierano karty, żyletki i inne drobiazgi. Ale po kilku dniach, znowu karty się pojawiały. Grali na upatrzony przedmiot, któregoś z współwięźniów: szalik, marynarkę, rękawice lub inne przedmioty, nie pytając właściciela o jego zgodę, Po wygraniu, bezceremonialnie rzecz odbierano. Często dochodziło do bójek i skandali, które kończyły się interwencją strażników i wyprowadzeniem winnych do karceru.

Po kilku tygodniach zawieziono mnie do rejonowego miasteczka Sopoćkinie i tam odbył się krótki proces sądowy – za moje samowolne porzucenie pracy. Wyrok opiewał na 4 miesiące więzienia. Zaliczony miałem ten czas od zatrzymania i śledztwa. Nie wierzyłem, że kara na tym się skończy. Okazało się, że ten wyrok 4. miesięcy zapadł tylko po to, żeby prowadzić śledztwo w sprawie spowodowanych strat jakie poniosła mleczarnia z powodu skwaśniałej śmietany, dostarczonej przeze mnie do bazy. Sumę strat naliczona na 4000 rubli. Moje protesty nie były uwzględnione, chociaż dobrze wiedzieli, że za tak krótki okres do tak wielkich strat nie mogło dojść. Sprefabrykowano inne ubytki, nie mające nic wspólnego z moją sprawą. Po dwóch miesiącach wezwano mnie na proces sądowy, znowu w Sopoćkinie. Ogłoszono wyrok: 8 lat odbycia kary w łagrach i 5 lat pozbawienia praw obywatelskich. Odwieziono mnie do grodzińskiego więzienia, gdzie przebywałem do stycznia 1951 r., gdy zostałem wywieziony na tak zwany etap, do przesyłowego punktu, w Orszy. Tam, na gołych deskach w celach, przebyłem dwa tygodnie, czekając na kupców z Rosji, przejeżdżających po potrzebną im siłę roboczą, w różnych instytucjach. Wszyscy więźniowie chcieli jak najszybciej wyrwać się z tego orszeńskiego więzienia, gdzie warunki bytowe były bardzo ciężkie! Spanie w ubraniach na gołych deskach, bez spacerów, marny wikt.

Gdy przyjechali kupcy, wezwano nas więźniów na obszerną salę, gdzie siedziała komisja, wzywano po kolei i oglądano budowę ciała, pytano o zawód, zaglądano w zęby. Takie formalności przypominały mi się czasy niewolnictwa.

Kupionych więźniów, załadowano do wagonów specjalnie przystosowanych do przewożenia więźniów. Przedziały trzypiętrowe, oddzielone od korytarza stalową siatką. Na każde piętro wpychano jak śledzie do beczki więźniów i w tej ciasnocie nie było możliwości nawet obrócić się. Po korytarzu przechadzali się strażnicy, głusi i nieczuli na krzyki, narzekania i prośby o wodę i tylko wtedy interweniowano, gdy któryś z więźniów tracił przytomność lub powstawała bójka. Pociąg zatrzymał się w Moskwie, gdzie nas wyładowano w łagrze Srebrny Bór, na obrzeżu miasta. W świetlicy obozowej rozdzielono nas według fachu po brygadach, pracujących na różnych budowach. Pomimo obecności strażników, kilku przybyłych więźniów zostało pobitych, obrabowanych z marynarek, szalików, tobołków itp. Wreszcie rozlokowano nas po jurtach, gdzie znajdowały się przydzielone brygady. Jurta, to okrągły barak, pośrodku piec i stół, a dookoła piętrowe prycze drewniane, razem około 40. Przy wejściu, dłuższy korytarz z umywalką, szaletem i szatnią. Ulokowałem się na górnej pryczy, na dole szafka. Brygada nr 36, pracowała na budowie „Minzdraw”, nad rzeką, po drugiej stronie rzeki, znajdowało się lotnisko.

ROZDZIAŁ V

Dla mnie rozpoczął się nowy rozdział życia. Znalazłem się w obcym świecie, wśród obcych ludzi świata przestępczego, wyzutych w większości z cech człowieczeństwa, takich jak honor, uczciwość, litość, miłość, wiara itd. Z biegiem czasu spotkałem osoby z podobnymi poglądami do moich. Przeważnie pochodzili z Kresów Wschodnich, Litwy, Łotwy, Estonii, Podola, Wołynia, Ukrainy Zachodniej, których dosięgła, tak jak Polaków ręka stalinowska. Starszy pan z Lwowa po pięćdziesiątce, wyznania Jehowy, otrzymał wyrok za sprzeciw brania broni palnej do ręki w czasie wojny, bo zabraniała tego jego wiara. Był stróżem jurty, w której się znajdowałem. Po sąsiedzku, odgrodzony siatką znajdował się łagier kobiet.

Przychodziły pod strażą do naszego obozu całymi brygadami, do kąpieli w łaźni. W niektórych brygadach pracowały razem z mężczyznami, przy rozładowywaniu materiałów budowlanych z wagonów. Mieli więc okazję obcowania ze sobą, zwłaszcza, gdy wagony rozładowywano nocą. Zdarzały się też wypadki gwałtów, nawet zbiorowych. Nasz brygadzista Tichomirow miał zaprzyjaźnioną kobietę, ale nie było możliwości z nią spotkać się. Więc umówili się przez siatkę, że gdy ze swoją brygadą kobieta będzie szła do łaźni, oderwie się od grupy i spotka się w jurcie z Tichomirowym. W jurcie, gdzie pełno ludzi, okrywali dolne łóżko i tam się zabawiali. Ale nasz brygadzista nie wiedział, że ta kobieta z innymi też romansowała. Gdy wychodzili oboje z jurty, z dachu polała się na nich farba olejna. Ona upaprana zdążyła dołączyć do swojej grupy, a nasz brygadzista wrócił do jurty cały umazany farbą. Podobne wypadki zdarzały się często, więc władze obozowe, zdecydowały się kobiety-więźniarki całkowicie odizolować od mężczyzn, żeby zapobiec przedwczesnym zwolnieniom ciężarnych kobiet, jak nakazywało prawo. Na obiekt pracy, codziennie ulicami maszerowały kolumny więźniów, otoczone uzbrojonymi strażnikami i psami.

Dowódca konwoju, przed ruszeniem zawsze uprzedzał: „krok w bok, krok w tył, konwój może użyć broni bez uprzedzenia...” W czasie marszu, często spotykano milicjantów, na których więźniowie gwizdali, obrażali wyzwiskami niecenzuralnymi, więc każdy milicjant spotykając kolumnę więźniów, starał się gdzieś ukryć. Wołano na nich „śmieć”. Po miesiącu pracy dowiedzieliśmy się ile zarobiliśmy „zaczatów” zaliczki no i rubli, ale dla więźnia wypłacana tylko ¼ z całego jego zarobku. Resztę odliczano: za wikt, ochronę, ubranie, obuwie itp. Okazało się, że nasz brygadzista tylko swojej grupie wpisywał wyższe procenty, a nas nowicjuszów traktował drugorzędnie i pracowaliśmy na innych. Zaczoty – to skrócenie wyroku i wcześniejsze wyjście na wolność, gdyż tym, których procent wynosił 120 normy zaliczano jeden dzień za trzy, 100% jeden dzień za dwa. Gdy w następnym miesiącu to się powtarzało, pomimo szemrania i uprzedzenia pokrzywdzonych, brygadzista był pewny siebie, nie bał się, wierząc, że kumple jego, w razie czego, go obronią. W naszej brygadzie z grupy nowicjuszy znaleźli się dwaj żołnierze, którzy służyli w NRD, gdzie popełnili jakieś przestępstwo i po wyrokach sądowych zostali odesłani do odbycia kary w łagrach sowieckich. Gdy po wypłacie brygadzista wrócił do jurty było kilka osób, wśród nich dwaj pokrzywdzeni żołnierze, którzy zamknąwszy drzwi, zaczęli bez słów, bić brygadzistę pięściami i kopać nogami, aż upadł. W tym czasie w jurcie, ja też byłem obecny i będąc solidarnym z grupą pokrzywdzonych, musiałem też kopnąć kilka razy, dołączając się do tych dwóch żołnierzy. Kumple nie przybyli mu na pomoc. Więc wył z bólu i błagał o litość. Po chwili zabrali nieprzytomnego brygadzistę do punktu sanitarnego, a tych dwóch żołnierzy do karceru, a potem wywieźli gdzieś do łagrów na północ. Jak długo go leczyli, nie wiadomo, bo już nie wrócił do tej brygady.

Zostałem dyżurnym jednej z jurt. To znaczy, gdy wszyscy wychodzili do pracy, musiałem posprzątać i umyć podłogę zaopatrzony w gorącą wodę, rano pobrać chleb z magazynu. Poza obręb obozu nie wychodziłem, miałem dużo czasu wolnego, zaprzyjaźniłem się z dyżurnymi innych jurt i baraków. Postanowiłem, że nie będę się zbytnio wysilał, a szanował zdrowie, żebym mógł przetrwać te 8 lat mego wyroku. Znalazłem dodatkowy zarobek i zajęcie, a mianowicie wykonywanie tatuażów. Opanowałem technikę tego misternego zajęcia, bo posiadałem talent do rysunków. Sam, chemicznym ołówkiem wykonywałem na papierze różne atrakcyjne wzory, które odbijałem na właściwe miejsce ciała pacjenta. Zapłatą za te czynności to była pajka chleba, a czasem ugaszczali mnie czajem, którego jednak unikałem, gdyż był szkodliwy na serce i można było wpaść w nałóg, czego się obawiałem, widząc opłakane skutki tych nałogowców. Ten napój był uważany w obozach za narkotyk.

Z paczki herbaty gotowano czarny jak smoła płyn, około jednej niepełnej szklanki, którą pięciu, łykając po kilka kropel upijało się jak alkoholem, wpadając w wesoły humor, a czasem w agresję. Drugim narkotykiem w obozie był tak zwany płan. Jest to ziarenko narkotyku roztarte na proszek i dosypywane do machorki. Robi się skręta z gazety i też w pięciu po kolei zaciąga się dymem. Po kilku takich dymkach, zawrót głowy i halucynacje. Zapałka na podłodze, wyrasta do rozmiaru grubej belki. Przekraczający przez nią, podnoszą wysoko nogi, z czego śmieje się do rozpuku zebrane towarzystwo. Nałogowcy, za paczkę herbaty lub ziarenko „płanu”, oddawali swoją pajkę chleba lub inne rzeczy. Dlatego unikałem i omijałem takich nałogowców z daleka. Chętnych do tatuażu było coraz więcej tak, że musiałem ograniczyć się, po prostu zaczęło brakować mi czasu na obowiązki dyżurnego, za zaniedbywanie których, groziło konsekwencjami ze strony władz obozowych. Robiłem tatuaże na piersiach, na plecach, na rękach, nogach, a nawet na pośladkach, gdzie na jednym pośladku był kot a na drugim myszka, która przy poruszających się pośladkach, wyglądało jakby uciekała przed wyciągniętą kocią łapą. Po kilku wizytach sanitarnej komisji po jurtach, dostałem naganę za nieporządek i wkrótce zostałem wysłany do drugiego obozu, na szczęście niedaleko, bo tylko 60 km na wschód od Moskwy, do obozu Tuczkowo, gdzie znajdowała się duża cegielnia i fabryka wytwarzająca gatunki żwiru, piachu i inne materiały budowlane. W tym dniu, gdy nas przygotowano do etapu, wcale nas nie karmiono. Czekaliśmy głodni cały dzień w świetlicy obozowej na samochody. Dopiero wieczorem załadowano nas na samochody i już było całkiem ciemno, gdy wyładowano w Tuczkowie.

Obóz już spał, było po kolacji. Nikt się nami nie zajął i wyglądało na to, że nocleg, który nam dali, rozlokowując po jurtach, spędzimy głodni. Poszliśmy do stołówki i próbowaliśmy wyprosić kucharzy o jakieś ostatki zupy. W okienku pojawił się znajomy Gruzin, któremu robiłem na plecach tatuaż, będąc z nim razem w Srebrnym Borze. Znalazła się zupa i chleb, więc cała grupa była nakarmiona. Wróciwszy do wyznaczonych baraków spotkałem jednego Polaka, który, gdy dowiedział się z jakiej miejscowości pochodzę, zaprowadził mnie do baraku do więźnia, który już leżał na górnym łóżku przed snem. Okazało się, że to nie tylko znajomy, ale nawet spokrewniony człowiek z sąsiedniej wsi Sylwanowice Stanisław Chańko, którego żona pochodziła z mojej wsi i jest siostrą mojego szwagra. Chańko był gospodarzem dużego gospodarstwa rolnego i zaliczony przez władze sowieckie do „kułaków” obszarników i wrogów władzy sowieckiej. Miał wyrok 10 lat za niewywiązywanie się z podatków i nałogów jakie na niego nałożono. Ucieszyłem się, że teraz będę mógł spotkać się i rozmawiać po polsku ze swym rodakiem. Zostałem przydzielony do brygady pracującej w cegielni, gdzie trwał cykl produkcji ciągły na trzy zmiany. Na początku, dowoziłem cegłę surówkę z szop. Praca była dość ciężka. Po załadowaniu wózka, pchało się go po wąskich torach dość daleko i trzeba było dość sporo czasu pracować, żeby osiągnąć umiejętność przepychania obciążonego wózka, na inne tory, uprzednio wjeżdżając na metalowy okrągły blat, który obracał się na osi w różne kierunki rozgałęzionych torów. Gdy nadeszła zima, śnieg, mróz, cegła suszona była w kamerach na drewnianych ramkach wewnątrz budynku obok cegielni. Jeden człowiek dowoził z tych kamer wysuszoną cegłę, zostawia 12 ramek na tak zwanym zniżycielu, skąd dwóch więźniów ładowało ją na wózki i odwoziło do pieca „Hoffmana”, układając do wypalenia. Rozładowanie zniżyciela wymagało sprawności i umiejętności, gdyż najpierw zbierało się cegły z 6. dolnych półek, a potem z 6. górnych półek i trzeba było zdążyć w porę zebrać te cegły, bo cała rama powoli posuwała się w górę, a nie uchwycona w odpowiednim momencie pusta ramka była łamana i tamowała dalszy ruch. Każda brygada składała się z trzech oddziałów. Jeden dowoził surówkę, drugi układał w piecu do wypalania, a trzeci wybierał z pieca wypaloną cegłę. Piec Hoffmana, to piec w kształcie elipsy gdzie jedni drugich gonią w nieprzerwanym cyklu produkcji. Po wybraniu wypalonej cegły sprząta się popiół i układa się co 10 metrów nową surówkę, odgradza się papierem i zamurowuje się wejście. A dalej znowu układają surówkę, goniąc tych, którzy wybierają cegłę wypalaną. Węgiel do pieca sypie się z góry, przez otwory w sklepieniu, wjeżdżając z wagonami węgla, po szynach na górę. Ale tym zajmują się inne brygady. W pierwszym dniu po załadowaniu w ciągu 8 godzin pracy 10 000 cegieł, myślałem, że mi ręce odpadną. Nie mogłem spać w nocy i byłem gotowy zrezygnować z tej pracy. Jednak po kilku dniach było coraz lżej i w końcu przyzwyczaiłem się i nie odczuwałem już żadnego bólu rąk, ani zmęczenia. Za wykonanie normy w 100%, otrzymywaliśmy zaczoty, za jeden dzień zaliczano dwa. Tu nikt nie był oszukiwany, wszystkich traktowano równo. Oprócz zaliczeń, płacili też trochę pieniędzmi.

Zacząłem więc mieć nadzieję, że przetrwam i wytrzymam swój wyrok, a dzięki zaliczeniom, wyjdę na wolność wcześniej. Byłem zadowolony, że wyrwałem się z moskiewskiego łagru. Tu mniej było widać bumelantów, nierobów. Do tego miałem tu swoich rodaków, z którymi można rozmawiać swobodnie po polsku. Po jakimś czasie zostałem wezwany do oficera politycznego, który nadzorował więźniów w tym łagrze, obserwował ich zachowania, jakie mają poglądy, cenzurował przychodzące i odchodzące listy. Zaniepokoiło mnie to wezwanie, bo wiedziałem, że to nic dobrego nie wróży, ale stawić się musiałem. Oficer w randze kapitana, przeprowadził ze mną bardzo grzeczną rozmowę i wywiad, kim jestem, za co sądzony i czy znam dobrze język rosyjski i polski. Za te dwa lata pobytu w łagrach opanowałem dość dobrze język rosyjski, bo już dwa lata uczyłem się w szkole, czytałem książki rozmawiałem z współwięźniami i niektórzy podziwiali, że chociaż jestem Polakiem, a tak biegle rozmawiam po rosyjsku. Dał mi kilka listów pisanych po polsku, żebym przetłumaczył na język rosyjski, bo poprzedni tłumacz – Polak odszedł po odbyciu swego wyroku. Odetchnąłem z ulgą, bo myślałem, że coś gorszego knują przeciwko mnie.

Raz w tygodniu, w wyznaczonym dniu i godzinach, miałem obowiązek przychodzić do biura i przetłumaczyć polsko-języczne listy na język rosyjski. Częste jednak odwiedzanie tego oficera politycznego budziło podejrzenie u współwięźniów, że jestem kapusiem i donoszę co się dzieje w obozie, w pracy, w barakach. Takich kapusiów nie lubiano, unikano, prześladowano a nawet zdarzały się wypadki, że mordowano. Nie mogłem każdemu tłumaczyć, że pomagam tylko w cenzurze i chyba w tym nic złego, a odwrotnie, swoim znajomym rodakom mogę przekazywać całą prawdziwą treść listów, omijając cenzurę. Moje listy od rodziny, oddawane były bez cenzury. Kilka listów do Chańki, nie były mu wręczone, bo pisała żona wywieziona z dziećmi do Kazachstanu. Ale ja czytałem i tłumaczyłem te listy i powiedziałem mu o ich treści. Zmartwiło go to mocno, bo obawiał się, że mogą tam zginąć wśród obcych ludzi z głodu, chłodu i nieludzkich warunków życiowych, jakie tam panują. Planowali razem z kolegą Kowalskim z Wileńszczyzny wspólną ucieczką z obozu, ale to było ryzykowne i prawie niemożliwe do zrealizowania. Wkrótce ja też z listu od rodziny, dowiedziałem się, że moja siostra Janka, wdowa po AK-owcu, który zginął w bitwie z bolszewikami, pod Grodnem, została wywieziona z dwojgiem dzieci do Kazachstanu.

Pewnego razu ten oficer polityczny zobaczył jak rozmawiam z Chańką i Kowalskim, których on dobrze znał, że są Polakami i uważał za wrogo nastawionych do władzy sowieckiej. Miał ich na oku. Gdy zjawiłem się u niego w wyznaczonym czasie jak zwykle, oznajmił mi, że już zwalnia mnie od tego obowiązku. Domyśliłem się powodu, ale wcale się nie zmartwiłem tym, a nawet ucieszyłem się, że będę miał więcej czasu dla siebie i uniknę podejrzeń, że jestem kapusiem.

Jeszcze jedno wydarzenie wryło mi się w pamięć w czasie pobytu w obozie Tuczkowa. Na odcinku torów kolejowych między Tuczkowem a Możajskiem, wykoleił się pociąg osobowy po czołowym zderzeniu z pociągiem towarowym. Zginęło kilkaset chłopców poborowych, którzy jechali w kilku wagonach. Powodem wypadku było biegające bez nadzoru, z pobliskiego kołchozu stado koni. Gdy lokomotywa najechała na jednego z nich, sunęła się po torach aż do suwnicy, która nogą końską spowodowała zmianę torów, po którym jechał naprzeciwko pociąg towarowy. Przez kilka dni widać było karetki pogotowia na sygnale, wożących rannych i zabitych. Za spowodowanie tego wypadku oskarżono przewodniczącego kołchozu i osądzono go, za luzem puszczanie koni.

W cegielni, gdzie pracowałem, toczyła się walka konkurencyjna między trzema zmianami. Każda zmiana starała się jak najwięcej wybrać z pieca wypalonej cegły i zapełnić surówką, bo od tego zależały zaczoty. Jeden dzień za dwa, albo za trzy, zależnie od procentów wyrobionej normy. Wybierano z pieca, gdzie temperatura dochodziła 150–200 stopni Celsjusza nawet nieostygnięte cegły. Wskakiwało dwóch do takiego gorącego pieca w walonkach na nogach, czapkach uszankach, rękawicach brezentowych obszytych grubą warstwą gumy taśmowej, żeby nie poparzyć rąk i rzucano na taśmę transportera przez pięć minut najdłużej, te gorące cegły i wyskakiwali z pieca, żeby złapać powietrza. Czasem mdleli od suchej, gorącej temperatury i wyciągano nieprzytomnych. Kufajki i czapki zapalały się, a na plecach wyschnięty pot zostawiał ślady soli. Nikt ich do tego nie zmuszał. Następnej zmianie często brakowało zajęcia z powodu braku w piecu wypalanej cegły. Ja nie próbowałem wyjmować gorącej cegły z pieca, dowoziłem surówkę, szanowałem zdrowie, które było droższe i ważniejsze od tych zaczotów, za którymi prześcigali się. W dzienną zmianę przechodziliśmy przez obiekt grawierni, na której pracował Chańko. W inne zmiany, spotykaliśmy się w obozie. W 1953 r. dowiedzieliśmy się przez głośniki radiowe zainstalowane w każdym baraku i jurcie, że Stalin ciężko zapadł na zdrowiu i jest pod opieką lekarską. Więźniowie po cichu, rozmawiając życzyli mu najgorszego a mianowicie śmierci, spodziewając się, że po jego zgonie na pewno będzie amnestia dla więźniów. Bali się jednak tego mówić głośno, bo wokoło było pełno kapusiów, a za takie rozmowy groził dodatkowy wysoki wyrok. 9 marca 1953 r., głośniki jak zwykle już o godz. 6 rano wznawiały swoje audycje. Więźniowie w tym czasie jeszcze spali lub leżeli na posłaniach. Rubaszny głos spikera obudził wszystkich, gdy usłyszeli ważny komunikat, że generalissimus Josif Stalin zmarł dzisiaj i cały Związek Sowiecki pogrążony jest w wielkiej żałobie. Wszyscy więźniowie, jak na komendę zerwali się z posłania, zaczęto wiwatować, śmiać się, cieszyć się, nie zważając ani na kapusiów, ani na konsekwencje jakie mogą ponieść za takie zachowanie.

Będzie amnestia – wykrzykiwali – Hura! Chociaż w duszy bardzo się cieszyłem, że nareszcie przyszedł koniec najgorszego diabła na ziemi, mordercę i ciemiężyciela, to nie okazywałem tego jawnie. Potem przy spotkaniu z rodakami, Chańkiem i Kowalskim, dzieliliśmy swoją radość i nadzieję na rychłe zmiany naszego losu. Oprócz tych dwóch rodaków byłem zaprzyjaźniony z wielu innymi więźniami, z którymi pracowałem i mieszkałem razem w baraku, ale nie miałem do nich zaufania i w rozmowie z nimi byłem powściągliwy i ostrożny. Byli to Białorusini, Gruzini, Litwini i inni. Śledziliśmy z ciekawością i napięciem, co się dzieje w Moskwie po śmierci Stalina, ale mogliśmy wiedzieć tylko tyle, co usłyszeliśmy z głośnika. Oczekiwano z niecierpliwością jakichś zmian na szczycie organów władzy. W tym czasie, według nieoficjalnych danych, w Związku Sowieckim było 40 milionów osób, w więzieniach i w łagrach. Jak długo można okłamywać cały świat i swoich obywateli, że ZSRR jest samym najszczęśliwszym krajem na kuli ziemskiej. Nawet w piosence pt. „Szyrokaja strana maja rodnaja…” są słowa „ja drugoj takoj strony nie znaju, gdie tak wolno dyszyt cielawiek”. Czy mogło wolno oddychać 40 milionów ludzi, za drutami obozów i w murach więziennych? W dniu ogłoszenia zgonu Stalina, gdy poszliśmy do pracy to majster poprzedniej zmiany, przy spotkaniu z nami, rozpłakał się rzewnymi łzami, wprost lamentując na głos „Pamior nasz otec, kak my tiepier budiem żyt? itp. Tak samo zachowywał się nasz majster Iwan Pietrowicz, też partyjny. Więźniowie śmiali się, śpiewali, gwizdali co doprowadzało ich do rozpaczy i gniewu. Jak możecie tak zachowywać się? I cieszyć się z tak wielkiego nieszczęścia jakie spotkało ZSRR? Konwojenci prowadzący brygady więźniów do pracy, uprzedzali, że nie wolno śmiać się gwizdać, śpiewać. Za naruszenie spokoju, grozi odpowiedzialność karna. Ale taka przestroga jeszcze bardziej skłaniała więźniów do jej lekceważenia. Śpiewano, gwizdano, śmiano się, wykrzykiwano. Nie pomagało stanie długo na miejscu, szukanie winnych. Wszystkich ukarać nie było możliwości, więc w końcu zrezygnowali i dali spokój. Życie obozowe trwało jak zwykle, chociaż więźniowie stracili chęć i zapał do pracy. Odczuwało się atmosferę napiętą i jakby nienormalną. Trwało to jeszcze prawie do jesieni. Pewnego poranka usłyszeliśmy leżąc na posłaniach, znowu rubaszny głos spikera głoszącego ważne komunikaty państwowe o amnestii. Tym razem więźniowie zerwali się z okrzykami „Hura!” Dalej było wyszczególnienie na jakich zasadach będzie amnestia, kogo dotyczy. Powszechni przestępcy zostaną zwolnieni. Ci, którzy mają wyroki do 5 lat. Powyżej lat pięciu, wyroki zostaną skrócone o połowę i dalsze wyszczególnienia według paragrafów. Amnestia nie dotyczy więźniów politycznych. W obozie nagle zawirowało. Krzyki, śpiewy, wygłaszanie różnych haseł i ruch niesamowity w barakach i na terenie obozu. Po ogłoszonej amnestii pracowaliśmy nadal, ale już bez entuzjazmu i ochoty. Tym do pięciu lat wyroku, już nie potrzebne były „zaczoty” a z tych powyżej pięciu, wielu już miało przekroczone połowę lub mało brakowało. Każdego dnia wywieszony był spis osób podlegających amnestii, których grupami wypuszczano. Ja też, według mego obliczenia podlegałem amnestii, bo z uwagi na te zaliczenia, już przekroczyłem połowę mego ośmioletniego wyroku. Chańko nie był pewny czy go amnestia obejmie, bo miał 10 lat wyroku i nie widział, czy z zaczotami przekroczył połowę. W ciągu najbliższych dni, zdołali wypuścić kilka grup amnestionowanych więźniów, za bramę obozu, odprowadzając ich pod nadzorem aż na dworzec kolejowy i tam dopiero wręczali bilety, dokumenty i pieniądze. Robili to, żeby zapobiec rozróbom pijanych osobników, którzy po otrzymaniu gotówki, upijali się i wszczynali burdy lub popełniali przestępstwa, takie jak kradzieże, rozboje itp. Zdarzały się wypadki, że w tym samym dniu, po kilku godzinach wolności znowu wracali za kratki, a niektórzy rezygnowali z amnestii i woleli nadal przybywać w obozach, gdzie jak to twierdzili, mają dach nad głową, wikt i opierunek zapewniony. Były to przeważnie osoby samotne, sieroty pochodzące z domów dziecka lub sierocińców.

Co drugi lub trzeci dzień, żegnaliśmy pod bramą, grupę amnestionowanych więźniów. Produkcja cegły zmniejszyła się z powodu topniejącej siły roboczej. A ci co pozostali, już nie pracowali tak wydajnie jak przedtem, chyba ci tylko, którzy pragnęli, dzięki zaliczeniom osiągnąć połowę swego wyroku, mając wyroki powyżej pięciu lat. Gdzieś około września 1953 r., przeczytałem na wywieszonej w stołówce liście, nazwisko rodaka Stanisława Chańki, podlegającego amnestii. Pożegnaliśmy się czule i nie byliśmy pewni czy się kiedyś w życiu spotkamy i zobaczymy, gdyż on miał zamiar jechać do Kazachstanu, gdzie znajdowała się jego żona z dziećmi. Smutno mi było, gdy odjechał mój rodak, poczułem się samotny bo wielu kolegów i znajomych, z którymi zaprzyjaźniłem się w obozie, też odeszła. Ale po kilku dniach, ku mojej radości, ujrzałem moje nazwisko na liście. Radości nie było granic. Znowu będę wolny i spotkam się ze swoimi rodzicami i bliskimi osobami z rodziny. W dniu wyjścia za bramę, oficer starszy wiekiem odczytał nazwiska osób tej grupy, opuszczających obóz, ale objaśnił, że dokumenty bilety i pieniądze zostaną dopiero wręczone na dworcu kolejowym, przed odjazdem na pociągów. Nie wszyscy jednak jechali w jednym kierunku, bo niektórzy udawali się na wschód, inni na zachód. Większość więźniów jednak jechało na zachód, nawet ci z południa, Ukraińcy, Gruzini, Ormianie, dopiero w Smoleńsku przesiadali do pociągów jadących w kierunku południowym. Po otrzymaniu dokumentu o zwolnieniu i niewielkiej sumy pieniędzy a także biletu przejazdu koleją do najbliższej stacji zamieszkania, moją końcową stacją było miasto Grodno, ruszyłem w drogę. Gdy postawiono pociąg osobowy, oznajmiono, że dla więźniów amnestionowanych, przeznaczony jest pierwszy wagon od lokomotywy, ostrzegając podróżnych żeby tam nie wsiadali, bo za incydenty kolej nie odpowiada. Ale nie do wszystkich pasażerów to dotarło. Niektórzy przybyli później i śpiesząc się wsiadali też do tego wagonu. Ja zająłem miejsce w przedziale prawie pustym, na górnej półce i z góry spokojnie czekałem odjazdu, przyglądając się co się dzieje w tym przedziale, na korytarzu i w sąsiednich przedziałach. A działy się rzeczy niesamowite. Na mnie nikt nie zwracał uwagi, gdyż byłem ubrany po obozowemu. Jeszcze kilku więźniów zajęło miejsca w tym przedziale, a kilka miejsc było pustych. Więźniowie, którzy weszli do przedziału, byli mi nieznani, ale ich można było poznać po ubiorze obozowym i żargonie, którym się posługiwali w czasie rozmowy. Nagle pojawił się pasażer ubrany w garnitur, pod krawatem i zajął puste miejsce, kładąc walizkę i wieszając płaszcz swój. Na to tylko czekali ci amnestionowani więźniowie.

Natychmiast zamknięto drzwi, otoczono go wokoło i rozkazano zdejmować ubranie i buty. Gdy chciał zaprotestować, zagrożono mu nożem, a nawet uderzono po twarzy, używając wulgarnych, obraźliwych słów w obozowym żargonie. Zabrano mu też płaszcz, walizkę i portfel z pieniędzmi, zwracając tylko dokumenty tożsamości. Nie pomogły groźby, zapewnienia, że jest dygnitarzem, na wysokim stanowisku, potem prośby i błaganie o litość. Dali mu do ubrania stare obozowe drelichy i bez butów, wypchnięto go z przedziału. Wołał pomocy, której nikt w tym momencie nie mógł udzielić. Podobne sceny działy się w innych przedziałach i korytarzach tego wagonu. Słychać było krzyki i śpiewy po pijanemu, przekleństwa i bijatyki. Dowiedziałem się od współwięźniów, że więzień, przy próbie wyrzucenia z wagonu swego rywala, w czasie jazdy pociągu, sam został wyrzucony i zginął. Inna scena to: harmonista został zaatakowany przez zbirów, którzy chcieli zabrać mu harmonijkę, a gdy opierał się, został pokaleczony ciężko nożem. W Smoleńsku dużo więźniów wysiadło, bo pociągi rozjeżdżały się na północ, południe i zachód. Ten pociąg zdążał nadal na zachód, więc nie musiałem przesiadywać się. Czule żegnałem się z więźniami, Ukraińcami, Gruzinami, Armeńczykami, z którymi pracowałem w Tuczkowie i w Moskwie (Srebrny Bór). W Mińsku musiałem kilka godzin czekać na pociąg do Grodna. Czekając na peronie, przysiadł się na ławkę jakiś facet i widząc mnie w obozowym ubraniu, zaczął próby „poderwania” mnie wiadomo w jakim celu. Zrozumiałem, że jest homoseksualistą zwano ich w obozach „pedałami”. Czułem wstręt do nich tam w łagrach, a tu poczułem gniew i nienawiść do tego stopnia, że wyzywałem go w żargonie obozowym, niecenzuralnymi słowami, przestraszył się i natychmiast odszedł. Widziałem w obozie, jak tych „pedałów” traktowano. W barakach ich odizolowano od ogółu. Zabraniano im picia z ogólnego kubeczka, musieli mieć swoją oddzielną miskę. Gdy wsiadłem do pociągu zdążającego w kierunku Grodna, nie było tu już wyznaczonego wagonu dla więźniów amnestionowanych. Spotkałem znajomego rodaka, Gowgiela, starszego wiekiem, z którego synami przyjaźniłem się. Pochodził ze wsi Sylwanowice, a jego dom był widoczny z okna naszego domu. Wracał do domu też dzięki amnestii, a sądzony był za niewywiązanie się z podatków i kontyngentów nałożonych przez władze sowieckie na rolników. Miał żonę i sześcioro dzieci. Opowiadaniom naszym nie było końca. Mieliśmy o czym opowiadać. Opowiedziałem mu o Chańku, który był też mieszkańcem wsi Sylwanowice. Gowgiel zdobył skądś butelczynę wódki i ugościł mnie. W takim towarzystwie szybko mijał czas. Najwięcej martwił się o syna, który ukrywał się jako poborowy, przed służbą w Armii Czerwonej i z ostatniego listu od rodziny się dowiedział, że został pojmany i będzie sądzony jako wróg i dezerter. Ja jednak w ostatnim liście od siostry Marysi, dowiedziałem się, że jego syna też dotyczyła amnestia i został zwolniony do domu. Tego ojciec nie wiedział. Jakaż była jego radość i wdzięczność do mnie, za tę radosną wiadomość. Gdy obaj wysiedliśmy w Grodnie, namówił mnie, żebyśmy odwiedzili jego drugiego syna, który ożenił się z Polką, zamieszkał u niej i pracował gdzieś na budowie. Synową znał tylko ze zdjęcia, które mu przysłali do obozu i adres zamieszkania też miał tylko na kopercie listu. Po dopytywaniu się u ludzi, zaszliśmy na podwórko niewielkiego samodzielnego domku, spotkała nas młoda, dość ładna dziewczyna, synowa Gowgiela. Widocznie domyśliła się kim jest, może widziała zdjęcia, bo rzuciła się jemu na szyję, a Gowgiel nazwał ją „moja synowa”. Weszliśmy do domu i wkrótce pojawili się jej rodzice i syn Józek, który zwolnił się z tej okazji z pracy. Biesiadowaliśmy do wieczora. Przenocowałem i rano, po śniadaniu podziękowawszy za gościnę i pożegnawszy się, ruszyłem pieszo w kierunku swego domu znajdującego się po drugiej stronie rzeki Niemen, oddalonej od Grodna o 14 km. Ruszyłem w kierunku placu targowego. Tam spotkałem znajomego z mojej wsi i razem wróciliśmy do domu. Matka i siostrzyczka Marysia wyszły mi na spotkanie, bo ktoś im powiedział, że zbliżam się. Czułym powitaniom nie było końca.

Z ojcem przywitałem się w domu. Wszystko było nieważne, że bieda, że prześladują, że życie jest trudne pod okupacją i zaborem sowieckim. Grunt, że jesteśmy znów razem żywi i zdrowi. Radość moja była jednak krótka, bo dowiedziałem się, że mój brat Stach znajduje się w więzieniu, za udział w bójce w czasie jednego wesela we wsi, gdzie został zabity człowiek, brat szwagra Mikuta Zygmunt, który osierocił dwoje dzieci i żonę. Gdy wysłuchałem relacji siostry i kilku świadków tej tragedii, doszedłem do wniosku, że brata mojego obwiniają tylko za to, że utorował drogę dla zabójcy, który wskoczył przez wybite okno i uderzył tego, który bił i znęcał się nad jego stryjecznym bratem. Uderzenie pałką drewnianą po głowie okazało się śmiertelne, co spowodowało pęknięcie czaszki i nagły zgon.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.