Z CZYTELNI. Nowa książka Janusza Rolickiego: "Wyklęte pokolenia". U nas obszerne fragmenty

Janusz Rolicki

Wyklęte pokolenia

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Drogą od Birzuły – małego ukraińskiego miasteczka zagubionego w ukraińskim stepie – w kierunku zachodnim podążała lekka furka zaprzężona w trzy konie. Siedziało w niej sześć osób. Trzy kobiety w chustach, dwie z nich były młodymi kilkunastoletnimi dziewczynami, i dwóch chłopaków, z których jeden był najwyżej piętnastoletnim podrostkiem. Furką powoził wąsaty chłop w sile wieku. Co i raz żwawo zacinał konie batem. Popędzał je, aby szybciej ciągnęły wóz po polnej wyschniętej, jak to w środku lata, drodze. Podróżni, na pierwszy rzut oka sprawiali wrażenie chłopskiej rodziny powracającej do swego chutoru, po udanym załatwieniu sprawunków w pobliskim mieście.

Było lato 1922 roku. Rosją od dwóch lat całą gębą rządzili bolszewicy, którym udało się w kolejnych kilku kampaniach wojennych nie tylko pokonać wojska białych i interwentów zagranicznych, lecz także zdusić ukraińskie ambicje państwowe uosabiane przez atamana Petlurę. Ostatnią ich ofiarą był baron Wrangel, którego potężna armia uzbrojona przez Ententę, operująca na Krymie i południu Ukrainy, została już po wycofaniu się wojsk Piłsudskiego sprawnie unicestwiona przez bolszewickie sotnie – stanowiące zbrojne ramię leninowskiej rewolucji.

Jechali stepem, który na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie martwego. Jak okiem sięgnąć nie było widać zabudowań. Żaden dym snujący się z chłopskich kominów nie potwierdzał, że w pobliżu są jakieś osiedla. Chutory były w tej części Ukrainy rozrzucone z rzadka, znajdowały się z dala od siebie. Krajobraz, jaki roztaczał się przed nimi, był płaski i na horyzoncie nie widniały żadne wzniesienia. Co nie oznaczało, że nie czekały ich niespodzianki w postaci uskoków terenowych. W tej okolicy płaski nizinny step ustępował z wolna lekkiej też stepowej wyżynie. Zdarzało się im w czasie tej jazdy natrafiać na parowy wyrzeźbione w ziemi przez małe rzeczki i strumienie podążające w tym samym kierunku, co oni. Parowy miejscami tworzyły kilkunastometrowe zagłębienia, sprawiając, że łatwo było w nich skryć się przed nieproszonym okiem. Furman zdawał się znać na pamięć te pułapki, bo omijał je sprawnie, nie narażając z ich powodu jadących na jakiekolwiek szkody. Przed parowami skręcał w sobie znanym kierunku, pogwizdując od czasu do czasu jakąś dumkę.

Podróżujący chłopi sprawiali wrażenie spiętych i zdenerwowanych. Z niepokojem stale obserwowali okolice, rozglądając się na boki i za siebie. Czynili to tak, jakby chcieli zaczarować otaczający ich świat. Nie mówili zbyt wiele. Konie były świeże, ciągnęły żwawo i rżały na pogodę. Absolutnie nie sprawiały wrażenia złachanych. Z prowadzonej przez podróżnych półgębkiem rozmowy w języku polskim wynikało jednak, że nie są oni wcale chłopami. Przybyli tu z daleka i teraz w przebraniu chłopskim, po dłuższym, dziennym postoju w jednym z mijanych parowów, przed pół godziną wyruszyli w dalszą drogę, którą zaplanowali odbyć nocą. Zdecydowali się na to, pomimo że okolica wcale nie należała do bezpiecznych. Osiem lat nieustannych wojen i rewolucji zrobiło swoje i życie ludzkie na przeddniestrzu ukraińskim stało się tanie, jak nigdy dotąd. Zburzona przez wojny i rewolucje, a także nowe władze, stara struktura społeczna i narodowa pogłębiała galimatias polityczny wytworzony w niezmierzonej Rosji.

Podróżni długo byli już w drodze. Do Birzuły, maleńkiego miasteczka zamieszkałego głównie przez Żydów, lecz także i Ukraińców, położonego osiem, może dziesięć kilometrów na zachód od linii kolejowej Odessa–Płoskirów–Tarnopol–Lwów przybyli przed dwoma dniami pociągiem właśnie z Odessy i teraz podążali na zachód w kierunku granicznego od niedawna Dniestru. Rumuni sprytnie wykorzystali słabość władz na Kremlu i kosztem nowej Rosji przesunęli swe granice na wschód, włączając do swego królestwa Besarabię – prowincję, o którą wiedli długotrwały dyplomatyczny spór z caratem. Było to ich zdaniem całkiem usprawiedliwione, jako że mieszkańcy Besarabii, przez Rosjan zwanej Mołdawią, używali narzecza rumuńskiego i z tego powodu Bukareszt, nieomal od zawsze, uznawał ich za Rumunów. Dla miejscowych Ukraińców, żyjących po lewej stronie Dniestru, to przesunięcie granicy było niezrozumiałe. I do dziś nie mogli się oni przyzwyczaić, że ich wartki Dniestr – druga po Dnieprze rzeka Ukrainy – stał się nagle rzeką graniczną.

Ta niespokojna rwąca rzeka, pełna przełomów zwanych z ukraińska porochami, a także malowniczych zakoli, była wstępnym celem podróżnej piątki. Stanowili oni część polskiej ziemiańskiej rodziny mieszkającej na Ukrainie od pokoleń. Ich prapradziad osiedlił się w tej okolicy jeszcze za czasów panowania ostatniego króla polskiego. Były to wówczas ziemie nieomal bezludne. Winna temu była tatarska Złota Orda, której zagony łupiły Ukrainę przez stulecia i sprawiały, że aż do XIX wieku nie była ona w stanie stać się spichlerzem Europy, a na tę pozycję, z racji wspaniałych czarnoziemów, zasługiwał ten rejon, jak prawie żadna inna rolnicza kraina na kontynencie. Z nadania króla Stanisława Augusta Poniatowskiego Jarema Krzemieński, pułkownik koronnych wojsk polskich dostał spory szmat zapuszczonych i niezasiedlonych, czyli niezagospodarowanych gruntów. Jego majątek znajdował się sto kilkadziesiąt kilometrów na północny wschód od Bałty. Miasteczka, pomimo że znacznie większego od Birzuły, w pewnym stopniu bliźniaczego, oddalonego zresztą nieznacznie, bo tylko około pięćdziesiąt kilometrów w kierunku północno-wschodnim. Ten ich, dziś utracony, majątek rodzinny od imienia założyciela zwano Jaremówką. Wraz z kilkoma folwarkami tworzył całkiem zamożny i zgrabny klucz ziemski. Ponieważ należało do niego przeszło dwa tysiące hektarów wspaniałego, bo grubego prawie na pół metra czarnoziemu ukraińskiego, Krzemieńskim od lat dobrze się powodziło materialnie. Zdołali dzięki tej ziemi, która, jak mawiano, sama obficie rodziła, przeżyć w ekonomicznym zdrowiu tak zniesienie pańszczyzny, jak i uwłaszczenie chłopów.

Matka gromadki młodych ludzi – Maryla Zabiełło-Krzemieńska jadąca obecnie furką w swym sakwojażu podróżnym, schowanym dla niepoznaki w  zwykłym chłopskim worku, w jakim gospodynie wiejskie nosiły w drodze swe rzeczy, wiozła dokumenty nadania im Jaremówki jeszcze przez króla polskiego. Dokumenty te były dodatkowo nie raz poświadczane w imieniu cara, cyrylicą przez urząd ziemski w Chersoniu – mieście gubernialnym, mającym dziś już za sobą swe lata świetności. Dzieci odradzały matce zabierania w drogę tych papierów bowiem, gdyby wpadły one w ręce bolszewickich patroli policyjnych bądź wojskowych, których teraz właśnie stale i z niepokojem wypatrywali, los ich właścicieli automatycznie zostałby przesądzony. Matka, drobna, lecz energiczna kobieta pięćdziesięciokilkuletnia z oznakami pierwszej siwizny, nie chciała jednak o tym słyszeć i powtarzała z patosem:

– Pamiętajcie, że tylko to nam z ojcowizny pozostało. Bez nich będziemy jak łyki i tak też będziemy przez obcych traktowani.

Dzieci zasadniczo przyznawały jej rację, ale obecnie nie takie zmartwienia były im w głowie. Czeka, świeżo utworzona przez bolszewików policja polityczna, wobec takich uciekinierów jak oni, była bezlitosna i załatwiała wszystkie problemy klasowe za pomocą zwykłej kuli w potylicę. Gułag, co by o nim nie mówić, jako bardziej liberalna forma walki z tak zwanymi wrogami klasowymi od stawiania pod „stienką” każdego podejrzanego, jeszcze nie zdobył sobie w marksistowskiej Rosji powszechnego prawa obywatelstwa. Musi minąć kilka dalszych lat, zanim bolszewickie państwo zacznie rozwiązywać swe problemy gospodarcze przy pomocy pracy niewolniczej, wykonywanej przez „wrogów” ludu. Na razie wciąż jeszcze poprzestawano na mordowaniu dawnych ziemian, byle jak i pospiesznie, chociaż nie bez upodobania.

Dodatkowym zmartwieniem uciekinierów było ich polskie pochodzenie. Polacy na tych ziemiach, przyłączonych do Rosji w rozbiorach Polski, które miały miejsce w ostatniej dekadzie XVIII wieku, byli przez ostatnie sto lat zaledwie tolerowani przez carat. A bolszewicy także, po wyprawie Piłsudskiego do Kijowa, uznali ich na Ukrainie za nację zagrażającą rewolucyjnemu państwu. Na swe szczęście, Krzemieńscy doskonale znali tak rosyjski, jak i ukraiński. Dzięki temu zdołali, jako Ukraińcy w miarę spokojnie przeżyć w Odessie ostatnich kilka lat po wygnaniu z Jaremówki. Teraz, jako rzekomi chłopi jadący do swego chutoru, sprawiali wiarygodne wrażenie i żaden komisarz, zwłaszcza Rosjanin czy Żyd, nie potrafiłby nic zarzucić ani ich ukraińskiej gwarze, ani chłopskim manierom.

Na furce nie wieźli właściwie żadnego dobytku, skromne kosztowności mieli wszyte w ubrania. Głównym ich skarbem było kilkadziesiąt złotych dziesięciorublówek – zwanych w Polsce „świnkami”. Dzięki kruszcowi, z którego były wykonane, zachowały, a nawet zwiększyły ostatnio swą wartość. Były też bezsprzecznie poważanym środkiem płatniczym nie tylko w Rosji, ale i poza jej granicami. Dwudziestoletni Erwin i piętnastoletni Grzegorz oraz ich siedemnastoletnia siostra Eleonora, młodsza córka Maryli mieli jeszcze dodatkowe, kto wie czy nie najważniejsze w ich aktualnej sytuacji, skarby. Były nimi trzy pistolety produkcji niemieckiej. Miały wcale nie przypadkowo ten sam kaliber. Dzięki temu kilkadziesiąt kul, które ze sobą zabrali, można było dowolnie wystrzelić z każdego z nich. Czyniło to, przynajmniej teoretycznie, ewentualną obronę zbrojną bardziej mobilną. Pomimo że jazda z bronią uznawana była przez bolszewickie władze prawdopodobnie za najcięższe przestępstwo przeciwko proletariackiemu państwu, rodzeństwo postanowiło przed wyjazdem z Odessy zaopatrzyć się w nią. Małe pistolety były łatwe do ukrycia, a w sytuacji ostatecznej, jak uznali, mogły uratować im życie.

Furman kierujący trzykonnym zaprzęgiem był gospodarzem oficjalnie żyjącym z rybactwa, a tak naprawdę trudniącym się głównie przeprawianiem przez Dniestr uciekinierów pragnących z sobie znanych powodów, w które nigdy nie wnikał, zbiec do Rumunii. W czasie takich eskapad jego rola sprowadzała się głównie do przewożenia przez graniczną rzekę ludzi dostatecznie zamożnych, a za takich uznawano osoby zdolne opłacić się słono jemu i jego kolegom. Chociaż cała ich wyprawa została z góry opłacona za granicą, zawsze dobrze było widziane przez niego i jemu podobnych osobników żyjących z przemytu ludzi, gdy uciekinierzy posiadali ze sobą dodatkowe środki pieniężne pomocne do wkupienia się w nadzwyczajne łaski przewoźników. Na ich wąsatego furmana na przykład świetnie podziałało zapewnienie złożone zaraz po spotkaniu, że za szybkie i sprawne przewiezienie furką z Birzuły otrzyma nad Dniestrem dodatkowe dwa złote krążki.

Ucieczka Krzemieńskich z Odessy do Polski, przez zieloną granicę, była już od dłuższego czasu przygotowywana w Warszawie przez najstarszą córkę Maryli – Kazimierę i jej męża Edwarda oraz najstarszego ich brata Teodora. Najważniejszą osobą w tych przygotowaniach był bezsprzecznie Edward. On bowiem – jako zasłużony członek konspiracyjnej piłsudczykowskiej POW, w której szeregach był aktywny jeszcze przed opuszczeniem Ukrainy, po wojnie 1920 roku został oficerem polskiego wywiadu. Dzięki temu był w stanie, jak przekonywano ich listownie, zapewnić im po udanej przeprawie przez Dniestr pomoc policji rumuńskiej. Nie było to przygotowywane za tak zwane piękne oczy. Ważni biurokraci rumuńscy także lubili złote dziesięciorublówki. Za sprawą tej uniwersalnej, można powiedzieć, właściwości „świnek” plan ucieczki przygotowany w Warszawie stwarzał całkiem realną szansę, że Krzemieńscy, gdy znajdą się wreszcie po stronie rumuńskiej, nie zostaną ekspulsowani na Ukrainę przez miejscową policję. Prawne podstawy dla korzystnego dla nich przeprowadzenia ucieczki stwarzała oficjalna umowa Bukaresztu z Kremlem, która stanowiła, że uciekinierzy ujęci przez policję w odległości większej niż 40 kilometrów od granicy, czyli od Dniestru, automatycznie nabywali prawo do azylu w Rumunii, natomiast wszyscy złapani bliżej byli odsyłani na Ukrainę w ręce Czeka. W tej sytuacji, rzecz jasna, los wielu osób uciekających spod jurysdykcji bolszewików zależał praktycznie od widzimisię urzędników policyjnych w Kiszyniowie.

Starsze rodzeństwo Krzemieńskich, osiadłe już od 1919 roku w Polsce i aktywne w czasie wojny z bolszewikami, opracowało szczegółową marszrutę wygnańców. Na podstawie danych wywiadowczych uznali oni, że bezpieczniej będzie, jeśli ich matka wraz z dwiema córkami i dwoma synami wyjedzie z Odessy nie wprost na zachód do granicy odległej od tego miasta około pięćdziesiąt kilometrów, lecz uda się najpierw w głąb Ukrainy i dopiero stamtąd spróbuje przekroczyć Dniestr w średnim jego biegu, gdzieś na wysokości Kiszyniowa. Wydłużało to, co prawda, znacznie trasę ucieczki, ale miało za to zwiększyć szanse powodzenia samej przeprawy przez graniczną rzekę.

Teraz Krzemieńscy, jadąc żwawo kierowaną furką, z wolna przyzwyczajali się do zapadającego zmroku. Po godzinie towarzyszyła im już tylko poświata na niebie, pozostawiona przez kryjące się na zachodzie słońce, a po dalszych kilkunastu minutach ogarnęły ich ciemności, które pokryły ziemię. Szczęśliwie noc była gwiaździsta, a step dodatkowo zaczął rozświetlać swym bladym światłem księżyc, który dzięki pełni do pewnego stopnia imitował swym blaskiem światło słoneczne. Konie teraz wyraźnie zwolniły, furman wiedział, że po zmroku nie można ich bezkarnie popędzać.

Step przed nocą był hałaśliwy. Najdrobniejsze nawet owady głośno przygotowywały się do snu. Rwetes, jaki czyniły, robił na podróżnych wrażenie. Pomimo że wychowali się w pobliżu stepu, dopiero teraz, wsłuchując się w jego przedwieczorne rozhowory, uświadomili sobie w pełni, jak jest on różnorodny i jak dźwięki dnia różnią się od dźwięków nocy. Słychać więc było szmery czynione przez owady, ptaki, drobne nornice, które teraz właśnie wybierały się na swe łowy. Te naturalne dźwięki, wcale nie dokuczliwe, przeraźliwie zakłócało głośne skrzypienie osi furki. Odgłosy wydawane przez pojazd musiały się roznosić daleko. Na stepie nie ma drzew czy naturalnych przeszkód, które by pochłaniały obce hałasy i poruszanie się ludzi na jakichkolwiek pojazdach czyniły bezszmerowym. Każdy głos roznosił się na nim nieomal bez ograniczeń i daleko.

Szczęśliwie jednak dotyczyło to również ich ewentualnych prześladowców. Jak ponownie z ulgą zauważyli, furman rzeczywiście nawet w nocy znał dobrze trasę, bowiem tempa jazdy furki nie zwalniał w sposób zasadniczy, a konsekwentnie posuwał się drogą na zachód. Jeszcze w mieście obiecał im, że nad ranem, tej nocy, dojadą do samego Dniestru. Oznaczało to, że najbliższy dzień spędzą w oczeretach nadrzecznych. Ustalono z góry, że dzień przed samą przeprawą przesiedzą w trzcinach. Na wszelki wypadek mieli być zaopatrzeni w specjalne rurki do oddychania w wodzie, a sporządzone z tataraku. Ważne to byłoby, w razie gdyby musieli – jak powiedział im przewodnik – skryć się pod taflą wody, aby nie spostrzegł ich bolszewicki patrol konny bądź pieszy. Brzeg rzeki w tamtej okolicy szczęśliwie był, jak zapewnił furman, płaski jak stół, dzięki czemu od strony lądu niełatwo będzie wypatrzyć kogokolwiek kryjącego się w zaroślach nad samą wodą.

– A w tym czasie gdzie wy będziecie? – spytał furmana przytomnie jeszcze przed dwoma dniami w Birzule Erwin, starszy z braci Krzemieńskich. Pytając, zastanawiał się podejrzliwie nad rzeczywistymi, trudnymi do odgadnięcia, intencjami swego rozmówcy.

– Ja, panie, będę w chałupie odsypiał drogę.

– To nie będziecie przy nas? – To pytanie wyrażało niepokój o to, czy aby nie zostaną oszukani. W Odessie słyszeli o takich przypadkach. Zasada korzystania z pomocy miejscowych przemytników wymagała jednego. Zapłata za ich usługi musiała znacznie przewyższać korzyści, jakie przemytnikom mogli zapewnić bolszewicy w nagrodę za ewentualne delatorstwo.

– Ja wam, panie, przed samą przeprawą nie będę potrzebny. Muszę w tym czasie, wraz ze swym bratem, przygotować na następną noc przeprawę przez Dniestr. Oficjalnie jesteśmy rybakami i mamy wciąż jeszcze całkiem legalne papiery zezwalające na odławianie ryb z rzeki.

– A nie zawiedziecie nas i nie zostawicie nad rzeką samopas? – wpatrywał się w oczy furmana. A oczy, jak to oczy, były nieme.

– A gdzie tam, panie. Gdyby was nie daj Boh złapali, to mój los i rodziny byłby jeszcze gorszy od waszego.

Po tej wymianie zdań Erwin wraz z pozostałym rodzeństwem uznali, że muszą pogodzić się z argumentacją i zachowaniem przewodnika. Teraz Erwin rozmyślał o tamtej rozmowie i w pewnej chwili delikatnie trącił furmana w plecy mówiąc:

– Zatrzymajcie się na chwilę.

– A dlaczego, panie? – spytał zaniepokojony przewoźnik. – My nie możemy jechać noga za nogą, musimy się spieszyć. Przed nami jeszcze szmat drogi.

– Moim zdaniem dobrze jest w naszej sytuacji nagle przystanąć, aby usłyszeć, czy czasem nie jedzie ktoś za nami, czy przed nami. Step jest hałaśliwy!

– Ja panie i bez tego step dobrze słyszę. – Wypowiedziawszy te słowa, jednak się zatrzymał. W jednej chwili zewsząd otoczyła ich specyficzna dla wysokich traw cisza. Szczęśliwie, żadnych obcych dźwięków, poza rutynowymi odgłosami wydawanymi przez owady i drobne zwierzęta, nie było słychać.

– Może byście nas na dzień wzięli do swojej chaty? – „Zawsze to lepiej – dopowiedział w duchu sam sobie – mieć go stale na oku, a nie oddawać się bez reszty w jego ręce, bez żadnej możliwości ukarania tak jego, jak i jego rodziny, gdyby nagle, nie daj Bóg, okazał się zdrajcą”.

– O nie, panie, to niebezpiecznie. Chatę mam małą, zawsze może się ktoś przyplątać. – Mówiąc te słowa, chłop zastanawiał się intensywnie, o co chodzi tym ludziom. Absolutnie nie chciał ryzykować swym bezpieczeństwem z powodu czyichś uprzedzeń i strachu.

– A daleko jest wasz chutor od rzeki?

– Będzie półtora kilometra, nie więcej. Przy przewożeniu was z chałupy nad wodę byłyby kłopoty, bo musiałbym wziąć ze sobą konie i wtedy, jak nic, zwrócono by na mnie i na was uwagę. Najważniejsze, szanowny panie, w takiej sytuacji jak obecna, jest nie robić niczego dziwnego, mogącego zwrócić uwagę sąsiadów. Wciąż wolno nam handlować, więc wożę legalnie do miasta ryby, a  czasem jakieś mięso czy owoce. I mój powrót późną nocą nie budzi żadnej podejrzliwości. Tym bardziej, że dzisiejszej nocy nad rzekę zaprowadzi was mój brat. Obejdziecie z nim, po opuszczeniu fury, chutor bokiem i przez nikogo, prawie na pewno, nie będziecie zauważeni. Pod warunkiem, że będziemy na miejscu przed czwartą.

– Bo wiecie, my mamy ze sobą broń i w razie czego nie damy się wymordować – niespodziewanie wypalił Erwin. Właściwie sam nie wiedział, na jakie licho podzielił się swą w sumie kłopotliwą dla chłopa informacją. Wydawało mu się, choć nie był tego wcale pewien, że w ten sposób zwiększa bezpieczeństwo swoje i rodziny.

– Ja już zauważyłem panie, jak ściskacie w ręku jakiś mały samopał. I to nie tylko wy, panie. Od razu się domyśliłem w czym rzecz. Ale moim zadaniem jest tak was wieźć, a potem przewieźć przez rzekę, żeby obyło się bez strzelaniny. To jest warunek mojego powodzenia. Ludzie, skoro mi płacą i zawierzają życie ważnych państwa, muszą mi ufać. A swoją drogą to bądźcie pewni, panie, że gdy dochodzi co do czego, to taka broń jak wasza jest nieprzydatna. Ani byście zdążyli wystrzelić, a byłoby już po was. Bo strażnicy z wami by się nie patyczkowali. A tak przy okazji, to powiem, że byłoby elegancko, i to bardzo, gdybyście, panie, jeszcze dodali nam na rumuńskim brzegu ze dwa złote pieniążki.

– To przecież dodajemy już wam ekstra dien’gi za szybką trójkonną furkę – odpowiedział, jak mógł układnie, w środku aż gotujący się z irytacji Erwin.

– Prawda, ale mnie chodzi jeszcze o dodatkową nagrodę za przeprawę przez samą rzekę. Dniestr jest tego roku bardzo wełnisty i zdradliwy. Woda jest wyższa niż poprzedniego lata i łódź mocno przy przeprawie znosi. My, dla niepoznaki, przy takiej wodzie i tak mocnym prądzie nadal stawiamy niewody na rzece, a sami spływamy niżej. A z powrotem łodzie wieziemy w górę rzeki furami, bo nurt jest dla nich za ostry i trudno jest nimi pod prąd sprytnie wiosłować. Gdyby nie ta nowa granica, toby jakoś szło, bo byśmy raz płynęli przy jednym brzegu, a innym razem żeglowali przy drugim i wyszlibyśmy na swoje. Ale teraz nowe władze zakazały nam przepływać przez główny nurt na drugą stronę. I dlatego, panie, z łowieniem ryb jest dziś dużo więcej zachodu niż dawniej. Bo rzeka żyje i rządzi się swoimi, a także boskimi prawami i nie zważa na ludzkie ukazy i nowe granice. Ale skoro ci Rumuni przyszli nad nasz Dniestr, to głowę daję, że on sobie z nimi i tak w końcu poradzi. Bo rzeka, wielmożny panie, jest wieczna. Ludzie to co innego: przychodzą i odchodzą, a Dniestr pozostaje.

To powiedziawszy, machnął bacikiem nad głowami koni i furka ponownie potoczyła się żwawo na zachód.

 

W okolice chutoru śpiącego już mocno, tak jak chciał furman, dojechali w ciemnościach. Jeszcze nawet nie świtało. Krzemieńscy spali na furce, niektórzy z nich nawet pochrapywali skuleni. Noc na otwartym stepie była, jak to często bywa nawet latem, chłodna.

– Panie – trącił furman Erwina – czas się budzić. Teraz mój brat was poprowadzi nad rzekę wokół chutoru, a ja furkę odprowadzę do zagrody. – To mówiąc, wskazał starszego od siebie mężczyznę, który najwyraźniej gdzieś musiał czekać na nich, bo nagle wyłonił się z cienia na światło księżyca. W tym samym czasie rodzeństwo Erwina wraz z matką szybko gramoliło się z wozu. Po opuszczeniu go, ledwie rozbudzeni, prostowali z rozmachem swe kości i przeciągle ziewali, jak czynią to nagle przebudzeni podróżni. Młodzi, sen, jak to zwykle bywa, mieli mocny. Pomimo rozespania zebrali się w sobie bardzo szparko, bo po kilku minutach byli już gotowi do spiesznej drogi. Pomógł im w tym wyraźnie brak poważnego bagażu. Dzięki temu, tak jak stali, tak też wkrótce odeszli, podążając zdyscyplinowanie za przybyłym chłopem.

Musieli, jak stwierdzili po czasie, iść wielkim łukiem wokół chutoru. Wieś obeszli z prawej strony. Idąc tak w ciszy gęsiego za nowym przewodnikiem, nie dostrzegali żadnych świateł padających z chłopskich chałup. Było dobrze po kwadransie energicznego marszu, gdy natrafili na poprzeczną w stosunku do ich dróżki ścieżkę nadrzeczną wydeptaną przez pieszych. Od razu skręcili w nią ostro w lewo. Teraz, w niektórych miejscach z prawej strony, w prześwitach sitowia zaczęła pokazywać się, jak na dłoni, ciemnogranatowa tafla Dniestru. Raz po raz, w półmroku, ukazywały się ich oczom fale rzeczne, to znów znikały. Czuć było dodatkowy przenikliwy chłód, jaki zwłaszcza nocą ciągnie zwykle od wielkiej wody. Nie niepokojeni przez nikogo, po mniej więcej dwudziestu minutach dotarli do jakiejś łysej polany nad samym nurtem wodnym. Sitowie było tu zżęte, a na brzegu, jak okazało się, była mała przystań dla łodzi rybackich. Pomiędzy tymi, które stały w wodzie przywiązane łańcuchami do przybrzeżnych drzew, bądź specjalnie w tym celu wbitych w ziemię wielkich bali, co pewien czas w charakterystyczny sposób chlupotała woda. Niektóre z łodzi wyciągnięto na brzeg, aby je oporządzić, w innych, na nowo już posmołowanych od zewnątrz, najwyraźniej poprawiano szczelność dna.

Nie zatrzymali się jednak wcale w tym niby porcie, lecz wyminęli go małym łukiem od strony lądu, po czym, po trzech, czterech minutach ich nowy przewodnik zatrzymał się i powiedział:

– Tu będzie wasza dzisiejsza dzienna baza, w której spędzicie dzień przed nocną próbą przekroczenia Dniestru. – Wskazał przy tym ręką na nadbrzeżne sitowie.

Trzciny, szeleszcząc, prowadziły jak gdyby ze sobą niezrozumiałe dla nich rozmowy, do których co i raz wtrącały się poszumy fal dniestrowych. Wszyscy otoczyli wianuszkiem przewodnika, który, półgłosem napomniał ich, aby zachowywali się cicho, po czym ze swego plecaka wyjął trzy bochny chleba owinięte w ceratę.

– To będzie wasz prowiant na dzisiaj – powiedział wyjaśniającym tonem. Stało się już na tyle jasno, że można było przyjrzeć się jego twarzy. Miał brodę, wąsy i niebieskie oczy, a na głowie czapkę z daszkiem podobną do tak zwanej leninówki. Nazwę tej czapki i jej kształt Krzemieńscy znali z sowieckich gazet. W szarym świetle poranka przewodnik nie wzbudzał swym wyglądem specjalnego zaufania. „Ale też nie chodzi nam wcale o nadzwyczajne zaufanie, lecz o skuteczność” pomyślała Eleonora, najmłodsza córka Maryli, słuchając uważnie jego słów. Przewodnik poza chlebem wyjął ze swego plecaka jeszcze pięć, półmetrowych na oko, pałek tataraku, które w razie nadzwyczajnego niebezpieczeństwa, jak wyjaśnił, miały służyć im za sondy do oddychania. Sondy te były zmyślnie zrobione, bo w górnej ich części zachowano dla niepoznaki po kilka listków, mających imitować rosnące w wodzie pędy roślinne.

– Tutaj, proszę wielmożnego pana, choć po nocy tego nie widać, sitowie jest gęste i można całkiem bezpiecznie w nim przesiedzieć dzień jeden i drugi – powiedział przewodnik na odchodnym do Erwina. – Gorzej gdyby przyszli z psami, ale na strażnicy, co będzie z dziesięć kilometrów stąd, jak na razie, ich nie mają – zapewnił. – Ja teraz wrócę niepostrzeżenie tą samą drogą do chałupy, a wy niezauważeni przez nikogo musicie tutaj przesiedzieć do wieczora. Starajcie się nie rozmawiać ze sobą i, za Boga, nie czyńcie żadnych hałasów. Zapamiętajcie, szanowni państwo, kilkanaście metrów od brzegu, wśród zarośli, jest kawałek skrytej przed naszym wzrokiem łachy. Możecie tam całkiem znośnie przesiedzieć. Będzie gorąco, bo dzień ma być słoneczny, ale za to sucho i bezpiecznie. Wytrzymacie. Gdyby pojawili się strażnicy, to uciekajcie w stronę tafli wodnej i kryjcie się pod wodą. Kiedy wieczorem wyjdzie księżyc, pojawimy się tutaj z bratem i zabierzemy was łódką na drugi brzeg. – To powiedziawszy, ukłonił się i niemal bezszelestnie zniknął.

Krzemieńscy pozostali sami. Byli zalęknieni i trochę zdezorientowani. Wcale nie czuli się bezpiecznie nad tak od dawna wymarzonym, a nawet przez nich wyśnionym Dniestrem. Rzeka, jak zauważyli, w tym miejscu była szeroko rozlana. Na jej drugim brzegu, gdy wkrótce zaczęło świtać, szczęśliwie nie dostrzegali żadnych objawów życia. Nie chcieli być podglądani ani przez bolszewików, ani przez rumuńskie straże. Wiedzieli, że tej nocy właśnie Rumunom, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, także będą musieli się wymknąć. Brzeg rumuński vis à vis nich był akurat wysoki na kilka metrów, a przez to niewygodny dla cumowania łodzi. To tłumaczyło, dlaczego na ukraińskim, płaskim w tym miejscu i przez to często zalewanym brzegu, mogły się pojawić tak korzystne dla nich łachy piaszczyste i tak bogate sitowie. Choć mieli ochotę popływać w płytkim u brzegu, akurat w tym miejscu, Dniestrze, nie mogli nawet o tym marzyć. A przecież wszyscy lgnęli do wody od dziecka. Latem każdego ranka w Jaremówce poranne pływanie należało do ich ulubionych zabaw. Kąpali się w małej rzeczce – zwanej Bakszała, przepływającej przez ich majątek. Dzięki niej wszyscy Krzemieńscy pływali jak ryby. A teraz, o krok od wody, czekał ich długi i zapewne nadzwyczaj parny dzień. „Oby ten dzień był nudny” pomyślał Erwin.

Gdy uznano, że przewodnik odszedł na dobre, matka i dziewczyny zdjęły obuwie i, aby ich nie zamoczyć, zakasały spódnice powyżej kolan, odkrywając resztki magnackiej fortuny – jedwabną bieliznę. Chłopcy w tym samym celu zdjęli swe złachane chłopskie portki i znoszone buty, które powiązali sznurówkami i przewiesili wokół szyi i po kilku minutach brodzenia niczym czaple w wodzie znaleźli ten obiecany suchy skrawek lądu.

– Będziemy tutaj siedzieć jak szczury – odezwała się Eleonora po dołączeniu do starszego rodzeństwa. Przedtem rozdała braciom brezentowe torebki na rewolwery uszyte przez siebie i Ernestynę, a trzecią zachowała dla siebie. Każdy pokrowiec został przez nią w miejscu szytych ścisłych szwów starannie oblepiony przylepcami lekarskimi, aby ich broń była w stanie znieść bez uszczerbku nawet kilkunastominutową kąpiel w rzece. Zakładano, że można je będzie swobodnie trzymać w portkach kąpielowych długich aż do kolan. Inna sprawa, że wypakowanie pistoletów z tych specjalnych pokrowców, aby uczynić je sprawnymi do użytku, zabrałoby z pewnością każdemu z nich sporo cennych sekund. Erwin, jako najstarszy z rodzeństwa poczuwający się do odpowiedzialności za pozostałych, pomyślał też, żeby w miejscu, w którym spędzą dzień, wykopać w ziemi naturalne maskujące pojemniki na odzież i pozostałe niezbędne im przedmioty. Gdyby strażnicy nagle okazali się nadzwyczaj podejrzliwi i spróbowali, na przykład, przejrzeć zarośla kępa po kępie, w czasie gdy oni kryliby się ze swymi rurkami tataraku w wodzie, to widok takiego nieosłoniętego pojemnika byłby dla uciekinierów śmiertelnie niebezpieczny. Szczęśliwie chłopcy na specjalne okazje przezornie zabrali ze sobą małą łopatę podobną do wojskowej saperki, którą byli w stanie wykopać szybko dość zgrabny dół, który przykryli z wierzchu rusztowaniem z sitowia, a następnie obłożyli całkiem zręcznie darnią. Nawet z odległości kilku kroków to miejsce wyglądało jak dziewicza, a więc naturalna, kępa trawy wśród sitowia.

Po tych przygotowaniach Krzemieńscy, jeśli nie całkiem znieruchomieli, to na wszelki wypadek przestali się zbytnio bez potrzeby poruszać, nie mówiąc już o bezmyślnym chodzeniu, a także głośnych rozmowach. Jeśli komunikowali się ze sobą, to jedynie szeptem. Chodziło im o to, aby nie płoszyć bez potrzeby ptactwa, bo niebacznie wywołany przez nich jakiś rejwach zwierząt w sitowiu mógłby wzbudzić podejrzenia wśród strażników, a nawet przygodnych miejscowych chłopów, którzy w końcu mogli się przyplątać w ich pobliże.

Po kilku godzinach, gdzieś koło południa, gdy słońce już bardzo mocno grzało, a wręcz nawet parzyło wystawione na jego działanie części ciała, Grzegorz pierwszy usłyszał tętent koni. Po chwili, kiedy wszyscy zamarli, usłyszeli na brzegu głosy młode i energiczne. Z zasłyszanych słów, które niosły się po okolicy, okazało się, że przybył rutynowy bolszewicki patrol graniczny, aby dać koniom napić się wody z rzeki, a żołnierzom wypocząć od wielkiego skwaru. Na dany przez Erwina znak wszyscy Krzemieńscy, i tak już wcześniej ubrani tylko częściowo, rozebrali się teraz niemal do rosołu, schowali pod przygotowaną darnią swe rzeczy i cichutko jedno po drugim zanurzyli się w ciepłej wodzie, którą porastały trzciny. Pamiętali przy tym, zgodnie z zaleceniem przewodnika, aby nie wchodzić wprost do wody, a skryć się uprzednio w zaroślach od strony głównego nurtu rzeki. Nad wodą każdy z nich trzymał teraz w rękach rurkę z tataraku i siedział w kucki albo wprost na pupie, zanurzony aż po szyję w dniestrowych odmętach.

Ponieważ patrol zatrzymał się koło wyciągniętych na brzeg łodzi rybackich, skąd był łatwy dostęp do rzeki, Krzemieńscy byli oddaleni od żołnierzy bolszewickich o dobre sto metrów. Na razie nie odczuwali jeszcze bezpośredniego zagrożenia. Po chwili jednak usłyszeli chlupot wody i skoki mołojców wprost do Dniestru. Wszechogarniające gorąco, a temperatura powietrza musiała przewyższać trzydzieści stopni Celsjusza, skłaniało ich do wodnej ochłody. Niestety, ich kryjówki w trzcinie były w stosunku do przystani, zgodnie z biegiem rzeki, położone nieco niżej, co w sposób naturalny pchało płynących chłopaków w ich stronę.

Zmusiło to Krzemieńskich do zrobienia natychmiastowego użytku z posiadanych rurek z tataraku. Nie mieli oni przy tym, rzecz zrozumiała, żadnych ustników i dlatego groziło im zakrztuszenie się wodą w czasie oddychania. Szczęśliwie cała piątka, włącznie z seniorką rodu, dwie godziny przed przybyciem patrolu, siedząc w wodzie, na wszelki wypadek, uczyła się przez te rurki oddychać. Teraz więc wszyscy schowali się pod wodą na głębokości pół metra i leżąc na wznak z głową do góry oddychali przez rurki normalnym powietrzem, zważając przy tym, aby niebacznie nimi nie ruszać. W tej pozycji wytrzymali w miarę spokojnie prawie pół godziny. Na swe nieszczęście nie opracowali formuły odwołania czy zakończenia nagłego alarmu. A z głową w wodzie trudno było nie tylko ze sobą się komunikować, lecz także śledzić wydarzenia rozgrywające się na powierzchni. Po blisko pół godzinie Erwin, jako najstarszy mężczyzna w ich gronie, zdecydował się na ciche i stopniowe wynurzenie z wody. Po chwili, gdy wystawił już na dobre głowę nad wodę, usłyszał, że żołnierze nie tylko zakończyli swą kąpiel, lecz głośno się nawołując zbierają do odjazdu. Słychać było wypowiadane po rosyjsku i ukraińsku głośne przekleństwa, a także wyrzekania na los, a również zapowiedzi, że jutro tutaj urządzą długi popas, aby sobie odbić dzisiejszy alarm, który jak się okazało wywołał przysłany do nich jezdny posłaniec. Dowódca ich, sądząc po głosie chyba stary Kozak, pohukiwał na nich, że raz maty rodyła i jak rozkaz to rozkaz, i że teraz nie ma gadania. W rezultacie kilka chwil później, jak stwierdził z ulgą Erwin, słychać już było jedynie odgłosy oddalających się kopyt końskich, a później nad wodą zaległa tak upragniona cisza. Zaraz dało o  sobie znać nadrzeczne ptactwo, które po przerwie, spowodowanej wizytą nieproszonych gości, najwyraźniej żwawo powracało do swych zwykłych zajęć.

– Wychodźcie, pojechali już – odezwał się Erwin półgłosem do rodzeństwa i zaczął obchodzić ich kryjówki podwodne. Zważał przy tym, aby nikt się przy tym nie zakrztusił z powodu jego gwałtownego pojawienia. Po chwili wszyscy z wyraźną ulgą, cicho i sprawnie przenieśli się na opuszczoną łachę i ułożyli na niej na słońcu. Czas był już na to najwyższy, bowiem woda, z czego uprzednio sobie dobrze nie zdawali sprawy, mocno ich wyczerpała. W gruncie rzeczy czuli się tak, jakby mieli za sobą jakieś pływackie wyczyny. Ponadto wszystkim, pomimo skwaru lejącego się z nieba, zrobiło się całkiem chłodno. A temperatura wody w nadrzecznych sitowiach musiała mieć dobrze ponad dwadzieścia stopni. Ze zdziwieniem stwierdzili, że leżenie bez ruchu w wodzie jest, przynajmniej dla nich, trudniejsze od pływania.

Natomiast Erwin, wszedł dobrze w swą rolę przywódcy, bo nie ubierając się w noszone przez siebie łachy chłopskie, półgoły cichutko, tak jak stał, zaczął się bardzo ostrożnie przemieszczać w stronę miejsca, które nazwali portem rybackim. Gdy zbliżył się na skraj trzcin w pobliże łodzi, nie wyszedł z wody, aby nie natrafić na czyjeś spojrzenia, ale za to ostrożnie, rozglądając się wokoło, zaczął penetrować wzrokiem cały teren. Pomimo że nie dostrzegł niczego niebezpiecznego, przezornie nie powstał na równe nogi i nie wyszedł na brzeg, a ostrożnie powrócił na piaszczystą łachę. Po słońcu zorientował się, że jest już wczesne popołudnie.

– A więc teraz czas powinien nam płynąć nieco szybciej niż dotychczas – powiedział półszeptem do rodzeństwa.

Krzemieńscy mieli prawo spodziewać się swych przewodników za sześć, siedem godzin. Teraz uznali, że o ile nie pojawi się nowy patrol i to obojętne czy konny, czy pieszy, powinni z tej próby wyjść zwycięsko.

Koło piątej zaczęli się szykować na przybycie przewodników. Na wszelki wypadek postanowili, po naradzie, którą odbyli szeptem, nie wychodzić na brzeg, lecz czekać na nich w trzcinach i to nie na łasze, lecz nieopodal łodzi. Obserwacjom, które stale skrupulatnie czynili, sprzyjał fakt, że słońce mieli teraz za plecami. W związku z czym gorzej ich było widać niż spodziewanych przewodników. Nie mieli, co prawda, powodów, aby żywić w stosunku do nich jakieś podejrzenia, niemniej uznali, że ostrożnym szczęście zawsze bardziej sprzyja. Erwin, spoglądając na rzekę, w pewnej chwili odezwał się do rodzeństwa:

– Jeśliby bolszewicy mieli mnie tutaj złapać, to skoczyłbym do Dniestru i spróbował przepłynąć na drugi brzeg. Niechbym nawet i utonął, to wolę nurt rzeczny jako grób od ich celi i stienki. – Po jego słowach wypowiedzianych zdecydowanym tonem zapanowała na chwilę głucha cisza. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że nie są to zwyczajne groźby rzucane na wiatr.

O szóstej znudziło im się bierne oczekiwanie na przewodników. Na wszelki wypadek rozpakowali z cerat swe pistolety, aby zwyczajnie pewniej się poczuć. Niebawem stwierdzili, że wszystkie rewolwery i naboje były suche, a więc nadawały się do użycia.

– Dużo lepiej się czuję, gdy mam broń w ręku – powiedział Erwin i chuchnął w dłonie na szczęście. Na razie on, Grzegorz i Eleonora schowali naładowane rewolwery do wewnętrznych kieszeni.

Po pewnym czasie okazało się, że bierne oczekiwanie na przewodników nie ma wręcz końca. Minęła bowiem jedna, druga i trzecia godzina, a ich jak nie było, tak nie było. Chcąc nie chcąc, czarne myśli zagościły w ich głowach. Wreszcie, gdy tak oczekiwani obaj chłopi pojawili się w przystani, było już ciemno i jedynie mdłe światło księżyca rozświetlało czarnogranatowe wody Dniestru. Przewodnicy kajali się krótko. Powiedzieli, że wezwano ich do sołtysa, gdzie zwrócono im uwagę, aby do miasteczka jeździli nie częściej jak raz na dwa tygodnie. Inni chłopi też, jak ich zapewniono, chcą robić takie dobre interesy jak oni.

– Psubraty coś za bardzo węszą wokół nas – skomentował to ich wczorajszy furman. – Musieliśmy po powrocie do domu udać, że wszyscy w naszych chatach poszli już spać, stąd ta zwłoka.

„Te tłumaczenia są przekonujące” pomyślał Erwin. Teraz więc, za radą furmana, wszyscy Krzemieńscy wraz z przybyłymi chłopami wzięli się szparko do roboty, aby choć trochę nadrobić stracony czas. Zaczęli od spuszczenia na lustro wody wskazanej im łodzi, tyle że nie zostawili jej w przystani, lecz przezornie wciągnęli dla niepoznaki, niezbyt zresztą głęboko, w nadbrzeżne trzciny.

Ledwie to zrobili, usłyszeli dochodzący z dołu rzeki niespodziewany i przez to bardzo złowieszczy odgłos silnika motorowego. Jego szum narastał stopniowo i rozchodził się, coraz szerzej nad wodą. Czasem tylko na chwilę przycichał, gdy hałaśliwa łódź kryła się za przybrzeżnymi łachami. Z każdą jednak minutą, ba, sekundą ta niespodziewana i niezapowiedziana łódź była coraz bliżej nich, a odgłosy jej silnika stawały się coraz głośniejsze. Przewodnicy, wsłuchując się w równą pracę motoru zbliżającej się łodzi, szeptem stwierdzili, że jest to prawdopodobnie dziewiczy rejs zapowiadanej już od dawna bolszewickiej motorówki strażniczej, sprowadzonej specjalnie dla dodatkowego zabezpieczenia granicy przed przemytnikami. Wypłynęła ona na pewno, jak sądzili miejscowi chłopi, ze strażnicy wodniackiej usytuowanej dobrych dziesięć kilometrów od ich chutoru w dole Dniestru. Silnik tej łodzi wciąż pracował miarowo i, jak wszyscy uznali zgodnie, coraz bardziej złowrogo. Sami przewodnicy oczekiwali tej łodzi z biciem serca. Wiedzieli, że będzie ona w ręku pograniczników bolszewickich skutecznym instrumentem w walce z tym, co właśnie robili. Motorówka, jak się okazało niebawem, zmierzała do ich maleńkiego portu rybackiego. Miała dobre reflektory punktowe, najpewniej napędzane akumulatorem bądź prądnicą, bo nawet z oddali mogła w nocy swym ostrym światłem zdumiewająco skutecznie szperać tak po powierzchni rzeki, jak i zaroślach brzegowych. Gdyby ich łódź została wepchana głębiej w trzciny, byłaby być może niewidoczna, ale niestety ustawili ją zbyt płytko i do razu wzbudziła zainteresowanie żołnierzy.

Nie skierowali się oni bezpośrednio w kierunku Krzemińskich, którzy, kryjąc się teraz za burtami łodzi rybackiej, natychmiast to zauważyli, lecz zacumowali motorówkę bezpiecznie u brzegu, w miejscu najbardziej pozbawionym trzcin, po czym, nie gasząc silnika, dwóch strażników wskoczyło do wody, a trzeci – najwyraźniej ich dowódca przyglądał się z krypy poczynaniom swych podwładnych i wysłuchiwał ich kłótni. Przymuszeni do wyjścia strażnicy graniczni, klnąc wniebogłosy, wyrzekali na swój los wściekli na swego szefa, który sprytnie, sam się nie mocząc, został w łodzi motorowej.

Komandir, dlaczego do czorta mamy leźć po wodzie, aby sprawdzić jakąś durną łódź rybacką?

Kroczyli jak dwie rozeźlone czaple, rozpryskując z pasją na boki całe fontanny skrzącej się w blasku ich reflektora wody. Na razie, dopóki nie weszli w trzciny, nie wiedzieli, czy ta chybocząca się łódź rybacka jest pusta. Pomimo głośnych ich ostrzeżeń i wezwań: Jest tam kto?! Niech się odezwie! kierowanych do ewentualnej załogi, rybacy i Krzemieńscy milczeli jak zaklęci, kryjąc się w kucki za burtami łodzi. Na ciche polecenie Erwina cała trójka rodzeństwa dysponująca bronią odbezpieczyła swe rewolwery i trzymając je w drżących dłoniach, czekała z biciem serca na bieg wydarzeń. Pomimo że, wobec nieuchronnej ich dekonspiracji, rozsądniej byłoby wyrzucić do wody tę broń, wyjątkowo jednoznacznie świadczącą o ich złych zamiarach, oni zdecydowani byli na najgorsze. Przede wszystkim nie chcieli, jak nie raz i nie dwa zapewniali wcześniej, wpaść w ręce Czeka. Wiedzieli, że czekałaby ich nie tylko śmierć przez rozstrzelanie, ale także wymyślne tortury i bicie.

Tymczasem graniczni strażnicy, najwyraźniej młodzi chłopcy ledwie co wzięci do wojska, nie spodziewali się żadnego zbrojnego oporu. Byli chyba przygotowani na to, że są ofiarami zwykłego nieporozumienia, a interesująca ich łódź za chwilę okaże się co najwyżej pijackim wybrykiem miejscowych rybaków, którzy popiwszy tęgo samogonu pozostawili niebacznie swą krypę w zaroślach, a sami poszli spać do swych bab w pobliskim chutorze. Stąd wzięła się ich niefrasobliwość, która niebawem miała ich wiele kosztować. Bo gdy zbliżyli się na metr odległości od łodzi, nie zachowali przepisowych, wbijanych im do głów procedur, lecz beztrosko przechylili się nad burtami i wsadzili głowy do środka drewnianej krypy, aby ostatecznie sprawdzić, co też znajduje się w jej wnętrzu. I wtedy nagle nocną ciszę rozdarła ni to salwa, ni to dwa czy trzy odrębne strzały. Bolszewicy jak na zawołanie zwalili się plecami do wody, a po chwili dwie sylwetki zerwały się z dna łodzi i rozgarniając z rozmachem nogami wodę, zaczęły biec w kierunku motorówki. Rozegrało się to tak szybko i do tego w nocnym mroku, że nawet dla zewnętrznego bystrego obserwatora nie mogło być jasne, czy to, nie wiedzieć czemu, przestraszeni żołnierze po odpaleniu broni biegną do swej łodzi, czy też ludzie uprzednio skryci we wnętrzu rybackiej krypy. Dowódca zawołał głośno:

Rebiata, no szto tam? No szto?

Niczewo, niczewo, wsio charaszo – odpowiedział bezczelnie Erwin. A po chwili sapiąc dodał – Starszyna, my ubili dywersanta!

Gdyby nie pracujący wciąż dosyć głośno silnik motorówki, pozostawiony w niej starszy strażnik zorientowałby się zapewne w maskaradzie i przywitał strzałami dwóch Krzemieńskich. Tymczasem tempo wydarzeń było tak zaskakująco szybkie, że po chwili zamiast strzelać, on sam, nim się połapał, otrzymał od braci dwie kule i zwalił się na dno swej motorowej łodzi.

Było po wszystkim. Nad Dniestrem zaległa cisza. W pierwszej chwili stracili głowę przewodnicy. Z jednej strony mieli powód, aby się cieszyć, że uniknęli bardzo prawdopodobnej katowni Czeka, lecz z drugiej byli przerażeni perspektywą straszliwych konsekwencji. W gruncie rzeczy nie mogli jednak teraz wykonać żadnego ruchu, bo nad nimi, jak jakaś Nemezis, stała Eleonora z dymiącym wciąż jeszcze w ręce pistoletem, z którego przed chwilą w ich obecności zrobiła użytek. Po minucie wrócił Erwin i władczym tonem odezwał się do obu przewodników:

– Gdyby nie wasze spóźnienie, nie byłoby tej strzelaniny i ludzie by żyli, a tak nie mogliśmy nic poradzić. Nie było wyjścia, albo my, albo oni. – Po chwili przerwy zasapany dodał jeszcze usprawiedliwiająco – A przy okazji powiem, że tak jak nam samym, tak i wam uratowaliśmy życie. – Po czym spytał tonem nie uznającym sprzeciwu – Macie jakieś gęste sieci albo worki, prawda?

– Mamy, panie, mamy – usłyszał pospieszną odpowiedź.

– To dawajcie. Musimy szybko zapakować do nich ciała, obciążyć kamieniami i przyjdzie nam spuścić to wszystko do wody na środku Dniestru. Najlepiej jeśli zrobimy to w jakiejś rzecznej głębi. Wtedy Sowieci długo, a może nawet na zawsze, nie będą wiedzieli, co z nimi się stało. Mogą jeszcze pomyśleć, że mołojcy zamiast nas łapać, sami nawiali do Rumunii. Pamiętajcie: nie ma ciała, nie ma zbrodni! A my przepłyniemy Dniestr tą łodzią motorową i zostawimy ją na brzegu. Dobrze byłoby wybić deskę w poszyciu dennym, aby krypa zatonęła. Bo w przeciwnym razie bolszewicy wiele krzywdy za sprawą tej łodzi jeszcze wam narobią. Ta motorówka – w tym momencie walnął z irytacją nogą w jej dno, jak gdyby sprawdzając jego trwałość – miała służyć złej sprawie, ludzkiej krzywdzie. A krzywdzie nie należy pomagać.

– Oj, nie należy, macie rację panie. Tylko szybko musimy sobie z tym kłopotem poradzić – odezwał się rezolutnie ich furman, który jako pierwszy z braci zaczął wracać do siebie po tym gwałtownym wydarzeniu.

– A powiedzcie, gdzie mieliśmy dopłynąć waszą łodzią? – spytała Eleonora. Jej determinacja, objawiona jeszcze przed chwilą, wyraźnie robiła na przewodnikach wrażenie, bo spoglądali na nią nie bez lęku.

– Wielmożna pani, będzie od tego miejsca ze trzy kilometry w dół rzeki. Tam już czeka furka, którą dzisiejszej nocy zawiozą was aż pod Kiszyniów.

– A co, panie, będzie z nami, pomyśleliście? Jak nas dopadną, to pasy będą z nas darli – zapytał Erwina z wyraźnym lękiem w głosie drugi przewodnik.

– To przecież do cholery widać, że wszystko robimy, aby Czeka się was nie czepiała. Ślepi jesteście, nie zauważyliście tego? Moglibyśmy teraz nawiewać od razu na drugi brzeg, zostawiając na piasku zwłoki tych bojców. Nie musimy oglądać się na wasze humory. A my cały czas robimy wszystko, aby was uratować. Jakby co, to chłopy pamiętajcie: was przy tym nie było. Nie możecie nigdzie i nigdy, póki rządzą bolszewicy, puścić na ten temat pary z gęby ani żonie, ani dzieciom. Jak najszybciej wrócicie do wsi i pójdziecie spać do swych chałup. Przecież czekiści, za Boga, nie będą wiedzieli, gdzie i o której godzinie to się stało. Byleby szybko poszło z tym spuszczeniem ciał pograniczników do Dniestru i z zatopieniem samej motorówki, to wasze i nasze będzie na wierzchu. Przecież nie ma żadnych świadków poza nami. A nas jutro tutaj nie będzie.

– Macie rację, panie – powiedział wczorajszy ich furman, drapiąc się w głowę. A do brata się odezwał stanowczo – Szkoda gadać, bierzemy się teraz szybko do roboty i tyle.

– To bystra – dodał Erwin.

– A macie gdzieś wielkie kamienie? – spytał Grzegorz.

– Tutaj, obok przystani, jest ich cała kupa. Czasem używamy ich, gdy potrzebne są jako balast.

– No to nie leńcie się i do roboty – odezwał się raz jeszcze zdecydowanym głosem Erwin.

Krzemieńscy, a także i ich przewodnicy zorientowali się szybko, że najtrudniejsze dla nich będzie samo sprawne wrzucenie z łodzi do Dniestru ciał pograniczników wraz z balastem. Jeśli ciała zabitych miały nie wypłynąć na powierzchnię, musiały być perfekcyjnie zapakowane w worki i owinięte szczelnie siecią rybacką wraz z ciężkimi kamieniami. W ten sposób jednak powstawał wielki i ciężki pakunek trudny do ruszenia. Samo dźwignięcie takiego ładunku z dna chybotliwej, z natury rzeczy, łodzi i to do tego na środku wartkiej rzeki, czyniło rzecz całą mocno problematyczną. Szczęśliwie Erwin wpadł na pomysł, aby z desek używanych w charakterze ławek ułożyć na motorówce coś na kształt dodatkowego pokładu, który w środkowej części łodzi będzie prawie równy z burtami. Pomysł Erwina podchwycili natychmiast rybacy i wkrótce na tym nowym pokładzie złożyli wraz z Krzemieńskimi niemal czteropudowy pakunek, składający się z ciał trzech żołnierzy i przytroczonego do nich balastu. Ładunku tego szczęśliwie, jak przewidział Erwin, nie trzeba było podnosić, a jedynie należało go, w odpowiednim miejscu, ostrożnie zepchnąć z motorówki do wody.

Dochodziło już wpół do jedenastej, kiedy za sterami łodzi motorowej stanął wczorajszy furman. Silnika w tym czasie doglądał Erwin, który jeszcze w Jaremówce, z konieczności, poznał się trochę na maszynach tak parowych, jak i motorowych. W latach porewolucyjnych w ich majątku, pozbawionym w gruncie rzeczy siły roboczej, musiał czuwać nad sprawnością silników kilku traktorów ojca oraz doglądać lokomobili parowych używanych do młócenia zboża. Teraz, jako motorniczy, nie zwiększał znacząco obrotów silnika, a zważał przede wszystkim, aby pracował równo. Rybak ostrożnie skierował motorówkę na sam środek rzeki i starał się trzymać głównego nurtu. Wszystkich nieco peszył warkot silnika, wydawało się, słyszalny na całej rzece. Ze względu na konspirację wyprawy było to bardzo niepokojące. Utrzymywanie się w głównym nurcie nie przychodziło łatwo, bo środek ciężkości motorówki z powodu ogromnego ładunku został samoczynnie podniesiony o dobry metr w górę, co w konsekwencji wyraźnie, jak zauważyli, odbijało się na stateczności krypy.

Płynęli po ciemku, bo nade wszystko bali się używać reflektora. Sceneria była prawdziwie piekielna. Wkoło nich szumiała woda niespokojnego Dniestru. Uciekinierzy z Bolszewii, chcąc nie chcąc, stale mieli przed oczami twarze zastrzelonych przez siebie żołnierzy. Byli oni w wieku Ernesta, a młodzi Krzemieńscy nawet nie podejrzewali, że okoliczności zmuszą ich do zadawania komukolwiek śmierci. Teraz ich wyobraźnia pracowała intensywnie. Zwłaszcza Eleonorę gnębiły wizje wywołane niedawnymi przejściami. Stale wydawało się jej, że ponownie wlepia w nią oczy ledwie co zabity żołnierz. Z tyłu za motorówką płynęła na holu łódź rybacka, którą obaj przewodnicy po doprowadzeniu Krzemieńskich do furki rumuńskiej, mającej ich zawieźć w okolice Kiszyniowa, mieli powrócić do swej wioski. Wszyscy na motorówce czuli się koszmarnie i mieli okropne wyrzuty sumienia.

Zwłoki trzech sowieckich pograniczników uciekinierzy wraz z przewodnikami zrzucili do Dniestru, jak to określił po czasie dosyć brutalnie Erwin, w miejscu zwanym przez rybaków topielą. Była tam na rzece chyba dwudziestometrowa głębia. Jak zapewniali rybacy, na jej dnie leżało mnóstwo żelastwa zatopionego w czasie ostatniej wojny. Z powodu tego żelastwa rybacy obawiali się w tym miejscu zarzucać włóki denne, bowiem z reguły sieci się w tej topieli darły o metalowe burty i rdzewiejące pręty i połowy były nieopłacalne. To dodatkowo zwiększało walor tej topieli jako miejsca pochówku. Istotne było nade wszystko, by te ciała nigdy nie ujrzały światła dziennego.

Zepchanie z prowizorycznego pokładu łodzi motorowej zwłok obciążonych kamieniami omal jednak nie skończyło się jej wywrotką. Podczas gdy mężczyźni ciężki i złowieszczy pakunek usiłowali przepchać na skraj łodzi, kobiety ustawiły się przy drugiej burcie, poprawiając tym sposobem stateczność łodzi. Zadecydowało to w końcu o powodzeniu tej budzącej grozę i mrożącej krew w żyłach operacji. Gdy czarne wody Dniestru pochłonęły z chlupotem ciała żołnierzy, Erwin, Grzegorz i Eleonora poczuli podświadomie pewną ulgę. Przeżegnali się zamaszyście i zgodnie, wraz z matką i drugą siostrą oraz z oboma rybakami, głośno odmówili po ukraińsku pacierz za zmarłych. Gdyby nie dramatyczna sytuacja, w jakiej się znaleźli przeszło godzinę temu, a którą uznali za okoliczność dla nich wszystkich łagodzącą, z pewnością nie mogliby teraz znaleźć dla siebie miejsca i patrzeć sobie spokojnie w oczy. Nic dziwnego więc, że nagle na środku niespokojnej rzeki, nieomal przekrzykując się, utwierdzali się wzajemnie w opinii, że nie mieli żadnego, ale to żadnego wyboru.

– Nie ma co gadać, potwierdzam to raz jeszcze. Gdybyśmy tego nie zrobili, to zapewne już o tej godzinie wszyscy, jak tu jesteśmy, siedzielibyśmy w sowieckiej tiurmie – zakończył w końcu te rozważania desperackim tonem Erwin. – Dlatego uważam, że nie jesteśmy moralnie winni ich śmierci. Winny jej jest straszny system bolszewicki, który ludzi dzieli na myśliwych i łowną zwierzynę. Czy jeśli uciekający kozioł porani myśliwego, jest winny zadanych ran? To absurd. Na Boga, otrząśnijcie się więc z tego poczucia winy i głowy trzymajcie podniesione do góry. – Zakończył patetycznie swą wypowiedź najstarszy z Krzemieńskich.

Znad głębi, która stała się grobem pograniczników, do wskazanego przez przewodników miejsca na rumuńskim brzegu ich motorówka płynęła już tylko kilka minut. Tam uciekinierzy z Bolszewii wraz z matką szybko wydostali się na stromy rumuński brzeg, po którym musieli się nie bez trudu wdrapać na wysoką nadrzeczną skarpę. Spieszyli się nie tylko dlatego, że byli spóźnieni, lecz dodatkowo zwyczajnie i po ludzku chcieli być jak najszybciej i jak najdalej od tej przeklętej rzeki. Natomiast obaj rybacy, waląc mocno i pośpiesznie siekierami, częściowo wybili dno w łodzi motorowej. Po czym, wiosłując ciężko swą własną łódką, podholowali podtopioną już krypę motorową na środek Dniestru. Ciężki silnik szybko pociągnął motorówkę w połowie wypełnioną już wodą na rzeczne dno. Zgodnie uznano, że w tej sytuacji szybkie jej wydostanie z topieli nie będzie łatwe.

 

Rumuńska furka czekała na nich, jak zapowiedziano jeszcze w Birzule, skryta w zaroślach tuż za rumuńską wsią. Było późno, już niedaleko północy, gdy Krzemieńscy prowadzeni przez swych ukraińskich przewodników dobrnęli na umówione uprzednio miejsce.

Niebawem, bez zbędnych korowodów, po uregulowaniu należności wobec ukraińskich rybaków fura powożona przez chłopa nie różniącego się zbytnio powierzchownością od swych poprzedników, też zresztą zgodnie z modą wąsatego, ruszyła wiejską drogą na południowy zachód. Szczęśliwie okazało się, że furman nie jest Rumunem, lecz miejscowym Ukraińcem. Uznali to za korzystne zrządzenie losu, bo poza Eleonorą nikt z Krzemieńskich nie znał rumuńskiego. Spośród całej ich piątki jedynie ona, w związku z planowaną od dawna ucieczką z Bolszewii, na prośbę rodziny nauczyła się tego języka jeszcze w Odessie. Zajęło jej to zaledwie rok i szczęśliwie opanowała go na tyle dobrze, że jak miało się okazać, mogła prowadzić w miarę swobodną konwersację. Uczyła się zresztą sama, bez żadnej nauczycielki, na podstawie jedynie jakiegoś podręcznika wydanego w Moskwie jeszcze przed wojną. W nauce pomocna jej była dobra znajomość łaciny i mierna francuskiego.

Ledwie poprzedni przewodnicy pospiesznie się oddalili, a konie ruszyły z wolna, jakby z namysłem, ich nowy „opiekun” zażądał od Krzemieńskich dwóch złotych „świnek”. Jedna, jak powiedział, była na szczęście, a druga miała stanowić rekompensatę za ich spóźnienie. Chociaż nie poczuwali się z tego tytułu do jakiejkolwiek winy, bez oporów, nie targując się, wypłacili żądaną sumę. Mimo to chłop nie wyglądał jednak wcale na usatysfakcjonowanego i od razu, jak uznali, zaczął rozmyślać, w jaki sposób uzyskać kolejne gratyfikacje.

Aby stosownie podgrzać atmosferę, na początek powiedział im, że do Kiszyniowa na rano nie dojadą z powodu ich spóźnienia. I w związku z tym będą musieli skryć się niebawem w jakimś dogodnym miejscu, aby nie złapała ich rumuńska policja.

Tego było już jednak, i bez tego mocno poddenerwowanemu Erwinowi, za wiele. Z natury był on raptusem i w stosunkach z nim, jak wiedzieli jego bliscy, nie należało zanadto przekraczać granicy zwykłej bezczelności. Toteż po spokojnym wysłuchaniu kolejnych żądań chłopa Erwin, w stanie wysokiej irytacji, złapał go z nagła, a niespodzianie za klapy jego ni to sukmany, ni to płaszcza i zaczął nim potrząsać, mówiąc mu do ucha po ukraińsku:

– Słuchaj zbóju, jak się nie uspokoisz i nie przestaniesz nas okradać, to zastrzelę cię jak psa i sam wezmę lejce w dłonie. – I na dowód realności swej groźby wyciągnął z kieszeni używany już tej nocy rewolwer. – Jeśli, kanalio, chcesz zapłaty dodatkowej, a nie kulki w łeb, to odzywaj się grzecznie i jedź najszybciej, jak tylko potrafisz. My rano chcemy być w strefie bezpiecznej, to znaczy dalej niż czterdzieści kilometrów od granicy. Pojmujesz to? – Gdy Rumun wytrzeszczywszy oczy, lekko już podduszony, zaczął z przyzwoleniem strachliwie kiwać głową, Erwin puścił go, a następnie dodał – Jeśli będziesz się starał i szybko jechał, to dostaniesz jeszcze dwie „świnki”, ale ani grosza więcej. – Rumun pokiwał głową i, nic nie mówiąc, ostro zaciął konie batem.

Odtąd jechali prawie bez słowa. Chłopcy nie spali, a jedynie wpatrywali się w drogę i co pewien czas pytali Rumuna, kiedy dojadą. Gdy po drodze napotkali wreszcie jakieś kierunkowskazy, Erwin wyjął z kieszeni prymitywny, własnej roboty, szkic okolic Kiszyniowa, a dokładniej mówiąc, trasę zaplanowanej drogi do przebycia i zaczął nanosić aktualną pozycję fury. Ten widok lekko skonfundował Rumuna, bo dodatkowo uświadomił mu, że ci dziwni pasażerowie są dobrze przygotowani do drogi i nie dadzą się łatwo nabrać. I lepiej, jak uznał, jest się z nimi dogadać, zamiast drzeć koty i próbować wywieść w pole.

Gdyby nie ten szkic, zostaliby zapewne oszukani przez przewodnika, któremu spieszyło się jedynie do złotych rubelków, a nie do solidnego wywiązania z podjętych zobowiązań. W pewnym momencie Grzegorz, który o piątej zluzował Erwina i usiadł na koźle fury ze szkicem w ręce, zobaczył na drodze drogowskaz z napisem: Kiszyniów – piętnaście kilometrów. Oznaczało to, ni mniej, ni więcej, że zgodnie z oznaczeniami wynikającymi z ich planu znajdują się już pełne czterdzieści cztery kilometry od Dniestru. Na ten widok chłopiec krzyknął na furmana, aby zatrzymał furę i wielce podniecony zbudził najpierw Erwina, a potem Eleo­norę.

– Słuchajcie, jesteśmy już poza strefą. Teraz już nie odeślą nas do bolszewików!

Wszyscy, już rozbudzeni, po kolei zaczęli konfrontować z planem informacje przekazane im przez najmłodszego brata. Następnie uklękli zgodnie na deskach furki i głośno zmówili „Ojcze nasz” – modlitwę, której nauczył ich jeszcze w Jaremówce papa Krzemieński. Rozpierało ich poczucie tryumfu. Po czterech dniach nieustannej ucieczki, w czasie której każdy policjant czy kochający ojczyznę, choćby teoretycznie, obywatel sowiecki bądź rumuński mógł ich zastrzelić, donieść na nich, okraść i poszczuć psem, poczuli się bezpieczni. Teraz już naprawdę uwierzyli, że będą wolni, że zaczną nowe życie w nieznanej im baśniowej i mitycznej Polsce, o której marzyli jak o ziemi obiecanej. Przeogromna radość zagościła w ich sercach i uskrzydliła dusze.

Gdy już się wszyscy bez miary nacieszyli swą nową sytuacją, wymieniając przy okazji w podnieceniu luźne uwagi, niespodziewanie ujrzeli jadących w ich kierunku żołnierzy rumuńskich. Najwyraźniej patrolowali drogę. Nie prezentowali się okazale, mundury mieli solidnie znoszone, ale byli na tych ziemiach niekwestionowaną władzą. Zaraz też nakazali chłopu zatrzymać furmankę i zaczęli wypytywać: kim są i dokąd jadą? W tej sytuacji – jak uznali Krzemińscy – nie było sensu bez potrzeby droczyć się z nimi i przedstawiać jakieś niewiarygodne wyjaśnienia. Głos zabrała Eleonora, wyjaśniając, jak umiała najlepiej po rumuńsku, że są polską rodziną, która uciekła ze strasznej Bolszewii i teraz kieruje się do Warszawy. W Kiszyniowie na policji, zapewniła ich, mają się już znajdować polskie paszporty uprzednio dla nich przygotowane. Cieszą się, że zostali przez policję przejęci właśnie teraz, kiedy znaleźli się, co wnoszą z drogowskazów, poza strefą graniczną. W związku z tym nie ma już mowy o ich odesłaniu za Dniestr w ręce Czeka. Dodatkowo dla sprawienia lepszego wrażenia Eleonora zapewniła żołnierzy, że jej rodzina nie narazi władz rumuńskich na żadne wydatki związane z kosztami czy to wyżywienia, czy też przenocowania ich. W związku z tym liczą oni na to, że zostaną dobrze potraktowani przez policję w Kiszyniowie.

– Wyjedziemy stąd tak szybko, jak tutaj wjechaliśmy – zapewniła – bo nie chcemy być żadnym obciążeniem dla zaprzyjaźnionej z Polską Rumunii.

Rumuński podoficer słuchał uważnie Eleonory i co pewien czas ze zrozumieniem, jak z zadowoleniem zauważyli Krzemieńscy, kiwał głową. Znak to był nieomylny dla pozostałych członków rodziny, że rumuńszczyzna siostry jest całkiem dobrze rozumiana przez żołnierza. Po drugie, zgodnie uznali, widząc przyjazne zachowanie żołnierzy, że mogą liczyć na swobodne przepuszczenie do Kiszyniowa – stolicy Besarabii.

Po skończonej przemowie Eleonory żołnierze przez chwilę naradzali się na boku mocno gestykulując po czym, podoficer, który na pagonach miał jakieś wyróżniające go naszywki, zadał Eleonorze proste pytanie, którego zresztą zmyślna dziewczyna z góry się spodziewała: Czy uciekinierzy, nie mają aby ze sobą złotych carskich „świnek”? Eleonora przezornie trzymała już w garści dwie monety przygotowane uprzednio na tę okazję. To na tyle ucieszyło żołnierzy, że natychmiast nie ponaglani czy proszeni postanowili dla bezpieczeństwa uchodźców, jak wyjaśnili, towarzyszyć im i strzec ich aż do samej komendy policji.

Tak więc, gdy fura ponownie ruszyła w kierunku Kiszyniowa, na znak dany przez Erwina chłopcy wraz z Eleonorą spokojnie pozbyli się, już zbędnych, rewolwerów, wrzucając je dyskretnie z najbliższego mostku do właśnie mijanej rzeczki. O tyle nie było to trudne, że obaj żołnierze przywiązali konie z tyłu do furki, a sami zgodnie, postękując z zadowolenia, ułożyli się do snu na deskach fury, wyścielonych dla wygody podróżnych słomą i sianem. Wkrótce jadącym towarzyszyło charakterystyczne dla wszystkich armii świata zdrowe żołnierskie chrapanie. I tym sposobem Krzemieńscy z nieformalną eskortą, a można powiedzieć, że i z fasonem, dobrze po południu zajechali pod gmach komendy policji w Kiszyniowie.

Na tym jednak, jak niebawem mieli okazję stwierdzić, zakończyły się honory czynione wobec nich przez władze rumuńskie. Najpierw zaprowadzono ich do poczekalni, usadzono na drewnianych ławach i kazano godzinę czekać, a po spisaniu przez podoficera, przy czynnej pomocy Eleonory, danych personalnych całej piątki – trafili do aresztu.

Krzemieńskich rozdzielono, w osobnej celi osadzając chłopców wraz z furmanem, który niemal od razu po przekroczeniu policyjnego progu zaczął na nich głośno po ukraińsku pomstować. Nie dano im ani pić, ani jeść, a jedynie kazano czekać na przesłuchanie. Po doświadczeniach ostatniej nocy, a także trudach kilkudniowej już podróży, pełnej niebezpieczeństw i napięcia, ich nowa sytuacja życiowa, póki co, wydawała się im mimo wszystko w dalszym ciągu korzystnie odmieniona.

Po mniej więcej dwóch godzinach jeden z oficerów wezwał do siebie Eleonorę. Zaszczyt przesłuchania w pierwszej kolejności zawdzięczała oczywiście znajomości rumuńskiego. Powtórzywszy dokładnie to, co wcześniej mówiła rumuńskim żołnierzom, Eleonora usłyszała, że policja nic nie wie o ich polskich paszportach, które rzekomo miały tu na nich czekać. Przeciwnie – on, oficer króla, wręcz sądzi – wyjaśnił z fałszywym uśmiechem – że te paszporty nigdy tutaj nie dotrą. A w ogóle cała opowieść o ich przybyciu do Kiszyniowa wydaje mu się typowo azylancką bajeczką albo sztuczką.

– Skąd zresztą – dodał – mamy wierzyć, że w ogóle jesteście Polakami?

Wówczas Eleonora wyciągnęła atutowego asa z rękawa, oświadczając, że niebawem przyjedzie tutaj do Kiszyniowa ich kuzyn Edward Krzemieński, polski oficer z Warszawy, który rzecz całą wyjaśni. Ta informacja zrobiła na Rumunie pewne wrażenie, bo po jej wysłuchaniu poprosił o powtórzenie nazwiska tego oficera, które skrzętnie po przeliterowaniu zanotował, a następnie odesłał Eleonorę do celi. Na odchodnym zapytał, dosyć przymilnie a bezczelnie, czy aby nie jest w posiadaniu złotych dziesięciorublówek carskich, które są ulubionym, jak to określił, talizmanem osób przybywających z tamtej strony Dniestru. Eleonora na takie dictum bardzo roztropnie podzieliła się z nim jedną monetą. Wręczając mu ją z uśmiechem, poprosiła, aby w zamian za ten skromny talizmanik carskiej jeszcze roboty mogła wraz ze swym rodzeństwem i matką otrzymywać posiłki przysługujące aresztantom. Oficer ze złoconymi pagonami na ramionach z wyraźną ochotą wziął „świnkę” i, nawet nie sprawdzając zębami jakości zawartego w niej kruszcu, schował ją skwapliwie do kieszeni.

Po tej rozmowie co najmniej przez tydzień nic się wokół nich nie działo nowego. Krzemieńscy siedzieli karnie, jak pan Bóg przykazał, w swych celach. Synowie Maryli byli pozbawieni kontaktów z matką i siostrami. Ósmego dnia Eleonorę wezwano ponownie do znanego już jej oficera. Zaraz po wejściu do jego gabinetu została zalana dosłownie potokiem słów. Kiedy poprosiła, aby oficer mówił wolno i wyraźnie, o ile chce, aby go rozumiała, dowiedziała się, że zostali oskarżeni przez władze o zamordowanie trzech żołnierzy sowieckich strzegących granicy Sowietów z Rumunią. W związku z tym, jako winni bandyckiego i terrorystycznego napadu, powinni liczyć się z ekstradycją za Dniestr. Pod Eweliną nieomal ugięły się nogi, nie dała jednak szczęśliwie poznać po sobie miotającego nią uczucia strachu.

– Na jakiej podstawie pan oficer tak twierdzi? – spytała spokojnym tonem, gdy tylko ochłonęła po wysłuchanych rewelacjach. Po czym dla lepszego efektu dodała dobitnie: – To jest jakieś bolszewickie błazeństwo bez żadnego pokrycia w faktach. – Mówiąc te słowa uświadomiła sobie, że powinna zachowywać się zdecydowanie bardziej enigmatycznie, bo śledczy oficer potrafi z pewnością wydedukować wiele z jej półsłówek. Dodała więc słowa, które w gruncie rzeczy nic nie mówiły: – Jako obywatelka polska składam oficjalny protest w tej sprawie.

– Kiedy o całym tym incydencie piszą wszystkie gazety, a nasz MSZ otrzymał oficjalny protest z Kremla. Zależy nam na dobrych stosunkach sąsiedzkich z Sowietami i nie oczekujcie od nas, że będziemy was kryli albo, że z waszego powodu pójdziemy na wojnę z Leninem.

– A jakie, na Boga, macie dowody przeciwko nam? Są może jakieś zeznania, które by nas obciążały?

– Zeznań nie ma, ale w ciągu ostatnich kilku dni poza wami nie przechwyciliśmy żadnych uciekinierów ze strony sowieckiej. I to świadczy jednoznacznie przeciwko wam, szanowna pani.

– To bzdura, którą, jak sądzę, wyjaśnimy w sądzie.

– W jakim sądzie? Tutaj niepotrzebny jest sąd, wystarczy nasza policyjna decyzja, aby was ekspulsować.

– Czyli chcecie być współwinni mordu policyjnego, aby się tylko bolszewicy od was odczepili? A przynajmniej niech pan powie, czy macie chociaż jakichś świadków, którzy wskazaliby nas palcami? – Ponieważ cisza była jedyną odpowiedzią na jej słowa, Eleonora ze swadą kontynuowała – Skoro nie macie, to proszę chociaż o pilny telegram do Warszawy. Sprawdźcie, na Boga, czy jesteśmy obywatelami polskimi, czy nie. I zażądajcie od Czeka dowodów. Przecież tego wymagają procedury prawne w cywilizowanym świecie. Natomiast jeśli postąpicie tak, jak pan mówi, panie poruczniku, to upodobnicie się do samych Sowietów, w nosie mających procedury i zasady, którymi kieruje się ludzkość od rzymskich czasów. Wy do diabła jesteście podobno potomkami Rzymian. I co? Za nic macie prawo oparte na łacińskich kanonach? Dziwię się panu, panie poruczniku. Jeśli nie mogę o więcej, to proszę chociaż o wyrozumiałość oraz o czas na wyjaśnienie tej bzdurnej, wyssanej z brudnego palucha Czeka sprawy. Te kłamliwe zarzuty, powtarzam, zupełnie są bez pokrycia. – Po tych słowach na biurku porucznika, niespodziewanie pojawiły się dwie „świnki”. Oficer, trzeba przyznać, spojrzał na nie bardzo przychylnie, z absolutnie niekłamanym zainteresowaniem, przez chwilę wręcz zapatrzył się w nie, a nawet jak Eleonora uznała rozmarzył.

– Wie pani, jedyna rzecz, jaką mogę dla was zrobić, to odwlekać całą sprawę – stwierdził pojednawczo. – Jeśli nadejdą papiery, o których pani wspominała, to rzecz całą może uda się odwlec, a nawet odmienić. W przeciwnym razie, wie pani, może się okazać, że zostaliście ujęci przez policję powiedzmy trzydzieści osiem kilometrów od Dniestru, a nie tak, jak wy twierdzicie, czterdzieści dwa kilometry i wtedy, zgodnie z naszą międzypaństwową konwencją, zostaniecie odstawieni do granicy i przekazani towarzyszom z czerezwyczajki. A ona z takimi jak wy potrafi skutecznie wieść wyjaśniające dysputy. – To powiedziawszy, głębiej pochylił się nad biurkiem, opierając swój brzuch na blacie i bez żadnej krępacji sięgnął żwawo po dwie świecące się żółciutkie carskie dziesięciorublówki. Eleonora w jednej chwili pojęła, że szansa w walce z ekstradycją polega w tej chwili jedynie na opóźnianiu jej z pomocą złotych krążków. „Dopóty, dopóki mamy się czym okupić będziemy tutaj trwali – pomyślała – a potem nas oddadzą, chyba że uratuje nas Edward”.

Gdy po powrocie do celi podzieliła się swym odkryciem z mamą i siostrą obie sięgnęły do zakamarków w swej odzieży, usadowiwszy się uprzednio z dala od oka klawisza, czyli wziernika do celi, zwanego judaszem. Złote monetki imitowały najczęściej guziki, w garderobie sporządzonej jeszcze w domu. Dla zmylenia złodziei obszyte były dla niepoznaki materiałem. Inne z kolei wszyte były w środek wierzchnich okryć. Okazało sie, że mają jeszcze przy sobie trzydzieści osiem pieniążków.

– Musisz, Eleonoro, dawać temu złodziejowi w mundurze porucznika, nie więcej niż jedną monetę w czasie każdego przesłuchania. To powinno nam starczyć na jakieś cztery tygodnie. A chłopcy powinni jeszcze mieć co najmniej dwadzieścia pięć złotych krążków. To wszystko razem wzięte, mam nadzieję – powiedziała matka – wystarczy nam do czasu ruszenia się Edwarda i Kazimiery z Warszawy. Jeśli oni nie przyjadą tutaj, żeby interweniować w naszej sprawie, to jesteśmy zgubieni – kontynuowała, mimo woli pociągając w sposób znaczący nosem.

– Żeby tylko Erwin wraz z Grzegorzem nie powiedzieli czegoś głupiego – odezwała się w pewnej chwili Ernestyna. – Czy coś do ciebie na temat ich przesłuchań mówili ci okropni Rumuni? – dodała.

– Wiecie, ja sądzę, że oni być może ograniczają się do przesłuchiwania tylko mnie. A wszystko z powodu tego diabelskiego pomysłu, abym nauczyła się rumuńskiego. Nie miałam na to ochoty, bo kto widział uczyć się dobrowolnie tego ich rzadkiego w Europie języka. Mnie było z pewnością łatwiej z powodu znajomości łaciny. Ale nie raz i nie dwa przeklinałam was, żeście mnie takim zadaniem obarczyli.

– Bo nikt, kochanie, nie potrafiłby tego rumuńskiego się nauczyć tak dobrze jak ty. A teraz, Bóg da, ta twoja znajomość języka plus wrodzona obrotność, być może, uratują nam życie – powiedziała z nadzieją w głosie matka.

 

Eleonora miała rację bo do porucznika nie wzywano w tym czasie nie tylko matki i Ernestyny, lecz także Erwina i Grzegorza. Furman szczęśliwie, jak okazało się, również nie znał rumuńskiego. Był natomiast coraz bardziej na nich zirytowany i martwił się stale tak o konia, jak i o wóz. Po kilku awanturach urządzonych w celi w sprawie zagubionego, jak podejrzewał, dobytku dowiedział się w końcu, że po konie i wóz przyjechał jego syn, więc nie ma się co tak bardzo żołądkować. Po tej informacji, przekazanej mu przez jednego z klawiszy mówiącego po ukraińsku, strażnicy zaczęli zabierać co rano furmana na badania do porucznika. Po pierwszej takiej wizycie furman po powrocie do celi wypalił do Krzemieńskich z satysfakcją:

– Będziecie wisieć!

– Cóż to znaczy – spytał Erwin.

– Ano będziecie, bo zamordowaliście z rewolweru trzech ruskich sołdatów.

– Jak to zamordowali i z jakiego rewolweru?!

– A kto, jak nie ty, wsadził mi lufę pod żebro, gdy was wiozłem do Kiszyniowa? Zapomniałeś? – odezwał się pełnym nienawiści głosem do Erwina. – Może tak nie było? Wiedzcie, że wszystko wyznałem oficerowi i za to bardzo mnie pochwalił. Powiedział, że jak będę z nimi współpracował, to może nawet mi się upiecze, że was szmuglowałem od granicy.

– Durniu, to nie była żadna lufa rewolweru tylko zwykły patyk – żachnął się Erwin.

– Jak cię, swołoczo, zamaluję w gębę, to nas popamiętasz – do dyskursu wtrącił się nagle Grzegorz i rzucił z pięściami na furmana. Mimo młodego wieku był wyrośnięty, barczysty i pełen wigoru, więc bez wysiłku poradził sobie z furmanem dźwigającym na karku już dobrą pięćdziesiątkę. Po krótkiej szamotaninie usiadł na nim, i zaczął go grzmocić pięściami. – Swołoczo, jak jeszcze raz na nas doniesiesz i nakłamiesz, to cię zatłukę – sączył mu do ucha, przygniatając jego głowę do ziemi.

Gdyby nie interwencja Erwina, który był rozważniejszy i zdawał sobie sprawę z konsekwencji pobicia przez nich ich sąsiada z celi, z pewnością ta bójka przemieniłaby się w poważny incydent. A tak, po chwili furman został przez obu braci osadzony na tyłku na swej pryczy i mógł się do woli wysapać. Od tej chwili był już jednak, jak stwierdzili młodzi Krzemieńscy, stanowczo mniej rozmowny i skory do wyznań na temat tego przesłuchania jak i następnych.

Nic więc dziwnego, że gdy furman powracał z kolejnych wizyt u porucznika konsekwentnie już trzymał język za zębami. I w ten oto sposób bracia zostali kompletnie pozbawieni informacji dotyczących prowadzonego w ich sprawie śledztwa. Ta sytuacja była nieznośna i mocno denerwująca, ale Erwin nie znajdował na to żadnej rady. Wiedział, że ich sprawa nie wygląda dobrze, skoro trzeci już tydzień są trzymani w areszcie i nikt od nich niczego nie chce. Bracia domyślali się jedynie, że jeśli policja stara się coś od nich wyciągnąć, to czyni to za pośrednictwem Eleonory, z którą jako z jedyną osobą z ich rodziny kiszyniowscy policjanci mogli się dogadać po rumuńsku. Erwin podejrzewał, że do policji, jak i innych urzędów ściągnięto ludzi z głębi kraju, stąd ich ukraiński czy rosyjski w kiszyniowskiej w komendzie policji był w gruncie rzeczy mało przydatny.

 

W tym samym czasie Eleonora codziennie bądź co drugi dzień odbywała swe wizyty u porucznika i zawsze mu zostawiała jedną złotą monetkę. Brał je bezwstydnie i sugerował, że to ciągle za mało i że powinna dawać więcej. W „skarbcu” Krzemieńskich, według pobieżnych obliczeń, pozostało jeszcze dwadzieścia złotych krążków. Tym samym mogli, zdaniem Eleonory, liczyć bez wsparcia chłopców, z którymi kontaktu żadnego nie było, na w miarę jeszcze spokojne spędzenie dwóch tygodni w areszcie policyjnym w Kiszyniowie. Ich przyszłość rysowała się więc w coraz bardziej czarnych barwach.

Eleonora w czasie jednej z kolejnych wizyt pojęła, dlaczego porucznik, bo tak zaczęła go tytułować już na stałe, nie zarządza przeprowadzenia u nich rewizji, tylko poprzestaje na kapaninie „świnek”, zależnej w końcu od jej humorów. Poprzednio zastanawiała się już bezskutecznie nad tym z matką i siostrą. Aż wreszcie pewnego dnia śledczy, dziwnie rozluźniony, wygadał się expresis verbis, że w razie zarządzenia rewizji, a bez niej by się nie obyło, gdyby chcieli im zabrać wszystkie kosztowności, przepadek mienia skazanych aresztantów następuje na rzecz nie oficerów, lecz skarbu państwa. Ten przepis sprawiał, że porucznik był dla Krzemieńskich łaskawy i w imię otrzymywania kolejnych „świnek” czekał spokojnie, aż Eleonora wyprowadzi do jego kieszeni ostatnie bydlątko z obory.

Pewnego dnia wezwano Eleonorę do sprzątania korytarzy w areszcie. Podjęła się tego zajęcia z ochotą, bo nuda jest jednym z głównych wrogów więźniów. Na pierwszym piętrze, gdzie urzędowali oficerowie, wpadła jej w ręce miejscowa gazeta rumuńska, w której na pierwszej stronie ze zdumieniem znalazła swe zdjęcie. Ukryła ją więc czym prędzej pod ubraniem i, już w celi, doczytała, że prowadzone jest śledztwo w ich sprawie, a Sowieci uparcie domagają się ich wydania. Rumunii jednak na ich szczęście, czytając to, odetchnęła z ulgą, żądają zgodnie z międzynarodowym prawem, twardych dowodów, a tymczasem Czeka ciągle nie może znaleźć ani ciał zabitych żołnierzy, ani motorówki. Dodatkowo, na jednej ze stron wewnątrz numeru Eleonora przeczytała w odrębnym artykule dziennikarskie rozważania, wedle których ci, rzekomo zamordowani, żołnierze strzegący granicy, być może, sami wybrali wolność i ukrywają się obecnie w Rumunii, bądź są już wręcz poza jej granicami.

Czytając te teksty, Eleonora z ulgą pogratulowała rodzeństwu, a i sobie, że z takim sprytem, a i zmyślnością pozbyli się zwłok zastrzelonych żołnierzy. Doskonale wiedziała, że dopóty, dopóki nie ma zwłok, cała sprawa, w każdym sądzie, wyglądałaby jedynie na poszlakową. Dlatego na kolejnym spotkaniu ze śledczym, nie żałując na początku dwóch „świnek”, Eleonora frontalnie zaatakowała porucznika.

– Pierwszy raz słyszę, aby na podstawie tak słabych dowodów trzymano w więzieniu Bogu ducha winnych ludzi! Nie macie zwłok ani motorówki, a zarzucacie nam morderstwo. To przecież jest ewidentny absurd i obiecuję wam, że doczekacie się jeszcze protestu dyplomatycznego polskiego poselstwa w Bukareszcie. Jako obywatelka ziemska dawnego cesarstwa rosyjskiego – dla potwierdzenia powyższych słów sięgnęła po papiery wiezione przez matkę, a poświadczające wielowiekową własność Jaremówki – a dzisiaj jako obywatelka polska – kontynuowała – jestem oburzona postępowaniem królewskiej policji rumuńskiej wobec mojej rodziny. Obiecuję panie poruczniku, że przekażę te wszystkie informacje prasie i pan za to odpowie.

Po tym spotkaniu Eleonora oczekiwała jakiegoś przesilenia w ich sprawie. Tymczasem nadszedł dzień następny i po raz kolejny strzegący ich klawisz poprowadził ją w stronę znanego jej już tak dobrze gabinetu porucznika. Była w złym nastroju i nie miała tego dnia ochoty na żadne spory ani zbędne pogaduszki. Postanowiła ograniczyć się jedynie do złożenia rutynowej dziesięciorublowej daniny. Gdy jednak stanęła w progu, dosłownie oniemiała ze szczęścia. Oto w gabinecie przy bocznym stoliku, obok rumuńskiego porucznika, który tym razem nie urzędował za biurkiem, siedział jej szwagier, a zarazem brat stryjeczny Edward. Ubrany w zielony nieznany jej mundur, na nogach miał skórzane oficerki, w które wpuszczone były spodnie munduru, a na stoliku obok jego fotela leżała sztywna zielona rogatywka z białym orłem nad daszkiem.

– Edwardzie, wiedziałam, że przyjedziesz – zawołała Eleonora i rzuciła się w jego ramiona. Nie widzieli się prawie cztery lata, a teraz stłamszona kilkutygodniowym aresztem dziewczyna oczekiwała od niego ratunku i wybawienia. – Boże, jak my tu jesteśmy traktowani – paplała po polsku. – Wraz z mamą nic nie wiemy o losie Erwina i Grzegorza. Nie mamy przez te tygodnie żadnych od was wieści. Rumunii odmawiają nam uznania polskiego obywatelstwa i tylko wyciągają od nas ostatnie grosze. Pomóż nam i ratuj.

– Nie martw się, zrobię co się da i mam nadzieję, że niebawem stąd wyjedziecie całe i żywe. Musimy tylko uzgodnić wszystkie formalności. Przywiozłem dla was paszporty polskie. – To mówiąc, wskazał pięć książeczek z orłem w koronie na okładce, złożonych na biurku porucznika. – W środku są tam – informował, mrugając do niej okiem – wasze wizy rumuńskie. Tak więc jesteście tutaj legalnie. Nie wiem, czy jeszcze dzisiaj, ale najdalej jutro, wezmę was stąd do hotelu. Teraz pozwolisz, że przejdę na rumuński, ty podobno znasz ten język? – Gdy kiwnęła głową, odezwał się w języku oficera śledczego. – Powiedz mi, Eleonoro, czy te oskarżenia pod waszym adresem, o zamordowanie trzech pograniczników sowieckich, są prawdziwe, czy też oparte na jakimś koszmarnym nieporozumieniu? – Eleonora kątem oka zobaczyła, że rumuński oficer śledczy w tym momencie zaczął wręcz świdrować ją swym wzrokiem.

– Edwardzie, to czysta bzdura, która nie wiem skąd się wzięła – odezwała się ponownie po rumuńsku głosem pełnym oburzenia. – Sowieci nie mają żadnych, ale to żadnych dowodów przeciwko nam, wiem to z miejscowej gazety i w tej sytuacji Rumuni i pan porucznik uznali nas za kozły ofiarne we wzajemnych stosunkach międzypaństwowych pomiędzy Rumunią i Związkiem Sowieckim. Wyobraź sobie, że nawet poważne miejscowe gazety, sama czytałam, nie wykluczają, że ci rzekomo zamordowani żołnierze uciekli do tej pory już na zachód z Bolszewii. Tylko policja królewska w Kiszyniowie jest w tej sprawie odmiennego zdania i od miesiąca, nie mając nikogo innego na podorędziu, nas zastępczo maltretuje. Zapytaj ich, gdzie są ciała zabitych, gdzie jest łódź motorowa, którą ci zabici podobno płynęli. Tego wszystkiego nie ma, a są za to rzekomi mordercy w naszych osobach. Dowodem ma być to, że w ostatnich dniach jedynie nas złapała policja jako uciekinierów z Bolszewii. I to jest, wyobraź sobie, wszystko co mają przeciwko nam. To jest wprost absurd i zwykła zbrodnia policyjna na nas z premedytacją popełniana. Żywią nas znacznie gorzej niż jadły nasze psy w Jaremówce. Chyba oni chcą nas tutaj wpędzić w jakieś choroby. I pomyśl, że oni tak traktują obywateli zaprzyjaźnionego kraju. Po powrocie będę się domagała przeprosin ze strony rumuńskiej.

– Nie przesadzaj już z tymi przeprosinami. Dobrze będzie, jeśli stąd was wydostaniemy. Pan oficer ma podobno przeciwko wam argumenty w postaci zeznania furmana, który was wiózł. Chłopcy, jak słyszałem, byli uzbrojeni i grozili mu pistoletami i straszyli, że go zabiją, jeśli nie będzie szybko was wiózł do Kiszyniowa. Oni to traktują jako rozbój popełniony na obywatelu swego kraju.

– To bzdura, cały czas byłam na tej furze i niczego takiego nie widziałam. Wiesz, co jedynie interesowało tego furmana? Okradanie nas z pieniędzy – W dalszym ciągu mówiła po rumuńsku, co natychmiast wykorzystał przysłuchujący się ich rozmowie oficer śledczy, nagle jej przerywając.

– Skoro tak było, jak pani mówi, to obiecuję państwu, że dzisiaj jeszcze zarządzę rewizję u tego furmana. I jeśli znajdziemy u niego dziesięciorublówki w złocie, to jak zwykle w takiej sytuacji bywa, natychmiast zgodnie z przepisami je zarekwiruję na rzecz skarbu rumuńskiego. To mogę państwu obiecać – zapewnił ich wcale o to nieproszony oficer śledczy.

– A zapytaj się, Edwardzie, pana porucznika, gdzie są te rzekome pistolety, którymi mieliśmy terroryzować furmana? Odpowiadam: też ich nie ma, bo ich nie było. To wszystko przypomina wyczyny ich Drakuli, a nie poważne dochodzenie. Trzymają nas prawie miesiąc, a nic na nas nie mają. Na słowa furmana masz słowa moje plus fakty, o których powiedziałam.

– A tak à propos powiedz, czy mogę oficerskim słowem poświadczyć porucznikowi, że nie zamordowaliście żadnych sowieckich pograniczników i nie terroryzowaliście furmana bronią? – spytał nagle Edward Eleonorę.

– Absolutnie możesz, Edwardzie – odpowiedziała natychmiast z ogniem w oczach, spoglądając mu przy tym prosto w twarz.

– W takim razie, panie poruczniku, jako porucznik polskiej armii daję panu oficerskie słowo honoru. Więcej, powiem wprost, że bez reszty wierzę w prawdomówność tej młodej damy. Na tej podstawie upraszam o zwolnienie z tutejszego aresztu policyjnego przetrzymywanej piątki obywateli Rzeczpospolitej Polskiej i natychmiastowe zezwolenie policyjne na opuszczenie przez nich Rumunii.

– Panie poruczniku – odparł Rumun, wstając zza biurka – jako oficer królewskiej armii Rumunii przyjmuję pańskie solenne zapewnienia o niewinności tej młodej damy i jej rodziny i na tej podstawie informuję, że z dniem jutrzejszym zostaną oni jako polscy obywatele, przetrzymywani czasowo w naszym areszcie, wypuszczeni na wolność. Za wszelkie niedogodności pragnę także, za pani pośrednictwem – tu się skłonił – przeprosić całą pani rodzinę. Jeśli pan chce – zwrócił się do wzruszonego Edwarda – może pan niezwłocznie odwiedzić pozostałych aresztantów. Gdy pan porucznik będzie się spotykał z rodziną, ja sprawdzę u przełożonych, czy aby nie będę mógł już dzisiaj zwolnić pańskich krewnych do hotelu miejskiego w Kiszyniowie. Bardzo tego, dodam, pragnę i mam nadzieję, że uda mi się tę sprawę załatwić do końca pomyślnie. – Oficer poprzednio tak często opryskliwy wobec Eleonory starał się teraz najwyraźniej naprawić złe wrażenie, na które dzień w dzień pracował od kilku tygodni.

 

Edward najpierw odwiedził celę kobiecą, w której zastał wymizerowaną swą ciotkę Marylę i jej córkę Ernestynę. Obie kobiety były już bardzo zmęczone i przygnębione zarówno przeciągającym się aresztem, jak i brakiem pewności co do odmiany losu. Obie też paraliżowała, przede wszystkim, perspektywa deportacji do Sowietów wciąż nad nimi wisząca niczym miecz Damoklesa. Dopóty, dopóki sprawa ta nie była w pełni wyjaśniona, matka z  dziećmi nie mogła być pewna swego losu.

Edward powitany bardzo serdecznie gorącymi całusami i słowami wdzięczności za przybycie tłumaczył się im gorąco z długiego, w końcu, milczenia i braku jakiegokolwiek, choćby listownego kontaktu. Okazało się, że zawiniła polska biurokracja. Z jej winy paszporty zostały wydane Edwardowi dopiero przedwczoraj. Podobnie było z zapewnieniem dla niego osłony ze strony polskiego wywiadu. Chodziło o to, aby Edward nie przyjechał do Kiszyniowa jako „człowiek nikt”, czyli zwykły polski oficer bez dyplomatycznego wsparcia.

– Zrozumcie, że wtedy nie zostałbym pewnie nawet wpuszczony do tego gmachu. Musiałem więc nie raz i nie dwa połknąć poważne przekleństwa, nim udało mi się tutaj przyjechać. Gdy jednak dostałem wszystkie te papiery, wiedziałem, że nie wrócę bez was, czyli z próżnymi rękoma. A to jest zwyczajnie najważniejsze i na tym polega nasz prawdziwy sukces. Jeśli was dzisiaj wypuszczą z tego aresztu, to jutro wsiądziemy do pociągu, który zawiezie nas do Czerniowiec, a stamtąd do Lwowa i Warszawy.

– Oj nie wyobrażasz sobie, jak tęsknimy już do tej podróży – odezwała się jego stryjna i zarazem teściowa Edwarda. – Już myśleliśmy, że o nas w tej Polsce zapomnieliście i przyjdzie nam zgnić tutaj, albo co gorsza w Bolszewii, gdzie w majestacie prawa nas zamordują.

– Niech mama tak nie mówi, bo się serce kraje.

– Nie wyobrażasz sobie, co to za krzyż dla matki, gdy tak spogląda na mizerię i to niezasłużoną swych dzieci. One tutaj były jak ptaki w klatce. A Eleonora to, powiadam ci, dokonywała prawdziwych cudów. Nauczyła się przez rok, jeszcze w Odessie, tak tego rumuńskiego, że teraz szwargotała w tym języku, jakby się tutaj narodziła. Nie masz pojęcia, jak ona biegle rozmawiała z tutejszym personelem policyjnym.

– Słyszałem w gabinecie śledczego. Powiem ci mamo, że słuchając jej przed chwilą, sam zachodziłem w głowę, jak Eleonora nauczyła się tego języka. Wiem, że ma łatwość do nauki i jest filolologiem in spe, ale żeby tak nauczyć się tego cholernego rumuńskiego w kilka miesięcy, to pierwsze słyszę. Ja uczyłem się na specjalnym kursie w ministerstwie, ale miałem do tego specjalną motywację. Za pół roku albo rok planuję przyjechać tutaj, wraz z Kazimierą, na miejscową polską placówkę dyplomatyczną. A smarkata Eleonora nauczyła się tego języka z potrzeby serca i na waszą prośbę. To niesamowite. A swoją drogą, co to za szczęście, że mieliście ją ze sobą. Ty sobie, mamo, tego nie uświadamiasz, jak wiele jej wszyscy zawdzięczacie. Ona pewnie tego też nie wie. Bo ci Rumunii z obcych języków jedynie uznają francuski, a inne mają w pogardzie. A przedstawiają się jako Rzymianie wschodu i obrońcy kultury łacińskiej przed imperialnymi zakusami słowiańskiej dziczy.

– Tyle że z państwem prawa, a na prawie wspierały się instytucje Rzymu, mają oni zerowy kontakt – wtrąciła się Eleonora. – Wszystko tutaj, pamiętaj, opiera się na korupcji i wszechwładzy biurokracji. Nie wiem, na jakich zasadach zbudowaliście nową Polskę, o której nasza piątka marzy jak umierający o raju, ale mam nadzieję, że nad Wisłą to lepiej wygląda niż tutaj we Wschodnich Karpatach i na ich pogórzu.

Nagle w celi rozległo się pukanie do drzwi – rzecz w areszcie nie do pojęcia.

– Prosimy – odezwała się spokojnie po rumuńsku Eleonora. W drzwiach pokazał się znany im rumuński porucznik.

– Jestem Nicolae Popescu – przedstawił się po raz pierwszy, salutując Eleonorze, porucznik śledczy. – Pragnę teraz państwu przekazać dokument zwolnienia z aresztu i zezwolenie dla każdego z waszej piątki na opuszczenie już jutro granic królestwa Rumunii – powiedział, sięgając po kilka kartek papieru zapisanego maszynowym pismem. – Przepraszam za wszystko, co nieprzyjemnego was spotkało – kontynuował spokojnie – ale nie było w tym, wierzcie nam, naszej winy. Myśmy byli pionkami we wcale nie najmniejszej grze dyplomatycznej toczącej się ponad waszymi i naszymi głowami. Mam nadzieję na spotkanie w przyszłości – dodał, uśmiechając się – oczywiście w innych lepszych okolicznościach i lepszej aurze. A pana porucznika, jeszcze dzisiaj, zapraszam na przyjacielską kolację w restauracji francuskiej. Mają świetne moules. – To powiedziawszy, porucznik ukłonił się z uśmiechem, a potem regulaminowo zasalutował. Następnie odwrócił się na pięcie i trzaskając obcasami wyszedł z ich celi.

Po chwili drzwi otworzyły się ponownie i... niespodziewanie pojawili się w nich nieogoleni i wymizerowani, ale za to tryskający świetnym humorem Erwin i Grzegorz. Szczególnie wrażenie robił najmłodszy z Krzemieńskich. Jego rozkwitająca dopiero, kozia broda uzmysłowiła wszystkim, jak młodym jest on jeszcze chłopakiem.

 

Przyjazd Edwarda zakończył w sposób jednoznaczny dramatyczne przygody Zabiełło-Krzemieńskich w Rumunii. Następnego dnia, po zakupieniu niezbędnych ubrań dla każdego z rodziny i wyrzuceniu wiejskich łachów, nie ociągając się ani chwili, wsiedli wraz z Edwardem do pociągu pospiesznego, który zabrał ich na północ kraju w kierunku Bukowiny. Rankiem przejechali, zatrzymując się jedynie na dziesięć minut, przez stację w Czerniowcach, a następnie lokomotywa parowa, sapiąc i stękając ciężko, ciągnęła ich skład wzdłuż górnego Prutu. Z oddali zobaczyli szczyty Czarnohory znajdujące się już w Polsce. I tak, w końcu, dojechali do polskiego już Śniatynia i Pokucia. W ten sposób wreszcie, po trzydziestu dniach od opuszczenia Odessy, znaleźli się w Polsce. Mieli polskie obywatelstwo i paszporty. Ze wzruszeniem oglądali słup graniczny zwieńczony polskim orłem z koroną. Byli więc we własnym kraju, którego jednak nie znali i którego musieli się dopiero nauczyć. Mówili po polsku ze śpiewnym, śmiesznym dla wielu, wschodnim akcentem kresowym, na który ludzie w kraju nad Wisłą mieli, zależnie od upodobań czy poglądów, reagować raz z sympatią innym razem ze śmiechem i agresją bądź lekceważeniem. Wszystkiego więc musieli się nauczyć od nowa. Szczęśliwie, poza Marylą, mieli mało lat i chłonne umysły. W głowę im jeszcze na Ukrainie ojciec z matką wbili, że jeśli chcą się czegoś w życiu dorobić i coś znaczyć, muszą się uczyć, uczyć i ciężko pracować nad sobą. Powiedziano im, że nie mogą nawet marzyć o jakimkolwiek oszczędzaniu się, czyli o próbach sprytnego i leniwego prześlizgnięcia się przez życie.

Po ośmiu godzinach od opuszczenia peronów stacji w Kiszyniowie przekroczyli granicę rumuńsko-polską, co oznaczało, że są już z dala od troski o życie. Byli zamknięci w swym przedziale, zarezerwowanym dla ich szóstki przez Edwarda jeszcze w stolicy Besarabii, i dopóty, dopóki nie minęli Śniatynia, z obawy o podsłuch nie prowadzili poważnych rozmów na temat ich ucieczki. Dopiero po minięciu polskiej granicy zdecydowali się na zasadniczy dyskurs z Edwardem na temat kłamstwa i honoru. On, jak się okazało, jako oficer Wojska Polskiego, początkowo miał im za złe, a zwłaszcza Eleonorze, że chcąc nie chcąc, zmusiła go w Kiszyniowie w gabinecie śledczego do kłamstwa, a nawet gorzej, bo do krzywoprzysięstwa.

– Edwardzie, zrozum, że nie mieliśmy żadnego innego wyjścia – wyjaśniała mu lekko zirytowana Eleonora. – Alternatywą dla mego kłamstwa czy krzywoprzysięstwa, jak wolisz, w tamtym policyjnym gabinecie, było wywiezienie nas z powrotem do Bolszewii. Tak się niestety złożyło, że ratując swoje życie, rzeczywiście pozbawiliśmy go trzech żołnierzy sowieckich. To wszystko działo się na sowieckim brzegu Dniestru. Nie jesteśmy z tego wcale dumni. Ale pytam się ciebie: czy lepiej by było, gdybyśmy ich pozostawili przy życiu, a sami je stracili? Wówczas z pewnością w żaden sposób nie narazilibyśmy na szwank twego honoru. Tego chciałbyś? Wiedz, że bolszewicy nie patyczkowali się z takimi jak my. To było, przyznaję, straszne i z pewnością zapamiętam to na całe życie i będę się z tym wspomnieniem zawsze zmagała. Wolałabym, zapewniam cię, tego uniknąć. Zwłaszcza dlatego, że zastrzeliłam młodego – najwyżej dwudziestoletniego chłopca, który pochylając się nad burtą łodzi rybackiej, chciał mnie dosłownie złapać rękami za gardło, jako wroga ludu. Jego oczy, jego chłopięca twarz, pozostaną ze mną, bez żadnej przesady, na całe życie. Będą mi towarzyszyć jako straszne wspomnienie, od którego, to wiem, nie będę mogła uciec. Dlatego wtedy, w obecności tego oficera, który był w dodatku zwykłym złodziejem, bo przy okazji każdego przesłuchania okradał mnie i nas cynicznie i brutalnie z kolejnych naszych złotych dziesięciorublówek, uznałam, że gdybym nie skłamała, to bym sprzeniewierzyła się wobec mej przyszłości i przyszłości mej rodziny. Więcej, skazałabym ich wszystkich, a więc także matkę i siostrę, które nikogo nie zabiły, na męczeńską śmierć. Bo wiem, że żadne z nas dobrowolnie nie przyznałoby się do winy, a oni w kazamatach Czeka w Odessie, a może nawet w samej Moskwie, gdzie by nas mogli przewieźć, aby naszej zbrodni nadać wyższą rangę i rozgłos, potrafiliby z nas wyciągnąć tę straszną prawdę, łamiąc przy okazji nasze charaktery i upodabniając w końcu każdego z nas do krwawego strzępu ludzkiego. Dlatego, Edwardzie, skłamałam świadomie i skazałam cię na moralne krzywoprzysięstwo, ale uczyniłam to w dobrej wierze. I wierz mi, że ty postąpiłeś dobrze, nie wahając się poświadczyć mej wizji prawdy. Zagrałeś to tak doskonale, jak i ja zagrałam. I prawdopodobnie ta nasza postawa, pozornie szczera do bólu, skłoniła tego cynicznego i wrednego oficera, który następnie, fetując cię, nawet nie zająknął się w sprawie ukradzionych najpierw nam, a potem Rumunii tych złotych rubli, do dania nam glejtu upoważniającego nas do wyjazdu z Rumunii, w której, da Bóg, już nigdy się nie znajdę. – Gdy Eleonora skończyła swój wywód, w oczach jej pojawiły się łzy. I ta twarda dziewczyna wbrew sobie załkała i kryjąc twarz w dłoniach zalała się łzami.

– Ależ Eleonoro kochana, nie czyń sobie wyrzutów – odezwał się lekko zmieszany Edward, obejmując ją i całując w policzek. – Nie mam do ciebie i do was już cienia pretensji, przeciwnie podziwiam was i zarazem wam współczuję. Bo wiem, jak takie przeżycia okaleczają każdego człowieka i jak mocne pozostawiają ślady w psychice. Muszę powiedzieć, że bez żadnych wątpliwości spisaliście się nadzwyczajnie i wy młodzi, bez żadnego w tym względzie doświadczenia, pokazaliście, jak należy walczyć o swoje życie i życie najbliższych. Zaraz po powrocie, jako oficer prowadzący waszą akcję, którą zaplanowaliśmy i nazwaliśmy z pewnym patosem, bez waszej zresztą wiedzy, „powrót na Itakę”, wystąpię z propozycją odznaczenia całej waszej piątki Krzyżami Walecznych. I jestem prawie pewien, że spotka się ten wniosek z pozytywną odpowiedzią mych przełożonych.

– Daj spokój, Edwardzie, przecież nam nie chodziło o medale czy krzyże. To była biologiczna walka o przeżycie, za którą nie można nikogo nagradzać ani specjalnie wyróżniać. Powiem ci szczerze, że byłoby to trywialne i zbanalizowałoby to, co zrobiliśmy. To wszystko było tak spontaniczne, pomimo swej niespodziewanej perfekcji, że jest wręcz nie do powtórzenia. I wspaniały, naprawdę wspaniały w tym całym okropieństwie, bo to było okropne, był Erwin, który zrobił to co najważniejsze: przeprowadził akcję maskującą nasze trzy morderstwa tak dobrze, że nam się udało wywieść w pole tak Sowietów jak i Rumunów. Jedni i drudzy do dziś absolutnie nie wiedzą, co tam się naprawdę wydarzyło. Bez tej perfekcyjności z naszej strony Rumuni na pewno by nas oddali Sowietom.

Po tych wynurzeniach bohaterowie, zmordowani okropnie, wkrótce zasnęli snem sprawiedliwych na ławkach ich przedziału. Gdy następnego poranka pociąg pospieszny z Bukaresztu i Kiszyniowa wreszcie wtaczał się na podziemne perony Dworca Głównego w Warszawie, wiedzieli, że teraz zaczną zupełnie inną niż ostatnimi laty grę z losem. To już miała być walka nie o przeżycie, a o zdobycie jak najlepszej pozycji życiowej. Na dworcu powitała ich Kazimiera wraz z Teodorem. Podczas nieobecności Edwarda w kraju nadenerwowali się oni setnie. Przypadek Krzemieńskich, za gazetami rumuńskimi, opisały i gazety polskie, a ich eskapada urosła do miana jakiejś szczególnej odysei. Oni jednak w najmniejszym stopniu nie potrzebowali teraz rozgłosu. Dlatego pełną piersią odetchnęli dopiero wtedy, gdy wmieszali się w tłum uliczny, a następnie dwoma taksówkami pojechali do mieszkania Kazimiery.

Młodzi Krzemieńscy z okien automobilu z zaintrygowaniem przyglądali się Warszawie. Jej ulice były zatłoczone samochodami, tramwajami elektrycznymi i dorożkami, a także pojazdami konnymi rozwożącymi towary. Spotykało się też stosunkowo nieliczne samochody ciężarowe, które dopiero z czasem miały wyrugować z ulic transport konny. Chodniki zapełniał różnorodny tłum zabieganych ludzi. Wystawy sklepowe intrygowały swym bogactwem. Po zduszonej przez rewolucję, dobrze im znanej Odessie, Warszawa sprawiała wrażenie miasta dużo bardziej dostatniego i rojnego. Przejażdżka taksówkami nie trwała długo. Kazimiera wraz z Edwardem, jak się okazało, mieszkali niedaleko dworca. Wchodząc po schodach kamienicznej klatki schodowej prowadzącej do mieszkania najstarszej siostry, mieli pełną świadomość, że przed nimi właśnie teraz staje, kto wie czy nie najtrudniejsze, zadanie specjalne: jak pokierować dalej swym losem w wytęsknionej, a przecież tak zupełnie nieznanej i obcej im Polsce? Chodziło teraz o to, jak określił to jeszcze w pociągu Edward, aby młodzi Krzemieńscy nie zdeklasowali się, ale w miarę możliwości zachowali pozycję dotychczas właściwą członkom ich rodziny. Jedyną szansą utrzymania się na powierzchni w ich nowej, jakże odmiennej, życiowej sytuacji w powojennej Polsce, była ambitna nauka i jeszcze raz nauka, a więc zdanie niebawem przez każdego z nich matury, a następnie ukończenie studiów. W nowych warunkach demokratyzującego się pospiesznie świata status przedstawiciela klasy średniej dawało, co wiedziała Eleonora i wszyscy członkowie jej tak bardzo doświadczonej wojną i rewolucją rodziny, jedynie ukończenie studiów wyższych.

ROZDZIAŁ DRUGI

Było późne lato 1864 roku. Na ziemiach zaboru rosyjskiego dogorywało polskie powstanie. Traktem w kierunku Lublina nędzną chłopską furmanką ciągniętą przez jednego złachanego mocno konia jechało kilku gołowąsów i stary brodaty furman. Jeden z chłopców leżał na wiązce słomy obwiązany białymi zakrwawionymi szmatami. Miał zamknięte oczy, co pewien czas je na krótko otwierał i, nic nimi nie widząc, głośno wzywał matkę i ojca. Nikt specjalnie nie zważał na niego.

– Zaraz zamknie na zawsze oczy – powiedział jeden z chłopaków.

– Taki widać był mu pisany los – odezwał się drugi.

– Młody jest taki – powiedział powożący wozem chłop, podcinając konia batem. Cały czas pamiętał o zagrożeniu jakie stanowili Moskale, dlatego stale rozglądał się strachliwie na boki. Nagle na horyzoncie pojawił się oddział zbrojnych. Z daleka widać było, że nie oszczędzali swych koni i pędzili przed siebie w ich kierunku.

– To kozacy – odezwał się pierwszy chłopak.

– Uciekajmy – zawołał ze strachem w głosie drugi.

Niestety, nie było gdzie uciekać. Furmanka nie dawała żadnych szans powodzenia w konkurencji z jezdnymi. Nie zważając na to, furman ostro skręcił w zboże i, jak oszalały, zacinając konia batem, popędził wóz wprost przed siebie. Widać miał nadzieję, że skryje się w tym łanie przed kozackim wzrokiem. Gnałby tak pewnie do utraty tchu przez konia, gdyby na jakimś większym, niewidocznym z furmanki kamieniu polnym, koło nie podskoczyło do góry i wóz z rozmachem się nie wywrócił. Wprost na ziemię zleciał poraniony chłopak. Na swoje szczęście nie poleciał gdzieś w zboże, lecz całkiem zgrabnie skrył się pod przewróconym wozem, przysypany, jak w naturalnej mogile, słomą, sianem i deskami. Wkoło niego, szczęśliwie, nie było widać jakichkolwiek przedmiotów, które mogłyby uprzednio znajdować się na furze. Dlatego żaden z kozaków pędzących po polu nie podjechał do wozu, sprawdzić, czy aby ktoś się w nim nie zawieruszył.

Wystarczył rzut oka z siodła, aby stwierdzić, że pasażerowie furmanki uciekają bezładnie i w popłochu jak zające, jeden przez drugiego. Chłopcy z krzykiem rozbiegli się, gdzie kto mógł, w różne strony, a za nimi z zawołaniem: Dawaj! Dawaj! ruszyła półsotnia kozacka. Konni jechali z Lublina. Już trzeci dzień tropili powstańców. Ostatnio rozbili w tej okolicy dwie, zamierające już i bez tego, partie buntowników – jak o nich mówili – i teraz sycili się swą przewagą. Złapanych powstańców zabijali z pasją. Zadaniem zleconym im przez wojskową zwierzchność było dorzynanie wrogów Najjaśniejszego Pana. Gdy wpadli na trop buntowników, w gruncie rzeczy, nie było przed nimi ucieczki. Niektórzy z chłopców dopadnięci teraz przez jezdnych, z nadzieją w sercu, w ostatniej niemal chwili, jaka im jeszcze była darowana, klękali i odmawiali głośno litanię do Matki Bożej. Nie na wiele im się to zdało. Matka Boża tego dnia nie była łaskawa dla powstańców w lubelskim województwie. Każdy kto się ruszał nadawał się, zdaniem kozaków, którzy przybyli znad Donu, do skrócenia o głowę. Byli podpici i agresywni, cięli, co popadło. W zderzeniu ze zbrojnym jeźdźcem pieszy nie ma żadnych szans, konny jest szybszy, mocniejszy i tnie z góry.

Po chwili na polu zostało kilku zabitych chłopców, nawet powożący furmanką chłop leżał rozcięty na dwoje. Głowa pozostała przy jednym ramieniu, a drugie wyzwolone z jej ciężaru odleciało na kilka metrów w bok. Najwyraźniej ciął go wielki fachowiec od zabijania.

Następnego dnia na pole na miejsce rzezi przybyli zalęknieni ludzie z najbliższego dworu. Jakaś poważna niewiasta w  czerni szła od trupa do trupa. Leżeli w nieładzie w promieniu kilkudziesięciu metrów od furmanki. Sami młodzi chłopcy, jeszcze gołowąsy, i jeden stary już furman. Gdy czeladni ruszyli wóz, niespodziewanie zobaczyli, że pod furmanką ktoś, czy coś, się jeszcze rusza. Na skibie leżał kolejny młodziak z tych, którzy porwali się na samego cara. Był nieprzytomny i dogorywał. Oddychał z trudem. Przeżył chyba dlatego, że burty wywracającej się furmanki, nie zmasakrowały go dodatkowo, a utworzyły nad nim przypadkową osłonę, której nie zdołałby nawet pokonać bezdomny pies czy głodny lis.

– Wziąć chłopaka do dworu? – spytał jeden dworski.

– Nie przeżyje – odpowiedział jakiś znawca spraw doczesnych.

– Ale to nie po chrześcijańsku zostawiać na polu takiego chłopca. On niebożę chyba jeszcze się nie golił – westchnęła dama w czerni.

Wzięto więc chłopaka do dworu, a pozostałym wyprawiono pogrzeb z księdzem i modlitwą. Mogiłę głęboką wykopali przy polnej drodze, od której jeszcze wczoraj chłopcy usiłowali się jak najbardziej oddalić. Miejsce ich pochówku, z czasem stało się znane. Pod kapliczką z zasępionym Chrystusikiem przywiezionym przez jakiegoś artystę pół wieku później leżało pięciu zabitych chłopców i furman, który ich wiózł. Na ładnej oheblowanej desce wyrzeźbiono napis: Gloria victis – 1864 rok. Kapliczkę, na wieczną chwałę przegranych nazwano powstańczą. Już zawsze idący tą drogą przedstawiciele ludu bożego, będą zdejmowali z głów czapki i szeptali nabożne zdrowaśki za dusze tak młodo zabitych, albo przynajmniej kreślili znak krzyża na piersi.

Chłopiec, który miał umrzeć, jednak nie umarł. Po dwóch miesiącach, kurowany nad wyraz troskliwie, o dziwo prawie całkiem wydobrzał. Gdy przybyli kozacy do dworu i pytali o powstańców, odpowiedziano im, że takich tu nie ma i nie było.

Tutaj – wyjaśniono – wszyscy mają szacunek do najjaśniejszego pana Aleksandra II Imperatora Wszechrusi. Uwierzono im, bo z tego dworu, jak poświadczono w Lublinie, nikt nigdy nie poszedł do zbrojnej partii, która siłą chciałaby odsunąć od władzy miłościwie panującą carską rodzinę.

Pod koniec roku rannego chłopca „poukładano” pod względem zdrowotnym na tyle dobrze, że postanowiono odesłać go do domu. A było to blisko tysiąc kilometrów od dworu, w którym go leczono. Po pewnym czasie po ozdrowieńca przyjechał ojciec – zamożny obywatel ziemski i zabrał go, ale nie na daleką Ukrainę, lecz hen, bo aż do samej Moskwy. I w starej stolicy carskiej kazał mu się uczyć na lekarza. A wszystko po to, jak sobie umyślił, aby jego syna nigdy nikt w przyszłości nie uznał za buntownika, który pochopnie podniósł rękę na najjaśniejszego pana. Pomysł ojca był bardzo zmyślny, bo w Moskwie, jak wiadomo, nigdy nie było żadnego powstania polskiego i żaden wracający z moskiewskiego uniwersytetu poddany cara nie mógł być uznany za polskiego buntownika.

Ranny, a następnie nieomal cudownie wyleczony chłopak, nazywał się Jarema Krzemieński herbu Korczak. Nie był to w Polsce specjalnie ceniony herb, ale z pewnością wyróżniał jego posiadaczy od tych, którzy żadnego klejnotu herbowego nie posiadali. Jarema miał, zgodnie z wolą swego ojca Cezarego Krzemieńskiego, zostać szóstym z kolei właścicielem Jaremówki. Majątku położonego sto kilkadziesiąt kilometrów od Bałty – żydowskiego miasteczka na ukraińskich Dzikich Polach. O takich ziemianach jak on w Polsce centralnej mówiło się „hreczkosieje”. Określano tak ludzi niespecjalnie ambitnych, a za to dobrze gospodarujących w swych majątkach. Uważano ich za obywateli ziemskich, co to prochu nie wymyślą, ale też nie okażą się w życiu łobuzami. Taki był jego ojciec Cezary, taki też był dziad Mikołaj. W ich rodzie dzieciom zwykle nadawano po kolei imiona Jaremy, Cezarego i Mikołaja.

Rodzina to była szlachecka i polska, tyle że żyła w ukraińskim morzu ludzkim. Polskie majątki, co prawda, nie były w ich okolicy nazbyt liczne, niemniej władzom stale przypominały, że o Ukrainie, Białorusi i Litwie Polacy wciąż mówią z upodobaniem „ziemie zabrane.” Ta nazwa prowokacyjna w zamierzeniu, nijak się jednak miała do realiów politycznych Europy. Skoro o samej Polsce stary kontynent zdążył już zapomnieć, to tym bardziej dotyczyło to tak wielkiej chimery, jaką byłby ewentualny powrót na te ziemie jurysdykcji polskiej.

Polskość dla Jaremy stała się już w dzieciństwie jego wielkim kompleksem. Była nim w pierwszym rzędzie dziwna historia narodu polskiego, jego obyczaje i język odmienne od rosyjskich, inna, bo katolicka religia, a także wielka literatura romantyczna, a również coś doprawdy osobliwego, co można nazwać rodzinnym poczuciem winy. Ta chęć osobistego wojowania z carem wzięła się właśnie u piętnastoletniego Jaremy po poznaniu rodzinnych grzechów, popełnionych przez jego przodków wobec Polski.

Pewnego razu, grzebiąc w papierach pozostawionych jeszcze przez swego dziadka, młody Krzemieński przeczytał, że pradziad a jego imiennik – generał wojsk polskich Jarema Krzemieński – duma rodziny i założyciel gniazda rodzinnego na Ukrainie, którego portret jako zadzierżystego mężczyzny w mundurze wojskowym z orłem na czapce wisiał w gabinecie ojca na poczesnym miejscu, po otrzymaniu w XVIII wieku od króla Stanisława Augusta klucza ziemskiego pod nazwą Jaremówka, zamiast myśleć o służbie dla Polski, był w końcówce jego rządów aktywnym targowiczaninem. I to nie takim byle jakim, co to jedynie jak mały wiecheć trawy przylepia się do wielkiego gówna. Przeciwnie, należał do najaktywniejszych zdrajców, a więc tych, którzy osobiście, na życzenie imperatorowej tworzyli, tę najparszywszą w historii kraju, haniebną konfederację. Miała ona, o czym być może generał wtedy nie wiedział, stworzyć, wedle zamysłu Katarzyny II, pretekst do podzielenia, a następnie unicestwienia już na zawsze Polski.

Szczęśliwie dla swoich potomków był on zbyt mało znanym szlachciurą, ze zbyt niskiego rodu, aby zachowano go w złej zbiorowej pamięci jako współojca-założyciela tej wielkiej zdrady. Niemniej jego winy wobec konającej ojczyzny były, jak jego młody imiennik uznał, monstrualne. Ta zdrada, tak pomocna dla zniszczenia dorobku Konstytucji 3 maja, ułatwiła jego pradziadowi po zaborach carycy Katarzyny nie tylko zachowanie posiadanych dóbr, ale nawet ich podwojenie. Dzięki jego podłej postawie rodzina ich długo w żaden sposób nie była nękana przez władze gubernialne z Chersonia.

Wszystko to u piętnastolatka wywołało poczucie wielkiego wstydu, a nawet hańby. Długo po odkryciu tych sekretnych rodzinnych tajemnic młody Krzemieński nie mógł dosłownie znaleźć sobie miejsca. Gdy w końcu zastukał do gabinetu swego ojca Cezarego, by spytać, czemu jego pradziad, a zarazem protoplasta ukraińskiej gałęzi ich rodu, był zdrajcą, ojciec odpowiedział mu, aby się tym nie przejmował. Bo ojciec młodego Jaremy był człowiekiem praktycznym, który z niejednego pieca chleb jadł. Dzisiaj nazwalibyśmy go konformistą, a wtedy, jak uważano, górę w jego rozumowaniu brała zwykła zaradność. Cezary Krzemieński chciał żyć spokojnie, bez kłopotów z niespecjalnie lubianą przez siebie władzą. Polskie nadzieje wolnościowe, przejawiające się kolejnymi zrywami militarnymi, traktował od lat jako szkodliwą mrzonkę. Pogląd ten ukształtowały i umocniły w nim koleje jego życia. Urodził się bowiem pięć lat po Kongresie Wiedeńskim, a dziesięć lat przed powstaniem listopadowym. Nasłuchał się więc w swej młodości i naczytał o polskich zaprzepaszczonych zrywach wolnościowych i doszedł do wniosku, że mieszkanie w krainie gdzie diabeł mówi dobranoc, jak określał swe okolice rodzinne, nie nakłada ani na niego, ani na jego potomków jakichś szczególnych zobowiązań względem martwej już od lat ojczyzny. Jeśli Polska ma być wolna, to tę wolność uzyska bez naszego w tym udziału – lubił powtarzać. Inna jego maksyma przekazana synowi sprowadzała się do praktycznej rady mierzenia zamiarów na siły, a nie odwrotnie. A te nakazywały siedzieć cicho i się nie wychylać. Obserwując wielkie, a jego zdaniem bezrozumne, rozżalenie syna i jego żałosne miotanie się w poszukiwaniu prawdy, doszedł do wniosku, że popełnił jakieś błędy w edukacji swego pierworodnego. Obiecał sobie, że ich nie zrobi w stosunku do drugiego, o cztery lata młodszego syna Mikołaja.

Teraz siedząc wraz z synem w swym gabinecie, wpatrywał się ze smutkiem w zirytowaną, ze śladami walki wewnętrznej, twarz swego pierworodnego i zastanawiał, jak do niego przemówić skutecznie. Zaczął jednak chyba niezbyt fortunnie, bo nazbyt protekcjonalnie:

– Słuchaj no, chłopcze – odezwał się do piętnastolatka. – Tak się składa, a nie wiem, czy masz tę świadomość, że prawie w każdej rodzinie, która do czegoś doszła, znajduje się zawsze jakiś trup w szafie.

– O jakim ty trupie myślisz, tato? – spytał przestraszony chłopak.

– Mój drogi, to przenośnia używana dla określenia świństwa, które mogło być przed laty popełnione dla dobra rodziny. Z tym, że myślę o relatywnym świństwie, bo tak naprawdę to nie wiem, czy twemu pradziadowi, gdy współzakładał konfederację, nie chodziło przypadkiem nie o pognębienie Polski, a wręcz o jej uratowanie.

– Uratowanie Polski za pomocą Targowicy?

– Wyobraź sobie, że tak. Zresztą zawsze, gdy się coś robi, to o coś chodzi. Pamiętaj, że i nasz dobrodziej osobisty, a precyzyjniej mówiąc rodzinny, król Stanisław August Poniatowski herbu Ciołek, pod wpływem wydarzeń, jakie miały miejsce już po uchwaleniu Konstytucji, także przystąpił do konfederacji targowickiej. Twojemu prapradziadowi i zarazem imiennikowi, zapewniam cię, ale nie denerwuj się bez potrzeby, kiedy ci to mówię, również chodziło o Polskę. Wyobraź sobie, powiem ci teraz coś niepopularnego wśród Polaków, że gdyby nie ta nieszczęsna Konstytucja 3 maja i obóz reform, to Polska nawet jako słabe i bezwolne państwo, jakim bezsprzecznie była, prawdopodobnie by nie upadła i nie straciła niepodległości. Nie masz co tak wytrzeszczać oczu – zareagował na minę swego pierworodnego, który nie krępując się, wyrażał całym sobą dezaprobatę i niewiarę w słowa ojca. – Wierz mi, że ta licha Polska, wraz ze swym liberum veto i wolną elekcją, z pewnością przetrwałaby i francuską rewolucję, i Napoleona. Czyli istniałaby aż do Kongresu Wiedeńskiego w 1814 roku. Co w dobie pokongresowej i czasach Świętego Przymierza, a więc w latach zdecydowanej ponapoleońskiej legitymizacji starego porządku, który próbowali obalić Francuzi w czasie rewolucji i podbojów Bonapartego, oznaczałoby, mój kochany, ni mniej ni więcej, jak dalsze istnienie Rzeczpospolitej Polskiej. I u nas, prędzej czy później, ale z pewnością już po Kongresie Wiedeńskim, a na pewno w czasie Wiosny Ludów przyszedłby także czas na reformy, tyle że byłyby one tym razem skuteczne. Czyli nie byłyby kwiatkiem do kożucha, a przeciwnie najprawdopodobniej zostałyby wprowadzone w życie. I co, pytam się, byłoby lepsze? Pomyśl! Czy to co dziś mamy, czy też to co moglibyśmy mieć bez tej Konstytucji, która w naszej historii spełniła tę rolę, jaką spełnia gromnica wsadzona w dłoń nieboszczyka albo granat, który wybucha nie w porę, zabijając i swoich i wrogów.

– Co ty, tato, mówisz tak bez krępacji? Przecież to jest historyczna herezja i wielka bzdura.

– A kto powiedział, że herezje są zawsze błędne? Ja doprawdy nie żartuję, mój kochany synu. Mówiąc to, co mówię, kieruję się zwykłą logiką. A tak w ogóle, to radzę ci zawsze, na wszelki wypadek, odwoływać się do zdrowego rozsądku, a nie emocji. Posłuchaj, jeśli mi dalej nie wierzysz. Konstytucję naszą uchwalano dwa lata po rewolucji francuskiej. Rewolucji, której dziełem było zburzenie starego feudalnego świata. I w sytuacji, gdy w Paryżu królowała gilotyna i obcinano głowy królowi i królowej arcykatolickiej Francji, jakiekolwiek ognisko reformatorskie w sercu Europy, z drugiej strony Niemiec, u granic Rosji, kwestionujące zdaniem kancelarii monarszych podstawy starego porządku, a tak było w Warszawie, zostałoby potraktowane jako śmiertelne zagrożenie dla wszystkich królów, książąt i hrabiów. Ze strachu przed rewolucją w Polsce, a uważano może trochę na wyrost, że do niej dojdzie, bo u nas nie było poważnego mieszczaństwa, trzej monarchowie postanowili interweniować. Habsburgowie i Katarzyna, przypominam, już walczyli z Francją, a Prusy dopiero szykowały się do tej śmiertelnej walki i wszyscy oni en masse uznali, że wspólnie zniszczą w zarodku nowe źródło niepokojów w Europie. Ci wielcy monarchowie, czytając raporty o pracach Sejmu Czteroletniego, w tym o czarnej procesji Dekerta, ze strachu wprost trzęśli się jak osiki przed nowymi jakobinami w Warszawie. Tych jakobinów z prawdziwego zdarzenia, szczerze mówiąc, tu nie było, ale strach pozostał i w konsekwencji uznali oni, że nie ma co jeden drugiemu patrzeć na ręce, a należy dzielić ten tort polski, byle szybko i sprawnie. Aby tylko się zaraza nie rozprzestrzeniła. I jeśli spojrzy się na tamte wydarzenia z tej perspektywy, o której ci powiedziałem, to konfederację targowicką można uznać nie za wielką narodową zdradę, a za próbę ratowania tego co się jeszcze dało uratować, a więc przede wszystkim resztek, choćby formalnych polskiej niepodległości. Bo w sytuacji gdy, pomimo postanowień Sejmu Czteroletniego, zamiast armii stutysięcznej skleciliśmy mniej niż czterdzieści tysięcy wojaków, było jasne, że zbliża się finis Poloniae. Panowie szlachta mocni byli tylko w gębie i ani w głowie im było sięgnięcie do trzosów. A konfederatom w tej tragicznej sytuacji chodziło chociażby o zachowanie w Warszawie urzędu króla jegomości, który w tamtych dniach poprzedzających ostateczny upadek państwa był symbolem Polski niepodległej. Jak się nie ma, mój synu, tego co się lubi, to się lubi, to co można mieć. A czy myślisz, mój kochany, że polscy magnaci tacy pyszni, przebogaci i naprawdę niezależni, a w Warszawie, bez przesady, równi królowi, rzeczywiście spieszyli się na wyprzódki do całowania monarszych dłoni w Berlinie, Petersburgu i Wiedniu? Przecież to nonsens, synu. Pamiętaj też, że Konstytucja, jak w końcu okazało się, była wielką fantasmagorią. Uchwaliła istne cuda, a wyszło tak, jak to w Polsce bywa, wielkie, wybacz, zero. Z jednym zastrzeżeniem, że dziś, gdy wszystko straciliśmy tak lekkomyślnie, możemy się żywić mitem wielkiej reformy i twierdzić, że to właśnie my uchwaliliśmy drugą w świecie, po amerykańskiej konstytucję, a pierwszą w Europie. Mamy więc konstytucję, ale nie mamy państwa. I tyle, bo nie powiem, że aż tyle! Nie wiem jak ciebie, ale mnie, jako akt pocieszenia, ten fakt jednak nie zadowala.

Młody Krzemieński po wysłuchaniu tej obrazoburczej, jak uznał, opinii rozpłakał się bezradnie, a następnie rzekł do ojca z wielką irytacją w głosie:

– Wstydzę się za was wszystkich. Za was Krzemieńskich. A to, co od ciebie ojcze usłyszałem, jest niepatriotyczne. To kłamstwo i brednia. – Po wypowiedzeniu tych słów zagniewany powstał z miejsca podszedł energicznym krokiem do drzwi i, nie pytając nawet o zgodę na opuszczenie pokoju, na odchodnym trzasnął drzwiami tak mocno, że aż zatrzęsła się futryna.

 

W tej sytuacji nie może dziwić, że piętnastoleni Krzemieński z kilkudziesięcioma tylko złotymi rublami w kieszeni, postanowił zmazać z siebie i rodziny grzechy przodków, przyłączając się ekspiacyjnie do antycarskiego powstania. Bez pytania o zgodę ojca i bez pożegnania, przepełniony poczuciem rodzinnej winy, na początku 1864 roku znalazł się w Królestwie Kongresowym w wirze beznadziejnych sporów i bitew powstańczych. Miał za mało pieniędzy, aby wystawić oddział, a za dużo, aby go w końcu nie przyjęto do jakiejś zbrojnej partii. I tak jako powstaniec był członkiem jednego, a potem drugiego oddziału. W ich szeregach wojował przez kilka miesięcy z prawdziwie miernym powodzeniem. Głównie ze swym oddziałem uciekał przed kozakami i nie dawał się złapać chłopom, których właśnie wtedy car uwiódł decyzją o ich uwłaszczeniu.

Gdy chłopca znaleziono na polu nieopodal podlubelskich Piasek, pod rozbitą furą, którą bliski maligny wynajął, aby go zawieziono do szpitala w Lublinie, został uznany prawie za nieboszczyka. Nie wieziono go już nawet do lekarza, a jedynie wezwano księdza.

– Ojczyzna – jak przyznał po latach – w tej powstańczej próbie nie miała zbyt wielkiej z niego pociechy. Ale w dniach, w których naród popełnia zbiorowe samobójstwo nie chodziło o pociechę, a raczej o godną poruszającą ofiarę, z której po latach, miał wedle narodowej projekcji, uświęconej długą już tradycją romantyczną, narodzić się mściciel.

Ojciec Jaremy, Cezary, nie podzielając absolutnie synowskiego poczucia winy za rodzinne grzechy, uznał, że zbyt poważnie traktował swego starszego syna. Zamiast zamknąć go w komórce i przetrzepać mu skórę, usiłował wieść z nim spór intelektualny. Stąd przede wszystkim jako realista chciał po jego ucieczce z domu jedynie odnaleźć syna przy życiu. Gdy więc po dłuższych osobistych poszukiwaniach w Warszawie otrzymał wiadomość, że Jarema żyje i nie znajduje się w rękach kozackich, a szczęśliwie spokojnie dochodzi do siebie w jednym z podlubelskich dworków szlacheckich, postanowił go czym prędzej odwiedzić. Ponieważ znał dobrze carską biurokrację i jej stosunek do Polaków, wiedział, jak się jej teraz wraz z synem wywinąć. A był to czas wielkich restrykcji wobec polskich ziemian i konfiskaty ich majątków. Żeby tych wszystkich nieszczęść uniknąć, Cezary Krzemieński zdecydował, zresztą za spore pieniądze, zapewnić swemu chłopakowi dobrą opiekę aż w Moskwie i zadbać, aby zdał on w starej stolicy jak najszybciej maturę, a następnie rozpoczął studia medyczne na miejscowym uniwersytecie.

W rezultacie tych przemyślanych działań ojcowskich Jarema do rodzinnej Jaremówki, położonej na ukraińskich peryferiach imperium, powrócił nie w połowie lat sześćdziesiątych, lecz dopiero na początku lat siedemdziesiątych. W jego domu i rodzinie, nie mówiąc już o ziemiańskich sąsiadach, nikt nic nie wiedział o epizodzie powstańczym młodego lekarza. Wszyscy raczej podziwiali jego wykształcenie, ogładę, znajomość świata. Młody Jarema bowiem nie tylko studiował w Moskwie, ale dla pogłębienia swej wiedzy spędził z górą dwa lata na Zachodzie, gdzie odwiedził kilka klinik niemieckich i angielskich oraz poznał języki. W ten sposób stał się Europejczykiem całą gębą i do problemów nękających jego nację nabrał stosownego dystansu, który miał mu być pomocny w przyszłości, po podjęciu próby prowadzenia życia wygodnego i godnego jego warstwy społecznej.

Po powrocie do domu Jarema jako dojrzały już, blisko trzydziestoletni ziemianin, zwykł był jak prawdziwy światowiec palić drogie cygara przywożone zza morza, jeździć na polowania i odwiedzać okoliczne dwory. Gdyby nie rodzinny majątek, który miał odziedziczyć jako jeden z dwóch synów Cezarego, być może wyjechałby nawet na stałe do zachodniej Europy, aby tam robić lekarską karierę, a tak na wezwanie ojca karnie powrócił do swej hreczkosiejskiej krainy, aby spokojnie, jak Bóg przykazał, pędzić swe życie wzorem ojca, dziada i pradziada.

W czasie pobytu w starej stolicy imperium Jaremie ostatecznie wywietrzały z głowy wszystkie sentymenty wobec starej ojczyzny. Uznał je, pod wpływem rozmów z ojcem, który zwykł był go przynajmniej dwa razy do roku odwiedzać w Moskwie, za przejaw młodzieńczej głupoty, której wspominania nie ma co pieścić w sobie bez potrzeby. Na dowód swej dojrzałości, po powrocie z akademickich peregrynacji, zapragnął sprawić przyjemność ojcu, uznając, że należy mu się to za okazaną przez niego troskę. Z tego też tylko powodu zgodził się z opinią ojca i za jego namową postanowił poślubić młodą pannę z najwyższego chersońskiego towarzystwa. Zofia Wasiliewna, przyszła jego żona, była córką prezesa gubernialnego sądu, co stanowiło dobrą partię, i w posagu miała dać Jaremie dwadzieścia tysięcy rubli w złocie. Taka suma miała pozwolić zmodernizować majątek, pozwalając ojcu i synowi zmniejszyć zatrudnienie ludzi w polu i w obejściach dzięki wprowadzeniu w Jaremówce mechanicznych i technicznych nowinek. A trzeba pamiętać, że lata siedemdziesiąte nawet na Ukrainie stawały się z wolna czasem pary. Ludzkość, również w Rosji, zaczęła gonić utracony czas. Dlatego też współcześni Europejczycy chętnie poczęli korzystać z energii napędzanej parą uzyskiwaną z węgla. Dzięki wiekopomnym wynalazkom, głównie Anglików i Francuzów, Europa zaczęła się pokrywać siecią kolei żelaznych. Natomiast ojcu Jaremy zamarzył się zakup lokomobili. Miały być bardzo przydatne, jak podkreślał stary pan, między innymi przy młocce. W przyszłości oznaczało wyeliminowanie mało efektywnych kieratów w ich gospodarstwie, zwłaszcza że ziemi i to najlepszej, bo pól pokrytych czarnoziemem, mieli oni więcej niż dwa tysiące hektarów, na których uprawiali pszenicę, kukurydzę, posiadali także duże stajnie, chlewnie, obory i kurniki. Można powiedzieć, że Krzemieńscy, jak na swe czasy, robili dobry użytek z prawa własności ziemskiej.

Ślub Jaremy z Zofią, odbył się z wielką pompą w 1876 roku. Panna młoda była dziewczyną prawdziwie ładną o typowej słowiańskiej urodzie. Jak na kobietę była wysoka, podczas gdy Jarema raczej średniego wzrostu, o skłonności do wczesnego tycia. Włosy miała gęste i jasne, twarz pociągłą, wysokie czoło, wystające kości policzkowe i figlarne zielone oczy. Wesele na prośbę papy Cezarego wydano nie w Chersoniu, a więc w domu panny młodej, jak nakazywała tradycja, lecz w Jaremówce, atrakcyjnej posiadłości ziemskiej mającej przypaść panu młodemu. Jedyną komplikację wprowadzało wyznanie panny młodej, z czego wprawdzie Jarema dobrze zdawał sobie sprawę, ale z powodu braku doświadczenia zlekceważył fakt, że do ich rodziny miała wejść pierwsza prawosławna Rosjanka. Dotychczas wszystkie kobiety biorące ślub z Krzemieńskimi były Polkami. Taki był tam zwyczaj i taka tradycja. Ta odmiana natomiast miała wpływ na narodowość potomków, którzy by się zrodzili z Jaremowych lędźwi. Mogło to sprawiać w przyszłości, jak nietrudno wydedukować, liczne komplikacje, o których na razie ani Cezary, ani jego syn niefrasobliwie nie myśleli.

To, że Jarema dał się nakłonić ojcu na zawarcie ślubu z panną przez niego upatrzoną, było dodatkowym dowodem dla ojca, że młody lekarz w czasie swych studiów pozbył się sentymentów polskich. W ten sposób zrzucił z siebie ten nieporęczny bagaż polskości, z którym życie w tej części imperium Romanowych z pewnością nie było wygodne. Przeciwnie, było ono, zwłaszcza na tych ziemiach, zdecydowanie trudniejsze. Tym bagażem było irracjonalne, zwłaszcza dla Rosjan, hołubione przez Polaków poczucie dawnej wielkości i mocarstwowości unicestwionej Ojczyzny. To były pretensje do innych narodów, a zwłaszcza sąsiadów, za oszukanie Rzeczpospolitej i cyniczne doprowadzenie do jej wykreślenia z mapy Europy. Na liście niewdzięczników znanych polskim patriotom byli więc i Austriacy, których Polacy ratowali w potrzebie tureckiej, Węgrzy właśnie uzyskujący podmiotowość w państwie Franciszka Józefa, a nawet Prusacy, którym Rzeczpospolita niebacznie umożliwiła utworzenie własnego państwa po sekularyzacji Zakonu Krzyżackiego. Obrywało się też Napoleonowi i to tak pierwszemu, jak i trzeciemu. Teraz na te wszystkie fakty historyczne, którymi Jarema się tak podniecał lata temu, patrzył on jak na szkodliwe halucynacje, którym, nie wiadomo czemu, w dzieciństwie uległ. Nawet fakt przystąpienia jego imiennika i przodka do Targowicy uznawał teraz, pod wpływem argumentów ojca, za objaw dalekowzroczności i rozumu. Śmiało można więc powiedzieć, że ten młody posesjonat uciekł wówczas spod patriotycznego deszczu polskiego, aby, jak niebawem się okaże, wpaść pod kosmopolityczną procarską rynnę.

Na razie jedynym odstępstwem Jaremy od zupełnego odrzucenia głównych zasad obowiązujących dotychczas w rodzinie Krzemieńskich był całkiem niespodziewany jego opór przeciwko kierunkowi religijnej apostazji. Postanowił on bowiem nie przechodzić na prawosławie, co jako konsekwencja tego małżeństwa prowadziłoby, rzecz jasna, do nieuchronnego zruszczenia się Krzemieńskich. Otóż Jarema przed ślubem przeszedł z katolicyzmu nie na prawosławie, jak należało uczynić, jeśli chciało się zostać wzorowym Rosjaninem, lecz na szerzej nieznany tutaj baptyzm. Wiedzę o tej religii przywiózł on z zachodu Europy. U baptystów spodobało mu się przywiązanie do Ewangelii i szanowanie nade wszystko Słowa Bożego w miejsce kazań księżowskich, które zawsze wydawały mu się nudne i napuszone. Nauczył się od nowych współwyznawców czytać przynajmniej raz w tygodniu Biblię i samemu sobie interpretować jej zawiłości. Mówiąc krótko, cenił u baptystów to, że nie oddawali pośrednictwa w rozmowie wiernych z Bogiem w ręce księży czy popów. W tej religii, jak uznał, więcej znaczył osobisty wybór każdego wyznawcy, który co mu się podobało szczególnie, sam odpowiadał przed Bogiem za swoje grzechy i swoje postępowanie. Katolicyzm natomiast zaczął go razić z powodu pewnej, jak to nazwał, względności zasad i doboru kryteriów postępowania. Nadmiernie wygodna dla wierzących wydała mu się zasada, że z każdego grzechu można w Kościele katolickim uzyskać rozgrzeszenie. No bo przecież, powtarzał nie raz, dzięki świadomej elastyczności Kościoła księża w dniu konsekracji otrzymując prawo odpuszczania grzechów, tym samym uzyskują nadmierną, niczym nie uzasadnioną, poza wygodnictwem pasterzy, realną władzę duchową nad wiernymi. A ta władza, jak uważał, była nie z boskiego, a z ludzkiego nadania. Pokuta wyznaczana przez księży w formie odmawiania litanii czy zdrowasiek wydała mu się wręcz jakimś dziwactwem. Nie podobało mu się także, że księża przypisali sobie rolę gestorów bożych sakramentów, co było dla niego jawnym nadużyciem w stosunku do samego Boga, jak i wiernych. Dlatego, szczerze mówiąc, odejście Jaremy z  kościoła katolickiego zostało podyktowane nie tylko jego wygodnictwem czy, mówiąc bardziej precyzyjnie, serwilizmem wobec cara i panującej rodziny, lecz także autentycznymi względami religijnymi, z którymi w samym katolicyzmie on się nie od wczoraj z trudem godził.

Teraz właśnie apostazja religijna pana młodego, na wszystkich gościach, którzy przybyli na ślub, a dowiedzieli się o niej dopiero w Jaremówce, zrobiła nadspodziewanie mocne wrażenie. Rodzina i znajomi panny młodej byli wszak przedstawicielami tej części establishmentu rosyjskiego, która zawsze wiernie służyła koronie carskiej. Jako prawomyślni Rosjanie, zdecydowani zwolennicy samodzierżawia, czyli rosyjskiej odmiany absolutyzmu – do tego w większości wysocy urzędnicy, z rosyjska zwani czynownikami, teraz mówili między sobą po kątach o tym zaskakującym fakcie w sposób niespecjalnie przychylny dla pana młodego. Wyznawcy cerkwi oczekiwali raczej, co jasne, jawnego odrzucenie przez Krzemieńskiego katolicyzmu na rzecz tak miłego carowi prawosławia. Psuli tym humor tak papie Jaremy, jak i Zofii, świeżo poślubionej młodej małżonce.

Euforii w sprawie przyjętego przez Jaremę rozwiązania nie było także, trzeba przyznać, wśród Polaków – gości przybyłych głównie z okolicznych posiadłości ziemiańskich. Dla nich stanie murem przy katolicyzmie było czymś na kształt niepisanej, a obowiązkowej w tym zakątku imperium, polskiej racji stanu. Krótko mówiąc, nie spodobało się to ani katolikom, ani co ważniejsze ze względów praktycznych, także prawosławnym.

Na ślub stanowiący ważne wydarzenie towarzyskie w guberni przybyli najważniejsi biurokraci z Chersonia, na czele z samym gubernatorem, nie mówiąc już o szefostwie sądu i wysokich oficerach z lokalnych garnizonów, licznych tutaj z racji pobliskiej granicy ze zwalczaną od lat przez carat Portą Otomańską.

Gubernator odziany w mundur z licznymi złotymi szamerunkami podjadłszy tęgo i podpiwszy niemniej, postanowił zaznaczyć w sposób szczególny swą obecność na tej uroczystości. Był to człowiek, lekko już łysy, z przystrzyżoną brodą i wąsami, którego natura obdarzyła znaczącą posturą i w związku z tym, gdy brał się do jedzenia, to jadł bez końca, wrzucając z zapamiętaniem w siebie jadła i napitków bez miary. Teraz, biorąc do ręki duży kielich ze specjalnością domu – ciężkim polskim miodem, serdecznie pogratulował Cezaremu, a przede wszystkim Jaremie wyzbycia się polskich, jakże szkodliwych, jak to określił, przesądów.

– Szczerze mówiąc, mam nadzieję – powiedział głośno, żeby go wszyscy słyszeli w wielkiej dworskiej sali, w której biesiadowali – że nareszcie w roku 1864 skutecznie wybiliśmy z głowy Polaczkom te szkodliwe bunty przeciwko władzy najjaśniejszego pana. Tych buntowników, jak uczył jeszcze batiuszka Mikołaj I, należy zawsze tak mocno bić w gębę, żeby rzeczywiście bolało. Wtedy, powtarzał najjaśniejszy pan, oni to rozumieją. No i zrozumieli – powiedział gubernator, uśmiechając się serdecznie do zgromadzonych biesiadników. – I moi drodzy, od tego czasu, jak wiecie, w Prywisleniu, na Litwie i wszędzie tam, gdzie masowo zamieszkują przedstawiciele tej nacji, a nawet w samej Warszawie panuje niczym nie zmącony porządek! Z dumą mogę wam to powiedzieć – odezwał się jeszcze bardziej tubalnym głosem do obecnych, z dodatkowym prawdziwie pawim zadęciem, po czym odwrócił się na pięcie, aby z kielichem w ręce widziała go dokładnie większość obecnych, i stwierdził – a ja mam szanowne panie i panowie, w tym swój osobisty udział. W 1864 roku dowodziłem naszym garnizonem w gorodie Lublin. I za wierną służbę dostałem od najjaśniejszego pana Order świętego Jerzego. – Zwracając się następnie ad personam do gospodarzy, czknąwszy wcześniej potężnie, co rzesza klakierów nagrodziła życzeniem zdrowia i wszystkiego co najlepsze, dodał – Gratuluję wam, że tutaj na naszej Ukrainie, w bliskiej nade wszystko guberni chersońskiej, wasi rodacy nie spróbowali sprokurować jakiejkolwiek ruchawki zbrojnej. Gdyby się na nią zdecydowali, to pożałowaliby tego zresztą mocno – dodał prawdziwie zdecydowanym tonem, rozglądając się wokoło w poszukiwaniu polskich twarzy. Wymówiwszy te słowa, wczorajszy generał a dzisiejszy gubernator, najwyraźniej patriotycznie podochocony swymi groźbami, po ponownym uzupełnieniu przez służbę jego kielicha usiadł z rozmachem na krześle. Po chwili widać było jednak, że jeszcze mu było mało tej filipiki, bo nagle uderzył lekko kilka razy nożem w stojącą przed nim na stole butlę szampana, dając tym sygnał, że chce ponownie wznieść jakiś znaczący toast. Wszyscy oczekiwali, że tym razem będzie to toast za zdrowie i pomyślność młodej pary. Tymczasem ekscelencja, stając na baczność dla pokreślenia powagi słów, ogłosił, że pragnie, aby wszyscy obecni napili się teraz razem z nim za porządek w Warszawie. Ponieważ było to już kilkanaście lat po powstaniu, więc niektórzy obecni zaniepokoili się, że być może nad Wisłą wybuchła nowa ruchawka, o której ich jeszcze nie poinformowano. Szczęśliwie jednak, jak wkrótce wszyscy usłyszeli, tym razem chodziło jedynie o specjalną fantazję gubernatora.

Jego toast jeden, a po nim drugi nie zrobiły jednak na wszystkich obecnych dobrego wrażenia. Przeciwnie, zmroził on przybyłych Polaków, zamiast stanowić elegancką zachętę dla dalszej rusyfikacji osób uczestniczących w weselnej uczcie.

Niebawem co zacniejsi przedstawiciele polskich rodzin zaczęli dosyć ostentacyjnie zgłaszać się do odjazdu. Powstał nawet mały galimatias wywołany dosyć raptownymi poszukiwaniami własnych stangretów, z którymi większość gości przybyła do Jaremówki z pobliskich polskich majątków.

Wesele odbywało się w karnawale, a zimy w tych stronach były zwykle mroźne i śnieżne, chociaż raczej krótkotrwałe. Specyficzny charakter zim na Dzikich Polach wynikał z tego, że właśnie w południowej części Ukrainy, niemal rokrocznie, w styczniu–lutym zderzały się ze sobą wielkie masy powietrza zimnego napływającego ze wschodu i północy Europy z powietrzem ciepłym, które przedostawało się na Ukrainę znad wygrzanego latem głębokiego Morza Czarnego i sąsiedniego Egejskiego. Stąd nierzadko zdarzały się tam prawdziwe kataklizmy śnieżne. Jednej nocy potrafiło spaść i metr świeżego śniegu. Mieszkańcy oczywiście byli na to przygotowani. Uważano nawet, że aura w ten właśnie sposób przydaje tym okolicom pewnego specyficznego wdzięku. Dlatego obywatele ziemscy w owych latach, gdy tylko wyjeżdżali na wizyty sąsiedzkie, poruszali się saniami zaprzężonymi w co najmniej trzy, cztery mocne konie. Zawsze też zabierali ze sobą zapasy łuczywa, aby w razie zamieci czy przeciągającej się podróży, mieć pochodnie pomocne przy szukaniu drogi, a czasem używane też do rozpędzania czy odstraszania watah wilczych. Wilki w czasie takich zim w poszukiwaniu żeru wychodziły na step, porzucając swe tradycyjne podolskie i podkarpackie legowiska.

Zwłaszcza wizyty składane w Jaremówce wymagały zaopatrzenia się w specjalny sprzęt. Dwór w tej wsi, a raczej budowla w stylu dawnego cekhauzu czy wręcz kresowej fortecy, był zbudowany z mocnych i grubych kamieni, w tej okolicy trudnych do zdobycia, połączonych zaprawą murarską wzmacnianą, jak głosiła tradycja, surowymi jajkami. Zbudowano go na niewielkim wzgórzu, być może usypanym nawet sztucznie, choć trzeba od razu przyznać, że wzgórze to nie było wzniesione na wzór kurhanu. Ów dwór był wybudowany tak solidnie, że w dawnych czasach jego mury wytrzymywały nawet strzały z kartaczy czy lekkich armat. Dopiero po pokonaniu przez wojska carycy Katarzyny Złotej Ordy na Krymie w dawnych murach, wysokich na dwa, trzy piętra wybito okna, które miały parapety szerokie na półtora metra. Ich szerokość potwierdzała, że te zabudowania pełniły rolę dawnej stepowej fortecy. Pięć murowanych skrzydeł okalało w Jaremówce niewielki dziedziniec. Pomiędzy stojącymi naprzeciwko siebie budynkami był co najmniej dystans czterdziestopięciometrowy. W środku tego dziedzińca wykopano, obecnie już właściwie nie używaną, głęboką studnię. Przed wieloma laty pozwoliła ona załodze przetrwać niejedno oblężenie tatarskich zagonów. Obecnie latem był tam trawnik, kilka klombów i drzew owocowych. Ten wojskowy rodowód przydawał budowli wiele specyficznego, a nawet tajemniczego wdzięku. Wszystkie pięć budynków składających się na tę dawną fortecę, okalających wewnętrzny dziedziniec, miało po dwa rzędy pokoi. Pomiędzy nimi, w środku, był dookolny korytarz. Jedna część tej budowli, po licznych dokonanych w niej przeróbkach architektonicznych, nie miała teraz owego korytarza i pokoi, lecz zamiast nich była wybita wielka sala jadalna, a obok niej balowa. Rozmiar obu tych sal, wysokich na więcej niż dziesięć metrów, jak na potrzeby ziemiańskiej rodziny był w gruncie rzeczy przesadny, choć imponujący. Goście przybywający do Krzemieńskich czuli się u nich tak, jakby ich przyjmowano na jakimś zamku czy nadzwyczaj przestronnym, ni to dworze, ni to pałacu. Gospodarzom nie przeszkadzało, że przez znaczną część roku co najmniej połowa tych pomieszczeń nie była używana.

Ta starodawna twierdza przerobiona na dwór położona była więcej niż czterdzieści kilometrów od najbliższej stacji kolejowej. Stąd tak ważna nowinka techniczna, jaką była kolej, nie wywarła na Jaremówce, w tamtych przynajmniej latach, szczególnego piętna. A zimą goście do Krzemieńskich jechali jak w zaświaty.

Tak było też tym razem. Przyjęcie wydane przez ojca Jaremy trwało zaledwie drugi dzień, co wobec zapowiedzianej weselnej „trzydniówki” sprawiało, że każdy nagły wyjazd, któregoś z gości burzył przygotowany wcześniej plan powrotów i, chcąc nie chcąc, przemieniał się w despekt czyniony wobec gospodarzy. Dodatkowy kłopot sprawiła pogoda. Nasypało i nawiało na polach wówczas blisko dwa metry śniegu, co nawet jak na tamte okolice, było niecodzienne. Dom w Jaremówce, w tej sytuacji, stał się w dniach wesela przysłowiową chatą za wsią. Wypuszczanie gości samotnie, w podróż mogącą wskutek wielkich śniegów trwać nawet dwa dni i dwie noce, wymagało specjalnych wstępnych przygotowań. Krzemieńscy, trzeba przyznać, na tę weselną okazję ściągnęli i opłacili kilkudziesięciu jeźdźców na mocnych koniach. Gościli oni w części czeladnej, jedząc i pijąc za zdrowie młodej pary. Teraz, wobec alarmu wywołanego niezręcznością gubernatora, mieli towarzyszyć dla bezpieczeństwa nadzwyczaj wczesnemu wyjazdowi części weselników. Jeźdźcy ci byli uzbrojeni w karabiny już z zamkami, a nie skałkowe, jak było, do niedawna. Dzięki nim mogli bardziej skutecznie, niż przed laty, ochraniać podróżnych przed watahami wilczymi, które w czasie ciężkiej zimy często pojawiały się w tych stronach.

Cezary z ciężkim sercem wyekspediował kilka sąsiedzkich rodzin polskich, ale zdawał sobie sprawę, że musi zachować rezerwę tak sań, jak i jeźdźców dla eskortowania najważniejszych osób przybyłych z miasta gubernialnego. Źle by było, gdyby na przykład zabrakło eskorty dla samego gubernatora, bądź jego ludzi.

A gubernator, podpiwszy tęgo na weselu, stracił całkowicie nad sobą kontrolę. Przybywało zatem osób przez niego obrażonych, bądź mocno niezadowolonych. W ich ukraińskich stronach diabeł naprawdę mówił dobranoc i Bóg był wysoko, a car daleko. Z braku ogłady, tak zwanego, ekscelencji brała się jego nadzwyczajna arogancja. W pewnym momencie podszedł do Jaremy i powiedział:

– Ja z ciebie naprawdę zrobię jeszcze umnego czieławieka i pomogę ci wstąpić do naszej cerkwi prawosławnej, abyś był prawdziwie oddanym poddanym najjaśniejszego pana.

Był to ogromny afront, trudny wprost do zniesienia. Jarema wewnętrznie się zagotował i z pewnością odpowiedziałby równie arogancko gubernatorowi, gdyby nie rozpaczliwie znaki, które ojciec dawał synowi zza szerokich pleców ekscelencji. Cezary akurat usłyszał buńczucznie wypowiedziane obraźliwe słowa gościa z Chersonia i za wszelką cenę starał się uratować sytuację. Wiedział, że w razie ostrej reakcji syna wybuchnie prawdziwy skandal, a tego za wszelką cenę chciał uniknąć. Jaremę dodatkowo jeszcze zirytowała nagle objawiona nadspodziewana głupota, jak uznał, jego młodej małżonki. Zofia, zamiast zamilczeć wobec chamstwa gubernatora i przejść co najwyżej do porządku nad jego niezręcznością słowną, wcale przez nikogo nie proszona zaczęła mu przytakiwać.

– Zapewniam, wasze błagorodie – odezwała się, uśmiechając przymilnie do najważniejszego gościa – że mój mąż jeszcze zostanie wzorowym wyznawcą naszej świętej prawosławnej cerkwi. Już ja o to osobiście zadbam – dokończyła, gładząc przy tym dłonią swego męża po policzku.

Ta scena zdecydowanie przerwała szykującą się idyllę pomiędzy Krzemieńskimi a władzami. W jednej chwili Jarema, całkiem dla siebie niespodziewanie, pojął, że różnica pomiędzy nim a czynownikami rosyjskimi ma głęboki podkład kulturowy, a także mentalny i uleganie ich zachciankom czy przymilanie się do nich do niczego, poza poczuciem kaca moralnego, nie prowadzi. Nie jest to też, jak uznał, żaden sposób na długofalowe rozwiązanie problemów, jakie niesie życie na „ziemiach zabranych”.

 

Gdy z Jaremówki wyjechali wreszcie ostatni goście weselni, a było to z powodu złej pogody dopiero piątego dnia od rozpoczęcia uroczystości, Jarema postanowił samotnie pojechać w step, aby wytrząść z siebie wszystkie miazmaty pozostawione po weselnej fraternizacji z władzami. Wziął ze sobą ukochanego konia krwi angielskiej, nowoczesny niemiecki sztucer myśliwski, który otrzymał jako prezent od teścia, dwa psy myśliwskie i dosłownie zanurzył się w ośnieżony step. Choć śniegu było mniej niż jeszcze tydzień temu, wokół niego rozciągała się biała pustynia. Gnał po niej zapamiętale przez kilkanaście minut, nie oszczędzając ani konia, ani siebie. Sycił się wiatrem, krajobrazem i swobodą, jakiej poczucie daje bezkresna równina, na której nie ma dosłownie na czym zatrzymać oka. Nie wiedział kiedy pozostawił daleko za sobą dwór i odległe od niego o mniej więcej dwa kilometry zabudowania wioskowe. Koń już ciężko sapał, a psy słaniały się na nogach po przebrnięciu przez zaspy, gdy zatrzymał się raptownie, zeskoczył z siodła i rzucił się, tak jak stał, w swym krótkim poręcznym kożuszku do jazdy konnej, na śnieg. Przypomniało mu się dzieciństwo. Jako młody chłopak był prawdziwym mistrzem w robieniu „orła” na śniegu.

Nie myśląc o niczym, Jarema leżał przez chwilę na śniegu i ciężko sapał. Powoli spływało z niego zmęczenie wywołane szaleńczą jazdą. Nad nim wirowały nieliczne płatki śniegu wolno spadające z nieba, a w oddali widać było promienie przedzierającego się z za chmur zachodzącego już słońca. Na moment rozświetliły jasnym światłem ziemię pokrytą białym całunem, nadając okolicy nieomal rajski wygląd.

– Świat jest tak piękny i niepowtarzalny – odezwał się głośno. I wtedy nagle, niespodziewanie dla siebie, roześmiał się na całe gardło. Śmiech stawał się miejscami rozpaczliwy i zakończył się krótkim szlochem. – Coś ty duraku najlepszego narobił? Masz żonę ruską, a ruski nie jesteś. Chciałeś jako szczeniak być Polakiem, a nim nie zostałeś. Pragnąłeś być wiernym poddanym cara, a obraził cię jego gubernator. Chciałeś być dobrym synem, a wyszedłeś na durnia. Kim ty jesteś i po co żyjesz? A do tego z ruską żoną ruskie będziesz miał dzieci. Już tego przypilnuje gubernator łaskawy, twój przyjaciel nadzorca, który cię będzie prostował z pomocą twojej młodej żonki. Oj durak, ty durak – walił ze złością pięścią w ziemię pokrytą śniegiem.

Nagle spod serca płynące żale przerwało dalekie wilcze wycie. Niespokojnie zarżał koń. Ulubione psy Jaremy zbliżyły się do niego na kilka kroków. Na ich grzbietach pojawiły się pręgi z nastroszonej sierści. Uświadomił sobie w oka mgnieniu, że za chwilę ta pogodna, nieomal sielska przejażdżka po zaśnieżonym stepie może się zmienić w śmiertelną walkę o życie. Od dziecka wiedział, że na stepie nie ma ucieczki na drzewo i nie ma na nim litości dla słabych, jest za to walka na zabój.

– Oho, moi kochani – spojrzał na swe zwierzęta – widzę, że spietrałyście się potężnie. To znak, że trzeba zawracać. – Tymi zwykłymi słowami próbował bagatelizować, choćby sam przed sobą, niełatwą sytuację, w jakiej zupełnie niespodziewanie się znalazł wraz ze zwierzętami. Zerwał się na nogi, sięgnął po sztucer przytroczony do siodła i w miarę spokojnie, dbając, aby mu się ręce nie trzęsły, załadował pięciostrzałowy magazynek. Miał dość naboi w ładownicy, żeby wystrzelać nie jedną, a kilka watah. „Bylebym dobrze celował” pomyślał.

Zapomniał o pokracznym i głupim, ale groźnym gubernatorze, o problemach z własną tożsamością, jeszcze przed chwilą gnębiących go tak mocno. Rozglądał się wokół siebie, obserwując otoczenie wzrokiem myśliwego. Wilków jeszcze nie było widać, ale koń i psy wyraźnie się płoszyły. I nagle, wytrzeszczając wzrok, dojrzał na horyzoncie, tam gdzie śnieżna pustynia zlewała się z nieboskłonem, kilka ciemnych poruszających się sylwetek. Z oddalenia przypominały porcelanowe figurynki. Z odległości kilometra z okładem sprawiały wrażenie małych i niegroźnych. Gnały zapamiętale w jego kierunku. Znamienne, że nie starały się z góry go przechytrzyć czy otoczyć, jak to zwykły czynić, a przeciwnie pędziły wprost na niego. „Oj, może być ciężko – pomyślał po raz pierwszy tego dnia z niepokojem. – Wielki głód zabija w wilkach rozsądek”.

– Żeby tak trafić ich basiora – powiedział głośno do siebie, szykując się do strzału. Z tej odległości jednak w żaden sposób nie dało się odróżnić przewodnika od reszty stada. W ogóle trafienie w cokolwiek było prawie że niemożliwe. Wtem spostrzegł, że wilki chcą go oskrzydlić. Nie było już więcej czasu na zbędne ceregiele. Jego sztucer posiadał nowy wynalazek zwany dioptrem, czyli celownikiem nastawnym. Z tego między innymi powodu był uznawany za jedną z najlepszych strzelb myśliwskich wytwarzanych aktualnie w Europie. Nastawił go teraz na maksymalną odległość, podparł o siodło przytroczone do końskiego grzbietu, wycelował i bez specjalnego przekonania strzelił raz i drugi. Głośne strzały przerwały ciszę stepu. Po chwili serce mocniej mu zabiło. Chyba udało mu się z odległości kilkuset metrów trafić wilka. Widział, jak postrzelone zwierzę skoczyło do góry, a potem się zwaliło na śnieg.

„Może mam szczęście i zawrócą” przeszło mu przez myśl. Mimo tego sukcesu nie miał wyboru, nie mógł czekać, aby obmyślać taktykę. Skończyłoby się to otoczeniem jego, konia i psów przez watahę. Wiedział doskonale, że na takie wyraźnie wygłodzone stado jedno ostrzeżenie w postaci celnego strzału to za mało. W wilkach, z którymi spotkał się już kilka razy na stepie, przede wszystkim podziwiał zmyślność i determinację w walce. Nigdy ich nie lekceważył, przeciwnie obawiał się ich i cenił je za diabelską wręcz dla zwierząt umiejętność zbiorowego polowania. Wskoczywszy na siodło, ściągnął cugle, a potem je popuścił. Koń nie potrzebował zachęty. Po chwili poczuł wiatr w uszach. Jego ulubione i tak oddane mu psy z całych sił starały się dotrzymać im kroku, pędząc obok. Na razie nie gubiły dystansu do konia.

– Uratujemy się wszyscy albo nikt – krzyknął nagle do zwierząt. Wiedział, że go nie zrozumieją, ale nie widział innego sposobu dla dodania całej czwórce, a głównie sobie, animuszu. Obejrzał się do tyłu i zobaczył, że wilki są już dobre pół kilometra za nimi. „Są już zmęczone, ale nadrabiają to uporem” przeszło mu przez myśl.

Pędzili teraz prosto przed siebie w stronę domu, który jak na ich możliwości był diabelnie daleko. Nic na horyzoncie nie wskazywało jeszcze celu ich ucieczki. Koń ciężko sapał. „Za bardzo dałem mu w kość, pędząc bez opamiętania w tamtą stronę” pomyślał jeździec i kolanami ściślej opasał boki wierzchowca, aby stanowić z nim jedność. W pewnej chwili usłyszał gdzieś za plecami przerażający skowyt jednego z jego psów. Nie odwracając się do tyłu, żeby nie zwalniać biegu wierzchowca, domyślił się, że wilcy dopadli jego sukę. „To moja wina” pomyślał z irytacją. Pies chwilę ni to skamlał, ni to charczał, a po chwili, przestały już zza pleców jeźdźca dochodzić jakiekolwiek odgłosy. Był to znak nieomylny, że jest po wszystkim. W głosach watahy przebijał wilczy tryumf. Jarema wydedukował, że wilki nie pozostały przy swojej ofierze, lecz nadal ścigały pozostałą pędzącą trójkę. „Im chodzi głównie o konia i o mnie” pomyślał po chwili. Nie zwalniał, aby nie dać się ogarnąć swym prześladowcom, w pewnym momencie podniósł się jednak z siodła i wystrzelił na chybił trafił za siebie, dając tym znak, że wciąż jeszcze walczy i jest groźny.

„Pozostały mi już tylko trzy naboje w magazynku” uświadomił sobie nagle z żalem i lękiem, pędząc pochylony, wręcz zespolony ze swym ukochanym angielskim koniem, sprowadzonym przez ojca dla niego z zagranicznej stadniny za całkiem duże pieniądze. I wtedy usłyszał warczenie drugiego psa. Było straszne, pełne psiej rozpaczy i wyczuwało się w nim przeczucie nadchodzącej śmierci. Odgłosy krótkiej walki i chlupot krwi były widomym znakiem, że kolejny pies nie żyje. Koń ciężko dyszał. Skomlenia zarzynanych po kolei psów pobudzały go dodatkowo do dalszego rozpaczliwego biegu. „Jeszcze chwila – pomyślał Jarema – a wilki będą przy mnie. – Zadał sobie pytanie: – Czy tak banalnie ma wyglądać mój kres? Mam się znaleźć w trzewiach tych bestii rozerwany przedtem na sztuki?” Jeszcze mocniej zaczął prosić swego wierzchowca o przetrwanie, szepcząc mu błagalnie do ucha, żeby się nie poddawał watasze i jeszcze choć trochę spróbował wytrzymać. Wilki były jednak coraz bliżej.

Obejrzawszy się w jednej chwili ocenił odległość od nich na dwieście do dwustu pięćdziesięciu metrów. Stado nie tworzyło już wachlarza, zwierzęta teraz biegły gęsiego. Głęboki śnieg dawał się im także mocno we znaki. „Jeszcze chwila, a może zrezygnują z pogoni” pomyślał. Przyszło mu do głowy, że zamiast za chwilę ginąć mógłby spróbować się zatrzymać, aby oddać dwa, trzy strzały do watahy. „Jeśli spróbuję strzelać w biegu – powiedział do siebie – będą to, tak jak przed chwilą, kule stracone”. A przeładowanie sztucera, był tego pewien, zabrałoby mu teraz zbyt wiele czasu, aby mógł przeżyć.

Desperacko ściągnął cugle i zatrzymał konia nieomal w miejscu. Rumak stanął na tylnych nogach i ledwie nie zwalił się do tyłu. Po chwili odzyskał jednak równowagę i wtedy Jarema wykonał zwrot w miejscu, żeby ustawić go pyskiem do zbliżającej się watahy. Wiedział, że wilki za chwilę zaczną szykować się do śmiertelnych skoków na konia i na niego. Wybrał pierwszego z brzegu i strzelił raz, a po chwili wycelował w drugiego. Miał dobre oko, dwoje zwierząt, które wysforowały się przed resztę stada na wprost niego, leżało teraz we krwi. Po chwili dystans zmniejszył się do kilkudziesięciu metrów. Jarema jednak zauważył, że goniące zapamiętale zwierzęta zaczęły odczuwać respekt wobec niego. Wyglądało to tak, jakby się przez chwilę wahały, co robić dalej. Tym razem nie czekał już na nic, lecz ponownie zwrócił konia pyskiem w stronę domu i z nowym impetem ruszył w jego kierunku. Wiedział dobrze, że z jednym nabojem skazany był na klęskę, która oznaczała pożarcie jego i konia przez uparcie goniące ich stado. Odwrócił głowę i spostrzegł, że wilki nadal biegną, ale odległość pomiędzy nimi a koniem zwiększyła się do co najmniej trzystu pięćdziesięciu metrów. Wciąż nie można było oczekiwać, że go odstąpią. Obie strony dobrze wiedziały, że jego koń biegnie już resztkami sił.

Na horyzoncie pokazał się w końcu dym z komina. „O Boże – pomyślał – jaki on jest piękny, a zarazem nieosiągalny, bo wciąż tak daleki”. I wtedy koń, ku rozpaczy jeźdźca, zaczął ciężko charczeć na znak, że za chwilę zwali się z nóg i z wyczerpania padnie.

Za pasem jeździec miał wojskowy bagnet, z dobrej stali zaprojektowany do walki wręcz na nowoczesnym polu bitwy. Woził go ze sobą jeszcze od czasów potrzeby lubelskiej, czyli powstania 1864 roku. Z tym bagnetem znaleziono go półmartwego pod Lublinem. Chociaż się wyrzekł sprawy, której służył przed laty, bagnet z ostrzem długim na kilkadziesiąt centymetrów traktował jak talizman. Nie wiedzieć czemu, wziął go dzisiaj ze sobą i dziwne, ale teraz, trzymając w dłoni jego rękojeść, przez krótką chwilę poczuł się pewniej. Sprawdził, czy ostrze wychodzi łatwo z metalowej obudowy, tworzącej pochwę, podczas gdy koń zaczął się zataczać na swych pięknych, lecz już słabnących nogach. Jarema wiedział doskonale, że za chwilę nastąpi jego ostateczny koniec. Krzyknął: Hurra!!!, żeby dodać sobie otuchy. Ten okrzyk bitewny, stosowany z upodobaniem przez ruskich sołdatów, miał teraz spłoszyć wilki. Niestety, one nie były bojaźliwe i zwietrzyły, że niemal już dopadły swą wielką zdobycz, jaką mieli stanowić rumak i jeździec. W tym momencie koń zwalił się nagle na bok i wyraźnie konając z nadmiernego wysiłku, padł w końcu na śnieg. Jeszcze spróbował daremnie podnieść się na kolana, ale wszystko na nic. Jarema w ostatniej chwili zdążył, całkiem przytomnie, wyjąć nogi ze strzemion. Ciało zwierzęcia, które teraz trzęsło się w przedśmiertelnym szoku, nie przywaliło jeźdźca i pozwoliło mu zachować jaką taką równowagę i swobodę ruchów. Wilki rzuciły się na konia, ale niektóre swymi zębiskami zaczęły też celować w Jaremę. A on jeszcze się ruszał i jeszcze chciał z nimi walczyć. Widział przed sobą rozwarte paszcze, wielkie kły i oczy świecące jak złociste bursztyny. Mieniły się one zresztą, niczym tęczą, kolorami zachodzącego słońca. Z ich rozwartych na całą szerokość gardzieli płynęła straszliwa, prawdziwie wściekła muzyka. Był to, aż do śmierci pamiętany przez niego, przeraźliwy charkot, w którym od stuleci jest zawarta cała wilcza nienawiść do człowieka, pomieszana z wrodzonym przed nim strachem i nadzieją na pokonanie śmiertelnego wroga. Jarema był przygotowany na śmierć. Nie mógł już wierzyć w cudowne ocalenie. Wszystkie te obrazy, które teraz przesuwały mu się z wolna przed oczami były zdumiewająco wyraziste, a zarazem spowolnione. Widział jak jeden z wilków, ciężko dysząc, szykuje się do zabójczego skoku na niego. Gdy w końcu wzbił się w powietrze, Jarema jakimiś resztkami sił, rozpaczliwym pchnięciem trzymanego w ręku bagnetu rozerwał mu łeb. Ostrze pchnięte z rozmachem ześlizgnęło się po kościach czaszki i wbiło w wilczą szyję stanowczo za mocno, aby można było szybko powtórzyć ten cios. Bagnet jednak musiał przy tym przeciąć aortę, bo krew sikała teraz na powalonego jeźdźca mocnym czerwonym strumieniem. Po chwili, gdy Jarema spróbował jeszcze, instynktownie, ze swego umierającego konia utworzyć półżywy szaniec, zza którego chociaż przez chwilę mógłby się bronić, jakaś wielka wilcza wadera obeszła go dookoła i nagle rzuciła się na niego od tyłu. Jej kły nie celowały szczęśliwie w głowę, a rozerwały mu lewą nogę na wysokości uda. Jarema krzyknął rozpaczliwie z wielkiego bólu i resztką świadomości wyszarpał sztucer z siodła, koło którego leżał i strzelił z odległości najwyżej kilku centymetrów w łeb wilka. Nie celował, a po prostu spróbował z dobrym, jak się okazało, skutkiem przyłożyć lufę do ruchomego ciała zwierzęcia. Strzał był machinalny. Kula śmiertelnie przeszyła wilczą głowę i zarazem ugodziła Jaremę w mały palec u nogi. Nie miała już wielkiej szybkości, a jednak jeszcze zdołała przebić but Jaremy i roztrzaskała maleńką kosteczkę. W tym momencie ból jednak nie miał znaczenia, bo Jarema ze zdumieniem, jak przez mgłę, spostrzegł załzawionymi z wysiłku oczami, że wilki już go nie atakują, a przeciwnie cofają się, warcząc wściekle i początkowo tyłem odczołgują się od niego i od mocno krwawiącego konia. Najpierw robiły to powoli, wciąż jeszcze gotowe do skoku, a potem coraz szybciej i szybciej. Jak gdyby chciały pokazać: to myśmy tutaj wygrali i jeszcze powrócimy.

Szczęśliwie dla Jaremy, w ostatniej dosłownie chwili, nadciągnęła pomoc ze dworu. Kilkunastu jeźdźców, pędząc na wypoczętych koniach, rozpoczęło istną palbę do wilków. Te wobec przewagi ludzkiej po krótkiej chwili zaczęły czym prędzej uciekać. Tak więc z całej czwórki niedawnych uciekinierów, wbrew zapowiedzi Jaremy, cało, choć pokiereszowany wyszedł jedynie on sam. Gdy nadciągnęła pomoc, dzielny wierzchowiec, ulubiony rumak już nie żył. Miał śmiertelne szarpane rany na brzuchu i szyi.

 

Po tej mrocznej przygodzie, która nieomal nie zgasiła życia Jaremy, długo jeszcze dochodził on do siebie. Wydobrzał dopiero, po pół roku zmagania się z prawami natury i to dzięki temu, że cenił medycynę ludową. W leczeniu ran preferował metodę tradycyjną, acz nie uznawaną za naukową, polegającą na okładaniu ran zacierem pajęczyny z chlebem z zakwasem. Była to, jak dziś wiadomo, forma leku naturalnego pokrewnego obecnej penicylinie. Na odkrycie antybiotyków ludzkość musiała czekać do czasów Fleminga. Dosyć, że po kilku miesiącach leczenia w ten właśnie sposób, Krzemieński nie tylko uniknął amputacji nogi, co mu wręcz przepowiadano, a stał się autentycznym ozdrowieńcem i odzyskał pełnię sił.

W jego życiu rodzinnym w tym czasie zmieniło się wiele, bowiem żona Zofia okazała się osobą świadomą oczekiwań z nią związanych i Jarema w dziewięć miesięcy po ślubie po raz pierwszy został ojcem. Miał wtedy dwadzieścia siedem lat. W następnym roku zmarł przedwcześnie jego papa Cezary i majątek Krzemieńskich został podzielony, zgodnie z wolą ojca, na dwie części. Jaremówkę z siedzibą rodową, jako starszy syn objął Jarema, a Cezarówkę, nieco skromniejszy klucz ziemski – młodszy o cztery lata jego brat Mikołaj. Do każdego majątku przypisane było zgodnie z testamentem ojca ponad tysiąc dwieście hektarów równie świetnego gruntu. Jarema miał więc znacznie mniej ziemi niż było w gospodarstwie ojca, ale było jej jeszcze wystarczająco dużo, żeby tak on, jak i jego brat Mikołaj, mogli czuć się ziemianami całą gębą, nie narzekającymi na niedostatek dobrej uprawnej roli.

Rok kolejny zaczął się w imperium Romanowych pod znakiem jawnych rosyjskich przygotowań wojennych. Były one szczególnie ostro odczuwane w ich pogranicznej guberni. Upokorzona w latach 1855–56 roku Rosja, uprzednio po pobiciu Napoleona przez lata uznawana za kraj posiadający najpotężniejszą na świecie siłę zbrojną, z jednej strony dźwigała kompleks klęski w wojnie krymskiej, którego chciała się pozbyć, a z drugiej przypomniała sobie, że ją carowie nie raz i nie dwa ogłaszali obrońcą całej słowiańszczyzny. Z tego tytułu zapowiadali, że na bagnetach carskich sołdatów przyniosą wolność słowiańszczyźnie południowej wciąż znajdującej się, jak wówczas pompatycznie mówiono, w okowach tureckich. Chodziło przede wszystkim o Czarnogórców, Serbów i Bułgarów. Oficjalnie był to więc program wyzwolenia braci Słowian spod niewoli tureckiej. O carskiej natomiast niewoli Słowian, w tym przede wszystkim Polaków, nikt oczywiście, na wszelki wypadek, wówczas w Moskwie ani nie pamiętał, ani nie mówił.

Kilka miesięcy przed samą wojną, już na początku 1877 roku Jarema jako lekarz został niespodziewanie najpierw wezwany na badania lekarskie do Kijowa, a następnie powołany do wojsk inwazyjnych, którymi dowodził brat cara Wielki Książę Mikołaj Mikołajewicz. Zmobilizowany Jarema miesiące pozostające jeszcze do wybuchu walk, poświęcił na poprawianie poziomu dywizyjnego lazaretu. Było to o tyle ważne, że w armii rosyjskiej bazującej na liczebności a traktującej swoich żołnierzy jak mięso armatnie, zawsze należało brać pod uwagę wielkie straty osobowe. Na front, w połowie tego samego roku Jarema wyruszył w stopniu lejtnanta, a więc naszego porucznika. Dostał przydział do oddziałów, którymi dowodził generał Hurko. (Dla samej kampanii nie było to istotne, ale nam trudno jest zapomnieć, jak wielkim polakożercą był on w tamtych latach. Zapisał się w historii jako czarnosecinny gubernator Priwislenija, czyli Królestwa Polskiego, gdzie w szkołach, za czasów jego urzędowania nie wolno było dzieciom mówić po polsku, nawet na przerwach.)

W sierpniu po kilku miesiącach szybkiego wojowania Jarema stanął do walk o Szypkę – wysokogórską przełęcz bałkańską, przez którą prowadziła najprostsza droga do Istambułu, kryjącego się skutecznie od północnego wschodu za gardą wysokich trudnodostępnych gór sięgających trzech tysięcy metrów ponad poziom morza.

Wojny i bitwy w tamtych latach były niezmiernie krwawe. Symbolem rzezi wojennych owych lat była bitwa pod Solferino – kilkanaście lat wcześniejsza od Szypki. Zadecydowała ona po raz pierwszy od upadku Rzymu o odzyskaniu przez Italię niepodległości. Atakujące się wzajemnie kolumny piechurów austriackich, francuskich i włoskich były na polu bitwy dosłownie zmiatane ogniem kartaczy i zwalane z nóg salwami karabinów. Cel, chociaż żywy i ruchomy, ale za to uformowany w długie idące kolumnami ścisłe szeregi żołnierzy, był niezmiernie łatwy nie tylko do trafienia, lecz wręcz dziesiątkowania. Coraz sprawniejsza broń palna jako narzędzie do zabijania i to zarówno ręczna, jak i armatnia, zaczęła zadawać bardzo dotkliwe straty sztywno idącym wyprostowanym i ustawionym w kolumnach, na modłę jeszcze napoleońską, niezliczonym rzeszom piechurów.

Piechota po tych strasznych doświadczeniach, powtórzonych następnie na wielką skalę na polach bitew amerykańskiej wojny secesyjnej, z wolna zaczęła odchodzić od tradycyjnego stylu wojowania. Dawne sztywne kolumny żołnierzy idących ze śpiewem ramię w ramię szeregami na wroga zastąpiła tyraliera. Żołnierz od żołnierza w czasie ataku był w niej oddzielony o metr, dwa i więcej. Padające celne pociski wroga odtąd mordowały i raniły znacznie mniej ludzi niż poprzednio. Nie dziwi więc, że ta taktyka walki piechoty, jako bardziej bezpieczna dla żołnierzy, a także skuteczniejsza z militarnego punktu widzenia, została niebawem przyjęta przez wszystkie wielkie armie świata w tym, rzecz jasna, także i armię rosyjską.

Początkowo ofensywa przebiegała dla Rosjan dobrze. Wojskom carskim udało się sforsować broniony dosyć zręcznie przez Turków Dunaj. Następną wielką naturalną przeszkodą po drodze do Konstantynopola były wspomniane już sięgające trzech tysięcy metrów skaliste góry Bałkan. Kluczowymi węzłami obronnymi Turków stały się w tej fazie walk z jednej strony przełęcz Szypka, a z drugiej Plewna, miasto położone na równinie pomiędzy Dunajem a Bałkanem. Oblężenie tego miasta i próba zdobycia go aż w trzech kolejnych szturmach obrosła legendą i kosztowała Rosjan trzydzieści tysięcy istnień ludzkich. Szypka natomiast, jako umocniona wysokogórska przełęcz, zagradzająca dzięki świeżo utworzonym fortyfikacjom drogę prowadzącą do Adrianopola, a stamtąd samego Istambułu, stała się miejscem heroicznych bojów.

Jarema był chirurgiem w lazarecie jednej z dywizji początkowo będącej w natarciu, a następnie w czasie zmiennych kolei wojny broniącej samej przełęczy w czasie tureckiej kontrofensywy. Praca lekarza na froncie przypominała w owych dniach bardziej zajęcie rzeźnika niż współczesnego chirurga. Lazaret pułkowy w górach oddalony był od linii frontu w czasie gwałtownych tureckich ataków zaledwie o niespełna trzy kilometry. Mieścił się w ogromnych namiotach za wielkim załomem skalnym, osłaniającym łóżka szpitalne i sale operacyjne od bezpośredniego ostrzału artyleryjskiego. Rannych w czasie walk żołnierzy co chwila pospiesznie zwożono w pobliże lazaretu i układano w długich szeregach na płóciennych noszach, najpierw w dwóch namiotach pełniących rolę poczekalni, a gdy miejsc zabrakło na świeżym powietrzu, pod chmurką. W czasie mrozów, które przyszły wraz ze śnieżycami już w październiku, wielu rannych przed trafieniem na stół chirurga zamarzało na śmierć. Lekarze co kilka godzin dokonywali przeglądu rannych. Na postrzały kończyn lekarstwem, w gruncie rzeczy jedynym, była amputacja. Trudno też było mówić o leczeniu zachowawczym i operacjach, które ograniczały się jedynie do usunięcia kul i odłamków, a następnie oczyszczeniu ran. Dlatego właśnie sala operacyjna przypominała prawdziwą rzeźnię. Lekarze w zakrwawionych fartuchach, sztywnych od zaschniętej krwi poprzednio operowanych rannych, często słaniający się na nogach ze zmęczenia, co chwila dostawali na stoły operacyjne z wierzchu obite blachą, dzięki czemu łatwiej zmywano z nich krew i ekskrementy, nowe ludzkie ciała podobne do zwłok, które następnie cięli i piłowali. Piły, małe i poręczne służące do cięcia kości, należały do podstawowego ekwipunku lekarzy. Wszystko musiało się odbywać szybko, bo na jednego lekarza czekało codziennie – w dniach szturmowych czy to rosyjskich, czy tureckich – po kilkadziesiąt operacji.

Postrzały organów wewnętrznych, takie jak rany płuc, żołądka, w tych warunkach nieomal były nieuleczalne. Na sali operacyjnej w widocznym miejscu, bliżej wyjścia, stały wanienki przeznaczone na obcięte kończyny ludzkie. Gdy były już pełne, wynoszono je jak rąbankę i wrzucano do pobliskich, specjalnie przygotowanych w tym celu, głębokich rowów. Było to zadaniem żołnierzy oddelegowanych do pomocy w lazarecie. Zasypywali te fragmenty szczątków ludzkich ziemią z wapnem. Spieszyli się przy tym niezmiernie. Chodziło o to, aby psy, które brały się na tym prawdziwym odludziu górskim nie wiadomo jak i skąd, nie rozwłóczyły ludzkich kończyn po całej okolicy. Rano Jarema jeszcze w jakiej takiej kondycji dokonywał wstępnego przeglądu rannych, przeżywając prawdziwe katusze, ilekroć musiał zmierzyć się z nagą prawdą o losie pacjentów. Zawsze był wtedy zasypywany gradem próśb o leczenie bez amputacji... i prawie zawsze musiał odmawiać błaganiom. Chociaż zdarzyło mu się kilka razy, że podjął się ryzyka i po wyczyszczeniu ran, do czego poza skalpelem używał alkoholu, zaaplikował kilku oficerom kuracje podobną do tej, jaką sam sobie zaordynował po walce z wilkami. Ponieważ metodę tę stosowali znachorzy, Jarema ryzykował, że w razie śmierci pacjenta może go czekać, przynajmniej teoretycznie, nawet sąd polowy. Przypadki wyleczeń dowodziły jednak, że przed medycyną kryją się wciąż niezbadane wielkie perspektywy, które być może – jak uważał – w przyszłości sprawią, że chirurg nie zawsze będzie występował w roli rzeźnika.

Mordercze walki na przełęczy Szypka toczono w dużej mierze w warunkach zimowych. Październik w górach zgotował żołnierzom prawdziwie polarne warunki, szalała śnieżyca i trzaskał mróz, dlatego te boje stały się symbolem dzielności Rosjan i oporu Turków i odegrały kluczową rolę w historii tej kampanii. Rozstrzygnięcie wojny nastąpiło w roku następnym. W styczniu 1878 roku Rosjanie tryumfalnie wkroczyli do Adrianopola miasta, które przez pewien czas w XV wieku, przed zdobyciem samego Bizancjum przez Turków, pełniło rolę stolicy. Jego minaretom po raz ostatni zagrażał, rok przed bitwą pod Warną w 1444 roku, Władysław IV król Polski i Węgier. Po upadku tej dawnej stolicy celem rosyjskich sołdatów stał się sam, nie broniony już w żaden sposób, Istambuł. I gdyby nie interwencja dyplomatyczna Wielkiej Brytanii, która za wszelką cenę nie chciała dopuścić Rosji do Cieśnin czarnomorskich, car Aleksander II zrealizowałby testament swych poprzedników. A posiadanie tych cieśnin oddzielających Europę od Azji było odwiecznym – nigdy nie spełnionym – marzeniem Romanowych. Na drodze wielkiej wiktorii carskiej stanęła wówczas królowa brytyjska, która zagroziła ponowną, kolejną już po 1855 roku, interwencją zbrojną swojej armii. Petersburg raz jeszcze osamotniony i we własnym poczuciu zdradzony przez Zachód, ponownie ustąpił, a wielkie zwycięstwa bitewne przyniosły Aleksandrowi II jedynie połowiczny sukces.

 

Te wszystkie wydarzenia związane z zakończeniem wojny rozgrywały się już poza świadomością Jaremy. Dla niego wojna urwała się gwałtownie pod koniec października na przełęczy Szypka. W czasie jednego z najboleśniejszych dla Rosjan szturmów nacierających żywiołowo żołnierzy tureckich, marzących o przepędzeniu Rosjan na północne stoki Bałkanów, a następnie aż do ich podnóża, dowództwo carskie na samej przełęczy sięgnęło do ostatnich rezerw, posyłając na linię frontu wszystkich mężczyzn zdolnych do trzymania w ręku karabinu. W bój poszli kucharze, oddziały kwatermistrzowskie oraz personel lazaretów medycznych, a w tym pielęgniarze i lekarze. Jak napisano w rozkazie, w obronie przełęczy liczyła się każda ręka i każdy karabin. Jarema miał w tej wojnie ze sobą sztucer, którym tak dzielnie posługiwał się broniąc przed wilkami. Teraz też, dzięki jego szybkostrzelności, nowoczesnemu celownikowi i pięciostrzałowemu magazynkowi posiadana broń okazała się bardziej wydolna w walce na froncie od karabinów żołnierskich, nie mówiąc już o oficerskiej broni krótkiej przydatnej, jak wiadomo, bardziej w pojedynkach i strzelaninach na amerykańskim Dzikim Zachodzie niż w walkach z regularną armią. Z tego też powodu, gdy padł rozkaz opuszczenia zajmowanej przez oddział pozycji, Jarema zdecydował się ją opuścić jako jeden z ostatnich. Do końca, dobrze schowany za terenową osłoną umocnioną wielkimi kamieniami, strzelał z imponującą powtarzalnością i celnością robiącą wrażenie na wrogach.

Nic więc dziwnego, że w czasie tego tureckiego szturmu i tak zapalczywej rosyjskiej obrony chirurg został w końcu ciężko ranny i bez przytomności znalazł się wkrótce pod stosem trupów żołnierzy rosyjskich. Gdy nie powrócił wieczorem do swego oddziału, uznano go za zabitego. Bronioną tak dzielnie pozycję, szczęśliwie dla Jaremy, Rosjanie utracili tylko na kilka godzin. Nad ranem po przegrupowaniu sił natarli z impetem na wroga i ponownie carskie dwugłowe orły zaczęły powiewać nad dawnym lazaretem oraz najbliższym załomem skalnym. Po tym furiackim ataku carskim sołdatom wydawało się, że natrafili na prawdziwą pustkę. Kiedy wyparci już Turcy nie mieli sił, aby kontratakować, kozacy z konieczności zabrali się do zakopywania martwych żołnierzy. Strach przed zarazą był wówczas przemożny. Zanim jednak dokopali się do Jaremy, opatulonego w gruby kożuch z futrzaną kapuzą i obutego w filcowe buty oraz takież rękawice, w rozkazie dziennym zaliczono lejtnanta Jaremę Cezarewicza Krzemieńskiego nie tylko do oficerów zaginionych, ale wręcz poległych w walce. Pod wieczór, tego dnia dokopano się do ciała Jaremy i, w pierwszej chwili uznano go za martwego. Gdyby nie jego świetny kożuch z kapuzą z pewnością wrzucony by został do dołu z wapnem. W trakcie ściągania z ramion tak atrakcyjnego nakrycia trup niespodziewanie zajęczał, tak że zabobonni żołnierze carscy chcieli uciekać. W końcu jednak górę u nich wziął zdrowy rozsądek i nie do końca rozebrany Jarema zamiast do dołu z wapnem trafił na nosze, a stamtąd w ręce swych kolegów lekarzy, którzy rozpoznali go i spróbowali, zresztą skutecznie, ożywić, a następnie leczyć.

W tym czasie wiadomość o śmierci Jaremy stała się już, można powiedzieć, własnością biurokratów. I raz puszczona w ruch machina informacyjna była nie do zatrzymania. Dlatego też do Zofii wysłano list, w którym oficjalnie została uznana za wdowę. Miała już ona wówczas dwoje maleńkich dzieci, chłopca i dziewczynkę, a trzecie dziecko było w drodze. Przez dłuższy czas ta informacja była w Jaremówce wiążąca dla wszystkich, nikt bowiem nie zadbał o jej sprostowanie.

 

Jak właściciel Jaremówki przeżył ten straszny szturm i godziny, które po nim nastąpiły, leżąc bez przytomności pod stertą zamarzniętych trupów – było do końca jego dni zagadką, której nigdy nie rozwikłał. Na przełęczy, w końcu jednak utrzymanej w posiadaniu przez Rosjan, panował wówczas ogromny bałagan. Stąd nic dziwnego, że nikt w żaden sposób nie potrafił doliczyć się ani zabitych, ani rannych, nie mówiąc już o zaginionych. A ranny lejtnant, nie zważając na komplikacje biurokratyczne związane z oficjalnym doliczeniem się jego osoby najspokojniej wylizał się z ran. Gdy wreszcie odzyskał przytomność, raz jeszcze, wykorzystując swój zawód lekarza, leczył się intuicyjnie, wypróbowaną już przez siebie metodą zapożyczoną z ludowej medycyny. Na tym jednak nie miała się jeszcze całkiem zakończyć jego wojenna specjalna epopeja.

Po zawarciu pokoju wdzięczni carowi za odzyskanie niepodległości Bułgarzy, chcąc uczcić godnie pamięć wszystkich żołnierzy zabitych w bitwie na przełęczy, ufundowali z myślą o nich monumentalny pomnik. Tam, rzecz to rzadka, zamieszczone zostały na wielkiej tablicy pamiątkowej nazwiska wszystkich zabitych w walkach oficerów rosyjskich. Listę tę otrzymali Bułgarzy z kwatery głównej armii carskiej. W wykazie sporządzonym na wieczną rzeczy pamiątkę, a przede wszystkim na chwałę Aleksandra II, znalazło się również imię i nazwisko Jaremy. Uznano go za poległego w walkach oficera carskiego. W nagrodę został pośmiertnie awansowany na kapitana, a także otrzymał Order świętego Jerzego – stanowiący najwyższe i niezmiernie szanowane odznaczenie bojowe w armii carskiej. Pomimo że z czasem prawda wyszła na jaw, nikt nigdy w latach następnych na tym pomnikowym napisie nie odważył się dokonywać poprawek i stąd 1878 do dziś figuruje jako rok jego śmierci i wojskowego awansu.

Po kilkunastu latach Jarema pofatygował się osobiście na słynną już w świecie przełęcz. I tam, pod spatynowanym już pomnikiem, nie odmówił sobie szczególnej przyjemności w postaci pamiątkowego zdjęcia fotograficznego. Na tej pożółkłej fotografii, a niewątpliwie występował on wówczas wciąż w gronie żywych, widniał niczym memento zapis jego imienia i nazwiska plus data śmierci...

Gospodarz Jaremówki po wylizaniu się z ran odtąd już do końca życia nieznacznie kulał, a jako niedoszły nieboszczyk pojawił się w domu u młodej żony już po wojnie, dopiero późną wiosną 1878 roku. Gdy przybył w wiekowe mury swego dworzyszcza, po przeszło rocznej nieobecności, stwierdził z pewnym zdumieniem, że w czasie nie najdłuższego w końcu wojowania, jego dom zrusyfikował się zupełnie. O ile poprzednio, a więc za życia ojca, mówiono w nim kresowym, śpiewnym i miękkim językiem polskim, to teraz dominował tu rosyjski. Polskim posługiwała się jedynie służba i to nie cała. Z czasem i ona zaczęła zresztą przechodzić na język miły pani domu. Zofia, kobieta religijna i szczera wyznawczyni prawosławia, po rzekomej śmierci męża zażyczyła sobie, aby do Jaremówki sprowadził się na stałe prawosławny pop wraz z diakonem. Z ich inicjatywy sala balowa, w której chyba po raz ostatni tańczono na weselu Jaremy z Zofią, zamieniona została na kaplicę cerkiewną. W ścianie zewnętrznej ich dworu Zofia nakazała wybić paradne drzwi, aby kaplica prawosławna stała się ogólnie dostępnym, a więc nawet dla chłopów z Jaremówki domem Bożym. A był to dom bogaty, bo Zofia na jego ufundowanie nie żałowała rubli, sprowadzając rzeźbiony ołtarz, piękne starodawne ikony, pozłacane żyrandole i stare organy. Stworzyła w ten sposób we wnętrzu dworu całkiem wystawną i bogatą cerkiew, z pięknym tradycyjnym wystrojem wewnętrznym, w której odprawiano huczne, głośno śpiewane msze prawosławne.

Jaremę te zmiany dokonane arbitralnie zaszokowały, ale uznał, że jest już za późno na interwencję, a być może był to efekt zmian mentalnych, jakie się w nim dokonały w rezultacie przeżyć wojennych, w czasie których otarł się dosłownie o śmierć. Dosyć, że nie protestował czynnie przeciwko rządom żony i popa w swym domu. Ponadto częstym gościem w dworzyszczu, a potem stałą w nim rezydentką, stała się matka Zofii. Po stosunkowo wczesnej śmierci swego męża, byłego prezesa sądu w Chersoniu, zamieszkała ona na stałe w Jaremówce u swej córki i stała się duszą wszelkich dalszych zmian wprowadzanych przez Zofię. Konsekwencją rządów obu kobiet stało się całkowite niemal odsunięcie się tej gałęzi rodu Krzemieńskich od polskości, a także zerwanie bliższych kontaktów z okolicznymi polskimi rodzinami.

W rezultacie każdy, kto w tamtych latach przybywał do Jaremówki, był przekonany, że znajduje się w bogatym szlacheckim domu rosyjskim. Efektem zmian zaordynowanych przez Zofię było oczywiście obchodzenie świąt Bożego Narodzenia na modłę rosyjską według kalendarza wschodniego. Kiedy więc świętowała cała Europa i wszystkie polskie rodziny na Ukrainie, w Jaremówce nie było jeszcze żadnej wieczerzy wigilijnej. Na narodzenie Chrystusa wszyscy mieszkańcy musieli czekać aż do łacińskich Trzech Króli, bo właśnie 6 stycznia przypadał czas prawosławnej wigilii. Żeby pomyśleć, podumać czy pomówić po polsku musiał Jarema jechać kilkadziesiąt kilometrów na wschód do Cezarówki, domu swego brata Mikołaja. Jego dworek, chociaż mniejszy od głównej rodowej siedziby, zawsze odtąd miał mu przypominać rodzinny dom z dawnych lat. U brata były polskie obyczaje, potrawy i mówiono po polsku. Jego żona, Antonina, była Polką przywiezioną przez Mikołaja z rosyjskiego Podola.

Pasją Jaremy, w sytuacji tak wymuszonej emigracji wewnętrznej we własnym domu, stało się leczenie ludzi, czemu śmiało mógł się poświęcać jako dobrze wykształcony lekarz potrafiący pomagać skutecznie chorym. Ponieważ zbytnio nie potrzebował pieniędzy, przyjął zasadę, rzadko wówczas spotykaną, że zwykłych chłopów, nie tylko z dworu, a nawet ze wsi będzie leczył za darmo. Temu zobowiązaniu moralnemu pozostał wierny aż do śmierci, zyskując dzięki niemu powszechne uznanie prostych ludzi. Majętni jego znajomi nie rozumieli tego i uznawali za dziwne pańskie dziwactwo, on zaś pytany o źródła swego postępowania odpowiadał zwykle, że jako spadkobierca tych włości, sięgających korzeniami jeszcze czasów polskich, ma zobowiązania wobec swoich ludzi i musi im być wierny. Papa Jarema nie był z pewnością doktorem Judymem, ale stosowana przez niego forma pomocy lekarskiej dla ludzi niezamożnych miała dla nich duże praktyczne znaczenie.

Natomiast za godne potępienia dziwactwo uznano wówczas w kręgach władzy trwale indyferentną postawę Krzemieńskiego wobec prawosławia. Rosja carska nie znosiła katolicyzmu, zwłaszcza polskiego. Stąd każda apostazja z szeregów jego wyznawców na rzecz prawosławia była przez władze wysoko ceniona i uznawana za zdecydowany przejaw lojalizmu państwowego. Przejście Jaremy na baptyzm od początku uznano za kaprys. Oczywiście było to, zdaniem gubernatora, rozwiązanie lepsze od pozostawania w szeregach jak mawiał „łacinników”, niemniej nie było jeszcze tym, czego od lojalnych obywateli ziemskich oczekiwał car, który podobnie jak królowa angielska był głową swego kościoła, tyle że prawosławnego. Wyznawanie baptyzmu przez pana na włościach w tych okolicach było jednak tak rzadkie, że nie wzbudzało agresji władzy, lecz co najwyżej zdumienie.

Zofia Krzemieńska, która z wiekiem popadła w prawdziwą dewocję, nie mogła się nadziwić postawie Jaremy i stale nakłaniała go do przejścia na właściwą wiarę. Ale w tej sprawie mąż jej wykazywał zdumiewająco silny opór. Ze swego wyznania utworzył szaniec, za którym się skrywał, ilekroć żona wszczynała nową domową ofensywę mająca na celu całkowite zruszczenie ich domu. Jarema wiedział doskonale, że do pełnego sukcesu żony brakuje jej jedynie jego przejścia na prawosławie.

Tymczasem indoktrynacja odnosiła przeciwny skutek, bo z czasem widać było wyraźnie, że Jaremie brakuje polskich obyczajów w domu i męczy go już tak daleko w nim dokonana odmiana jakiej, szczerze mówiąc, nigdy się nie spodziewał. Jego stosunki z żoną obok normalnej intymności małżeńskiej, której efektem była w ciągu dziesięciu lat siódemka dzieci (jedno zmarło we wczesnym dzieciństwie) stały się raczej chłodne. Nie próbował też nawet wpływać na zmianę zapatrywań żony, czując, że to i tak byłoby bezowocne. Irytował go za to szarogęsiący się w domu pop, który przez pewien czas, dopóki nie został pouczony o swej pozycji przez zniecierpliwionego jego tupetem Jaremę, usiłował również wpłynąć na wiarę pana domu.

Pop Wasyl był ogromnym mężczyzną o gabarytach porównywalnych z rozsławionym, w czasie późniejszej I wojny światowej popem Rasputinem. Rozsądek nakazywał się mieć przed nim na baczności. Gdy stawał w drzwiach wewnętrznych, przysłaniał je sobą nieomal całkowicie. Miał wzrostu prawie dwa metry i ważył co najmniej sto pięćdziesiąt kilogramów. Te jego rozmiary, bardziej typowe dla ciężarowca czy zapaśnika niż dla zwykłego duchownego, wpływały na odbiór jego zachowania. Szczerze mówiąc, nawet we własnym domu, można było się tak wielkiego chłopa, cieszącego się do tego wysokim zaufaniem władz, nie raz i nie dwa, serdecznie przestraszyć. Po pewnym czasie dla zwykłego kurażu czy wręcz rzeczywistego zwiększenia własnego bezpieczeństwa Jarema zaczął stale nosić przy sobie, co można było uznać w domu za dziwactwo, sześciostrzałowy rewolwer marki Smith&Wesson. Swemu bratu w jednej z rozmów wyznał, że czyni tak, ponieważ nie jest pewien reakcji Wasyla, gdy sobie popije. A zdarzało się to bardzo często, ponieważ pop nie stronił od wina i wódki. Dla lepszego efektu pan domu faktu obnoszenia się z bronią nie trzymał w tajemnicy, a rozgłosił go wszem i wobec. Trzymał go ostentacyjnie w specjalnej kaburze za pazuchą. Dało to efekty, bo pop w końcu zaczął się wyraźnie mitygować obecnością Jaremy. Ważne też było, że pan Jaremówki cieszył się zasłużoną opinią świetnego strzelca i to zarówno ze sztucera, jak i rewolweru. Wiadomo też było, że w razie potrzeby potrafi zrobić znakomity użytek z każdej broni. Co ciekawsze, o swej postawie zawiadomił władze w Chersoniu, ostrzegając, że w razie bezczelnego zachowania się popa w swoim domu, zastrzeli go jak psa.

Problemem kluczowym dla Jaremy w dalszych latach stało się wychowanie jego dzieci. Ponieważ była ich już spora gromadka i to w różnym wieku, postanowił solidnie je wykształcić. Wiedział, że z majątku ziemskiego, jeśliby go na przykład w przyszłości rozdzielił równo pośród nich, nigdy by one nie utrzymywały się na odpowiednio wysokiej stopie. Stąd, gdy narodziło się jego trzecie dziecko, a był to już drugi chłopak, porozmawiał szczerze z żoną i ustalił z nią kierunek przyjętego dla nich sposobu i kształtu wychowania. Jego podstawą miała być dobra edukacja na poziomie uniwersyteckim zarówno chłopców, jak i dziewczynek. Gdy dzieci coraz więcej przybywało było jasne, że koszty ich nauki będą coraz wyższe. Trzeba je było bowiem kształcić poza domem i wynajmować dla nich przyzwoite, a więc drogie szkoły i stancje, nierzadko zapewniając prywatnych preceptorów. Dodatkową jeszcze ambicją Jaremy było posyłanie dzieci nie tylko do szkół, ale i na dobre uniwersytety. Chodziło więc o pobieranie nauki nie w prowincjonalnym, choć ważnym, Kijowie, lecz w obu carskich stolicach.

Dzieci szczęśliwie były zdolne i zdrowe. Od początku też pojawiła się kwestia: jak je kształcić. Jarema po zastanowieniu się przyjął wcale nie powszechną zasadę, że dziewczęta będą zdawały maturę nie tylko kobiecą, ale także i męską. Było to z pewnością novum wychowawcze, ale tylko ta ostatnia w cesarstwie rosyjskim otwierała przed kobietami wydziały niegdyś zarezerwowane jedynie dla mężczyzn. Jarema był na tyle nowoczesnym człowiekiem, że zakładał również wysłanie córek na Zachód. We Francji i Anglii pod koniec XIX wieku zaczęły wyraźnie pękać kolejne granice edukacyjne i zdolne kobiety uzyskiwały szanse zdobycia nieosiągalnych dla nich poprzednio pozycji zawodowych. Dlatego kładł, wykazując przy tym determinację, duży nacisk na naukę języków obcych. Głównie chodziło mu o niemiecki i francuski. Dla lepszego kształcenia młodszych dzieci przyjął nawet pod swój dach cudzoziemskie nauczycielki języków, zwane bonami. Ich zadaniem było metodyczne uczenie gramatyki i prawidłowej, co szczególnie podkreślał, wymowy w obcych językach. Miał świadomość, że ludzie z dobrego towarzystwa mówią w obcych językach z nienagannym akcentem. Szczerze też był przekonany, że po akcencie i wymowie rozróżniano wówczas osoby, jak mawiano, w pełni „gramotne”, czyli piśmienne.

Na początku myślał nawet, aby dzieci nauczyć również polskiego. Wydawało mu się nienaturalne, że mogłyby one nigdy nie poznać mowy swych przodków. Ale ta propozycja spotkała się, ku jego żalowi, ze stanowczą odmową żony, której w tej sprawie w sukurs przyszła teściowa. Zdaniem obu kobiet była to, ze strony Jaremy, propozycja podstępna, której celem, jak wprost stwierdziły, byłoby stopniowe a nieuchronne wynarodowienie dzieci, czyli przerobienie ich na Polaków, których z natury nie lubiły i nie tolerowały.

Pewnego razu Jarema skorzystał z nieobecności w domu teściowej i zadał żonie, dosyć ważne ze swego punktu widzenia, pytanie. Było to w salonie już po obiedzie, gdy siedzieli we dwójkę przy herbacie z powidłami śliwkowymi i grali w lubiane przez Zofię warcaby.

– Powiedz, dlaczego wyszłaś za mnie, rodowitego Polaka, skoro ludzi mej nacji w zasadzie nie tolerujesz, a nawet więcej, nie znosisz?

– Bo wierzyłam, Jaremo, że z czasem cię przekabacę na moją stronę i dzięki temu staniesz się wspaniałym ruskim pomieszczikiem – wyznała zaskakująco szczerze wcale nie zmieszana. – Jesteś zbyt inteligentnym człowiekiem, by trwać bez końca przy swej narodowości jak przy jakimś, wybacz, przesądzie. Przecież, Jaremo – dodała z wyraźnym podnieceniem w głosie jak osoba, która z zadowoleniem podejmuje temat rozmowy – Polska, chyba nie masz złudzeń, nie istnieje w dzisiejszym świecie. Jako państwo nigdy nie powstanie i dlatego dla inteligentnych Polaków prawdziwą nadzieją na poprawienie ich kondycji, a mówiąc wprost, pozbycia się statusu obywatela drugiej kategorii, jest jedynie wasza rusyfikacja i przejście na prawosławie. Pomyśl, gdyby miało być inaczej, to wy Polacy, a nie my Rosjanie, byście tutaj nadal rządzili. Ale wy, jako nacja, przecież nie raz i nie dwa udowodniliście, że nie jesteście do tego zdolni. Weź chociażby historię swej rodziny i tej ziemi. Przecież dopóki Ukrainy nie wzięła pod swą pieczę imperatorowa Katarzyna, to hulali na niej Tatarzy, z którymi nie dawaliście sobie rady. To dopiero nasze pułki, w krwawych walkach na Krymie, pod koniec XVIII wieku, ale jeszcze przed dwoma ostatnimi rozbiorami Polski, rozgromiły te zbójeckie hordy tatarskie, które przez stulecia były przekleństwem tej pięknej ziemi. Przecież te przebogate czarnoziemy pod berłem waszych królów przez całe stulecia, nie mogły się rozwinąć. Nie zaprzeczysz temu, kochany – zakończyła swój wywód obserwując, że mąż jej z irytacji z wolna pąsowieje.

– Wybacz, ale twój typowo kobiecy wywód jest, jak w Polsce się mówi, od Sasa do Lasa. Twierdzisz na przykład, że jestem obywatelem drugiej klasy, a jak z tą opinią wobec tego godzisz odznaczenie mnie, Polaka, przez samego cara Aleksandra II Orderem świętego Jerzego i przyznanie na polu walki stopnia kapitana? Na obu rozkazach widnieje podpis imperatora. I ani słowa o niskim statusie Jaremy Cezarowicza Krzemieńskiego. To, że polscy królowie nie potrafili sobie poradzić z pohańcami, a także samymi Tatarami zgoda, w tej sprawie akurat przyznaję ci rację. Ale to są pradawne dzieje. Pamiętaj, że wy, ruscy ludzie, zanim ich zwyciężyliście, żyliście przez całe stulecia pod jarzmem tatarskim. I w Moskwie i w Kijowie, w Kazaniu i Bóg wie gdzie jeszcze rządzili chanowie. A Polski, moja Zofio, Tatarzy nigdy nie podbili.

– Jaremo, przypomnę ci, to właśnie wy, Polacy stale się odwołujecie do dawnych dziejów. Nasz prymat wśród Słowian bierze się nie tylko z orężnej przewagi, potwierdzonej w ostatnich stuleciach wielokrotnie. Ale także z niekwestionowanej wyższości rosyjskiej kultury. Przyznasz, że nasza literatura i to tak poezja, jak i proza, należą do najlepszych w świecie. To samo jest z naszą muzyką i naszym baletem. A w malarstwie, powiedz, Jaremo, czy istnieje coś równie pięknego i niepowtarzalnego jak nasze ikony? A rosyjskie odkrycia geograficzne na Syberii i na północy globu? Czego się nie dotkniesz, po jaką encyklopedię nie sięgniesz, tam zawsze znajdziesz wiekopomne dokonania Rosjan. Bezsprzecznie jesteśmy pierwszym, najbardziej znanym i najwybitniejszym narodem wśród Słowian i w konsekwencji jednym z najpierwszych narodów w całej Europie. I na to nic nie poradzisz.

– Człowiek się stale uczy. Dziś wreszcie pojąłem, dlaczego z taką estymą mówicie, że Moskwa jest trzecim Rzymem. To tylko śmieszny przejaw wielkoruskiej megalomanii.

– Niby dlaczego? W czym wy, Polacy, jesteście lepsi od nas? I choćby w czym nam dorównujecie?

– Daj spokój z tym licytowaniem się, to paradne i dziecinne. Polska kultura dla Europy jest bardzo ważna. Sama literatura bogata i różnorodna, choć powstaje w zbyt niekorzystnych rozbiorowych warunkach, by wzbudzać zainteresowanie i szacunek świata. Przyznaję, jest mniej znana od rosyjskiej, ale naród zniewolony zawsze ma gorsze warunki do swego rozwoju.

– To są wykręty, Jaremo.

– Nigdy nie zgodzę się z tym, że militarnie słabszym narodom należy odmawiać prawa do rozwoju i uniemożliwiać, tak jak car Polakom, niepodległy byt. Siła nie może rugować prawa międzynarodowego. Czy nie rozumiesz, jak bardzo moskiewski panslawizm jest oszukańczy? I jest tylko narzędziem w rękach Petersburga do prowadzenia imperialnej polityki. A świat, moja droga, jest wspaniały dzięki swej różnorodności. Ale jestem pewien, że przyjdzie jeszcze pora rozpadu imperiów. Pamiętasz co prorokował Dante w Boskiej Komedii? „Mają swój koniec państwa i narody”. I ja na to właśnie liczę, bo wiem, że dla nas Polaków, tak skrzywdzonych przez Los i Historię, jeszcze zaświeci słońce.

– Nie poznaję cię, Jaremo, przerażasz mnie. Gdyby mnie nagle zabrakło, to pewnie zatrułbyś swymi mrzonkami nawet nasze dzieci. Nie chcę, słyszysz, nie pozwolę, by ta przeklęta polskość odezwała się w którymkolwiek z nich. Przysięgam, że zadbam o ich przyszłość i nawet po mojej śmierci będą one wychowywane w duchu samodzierżawia i rosyjskości. Nigdy, przenigdy nie zostaną Polakami. – Zofia krzyczała histerycznie, tupiąc przy tym z irytacji nogą i powtarzała – Nigdy, nigdy, nigdy. – Wytrącona z równowagi zrzuciła planszę, na której grali w warcaby, i rozsypała pionki ulubionej gry na podłodze. Podziałało to na nią otrzeźwiająco, bo już po chwili gniew opuścił ją, jak ręką odjął. – Wszystko to mówię, Jaremo, w imię ich szczęścia. Wasz naród bezsprzecznie jest nieszczęśliwy. Boleję nad tym, że ponownie w tobie odezwała się ta polska krew. To wiadomość bardzo zła dla całej naszej rodziny. – I po chwili dodała – Obym nie musiała jeszcze kiedyś chronić przed tobą moich dzieci.

– A czy ciekawa jesteś, dlaczego właśnie teraz odezwała się we mnie polskość, którą tak bezrozumnie potępiasz? Dlaczego zacząłem znowu myśleć i mówić o tych sprawach?

– Nie, nie wiem. Zupełnie tego nie pojmuję mój drogi – odpowiedziała łagodnym tonem, jakby chciała zatrzeć niemiłe wrażenie ostrości swych poprzednich słów.

– Otóż sprawcą niezrozumiałej dla ciebie zmiany jesteś ty sama. To twoja, wybacz mi, brutalność i wielkorosyjskie zacietrzewienie, a przede wszystkim arbitralne narzucanie przez ciebie swej woli temu domowi sprawiły, że przejrzałem na oczy.

– Wybacz, Jaremo, ja doprawdy cię nie rozumiem. Tyle lat nie dawałeś po sobie poznać, że w gruncie rzeczy jesteś nacjonalistą. A gdy starałeś się o moją rękę świadomie mnie oszukiwałeś? – Spojrzała badawczo na męża swymi zielonymi oczyma i spytała podniesionym tonem – Cynicznie wprowadziłeś w błąd mego ojca i matkę? Bo gdybyś nie udawał, nie zobaczylibyśmy w tobie człowieka, jakim, dziś widzę wyraźnie, wcale nie jesteś. I nigdy nie byłeś – dodała po chwili krótkiego wahania.

– Głęboko się mylisz, Zofio! W odróżnieniu od ciebie nie jestem aktywnym nacjonalistą. Przyznaję, jako młody chłopak przeżywałem pewne, jak uważam do dziś, zaczadzenie polskością, ale wyrosłem z niego. Dziś, gdy się rozglądam po świecie i obserwuję w skali globalnej tyle wybuchów wszelkich nacjonalizmów, znajduję ten problem jako poważny. Wielu mądrych ludzi twierdzi, że wiek następny upłynie pod znakiem walki klasowej. Obserwujemy przecież tak dynamiczny rozwój marksizmu i wszystkich innych izmów włącznie z terroryzmem Narodnej Woli w Rosji. Uznajemy je, co prawda, za zjawisko przejściowe. Ale może być też przecież całkiem przeciwnie i okaże się, że to jest coś trwałego. Jeśli różni obserwatorzy mają rację, to świat się wywróci do góry nogami. A jak odmieni się mentalność ludzka? A może to właśnie tak pogardzane przez ciebie nacjonalizmy małych narodów staną się siłą sprawczą przyszłych przewrotów i rewolucji? Kto z kolei da głowę, że te nacjonalizmy nie połączą się z walką klasową, czy nie wywrócą dynastycznych monarchii? Doprawdy, niepewna jest przyszłość. I wtedy, Zofio, marny może być los Rosji nazywanej w świecie „więzieniem narodów”. Miej to na uwadze, wychowując dzieci. One będą żyły w XX wieku. I nie tylko ja przewiduję, że ciężko będzie żyć Wielkorusom, nie mówiąc już o Anglikach czy Francuzach. Coś się wyraźnie kończy, a jeszcze nie wiadomo co się właściwie zaczyna.

– Cóż to za mrzonki zalęgły się w twojej znużonej głowie? Jak zwykle zrobiłeś, Jaremo, unik i nie odpowiedziałeś na moje zasadnicze pytanie: dlaczego ukryłeś przede mną i moimi bliskimi, swoje prawdziwe poglądy i ten polski nacjonalizm. Muszę to wiedzieć, bo chodzi o przyszłość naszej rodziny.

– Zofio, raz jeszcze powtarzam, moja postawa jest li tylko reakcją na twoją arbitralność, więcej, bezwzględność w postępowaniu. Zdecydowałaś się iść po trupach do wyznaczonego przez samą siebie celu, nie oglądając się na nic i na nikogo. Gdy uczysz psa wyłącznie za pomocą kija, to prędzej czy później cię pogryzie, prawda? Uważam, że każdy człowiek ma prawo wybrać swe własne miejsce na ziemi. I powinno to dotyczyć spraw obywatelstwa, narodowości i wyznawanej religii. I dlatego jestem dziś dobrym baptystą, tak jak dobrym byłbym katolikiem czy prawosławnym. Uważam, że panu Bogu jest z gruntu obojętne w jakim języku i w jakim obrządku się modlisz. To państwa dla swej wygody, pozycji i co ważne imperialnych korzyści, w tym przemożnej chęci dominowania, narzucają narodom określone religie i zachowania. To trwa już setki, jeśli nie tysiące lat. Czyż Paryż nie był warty mszy? A zasady wyrażone w westfalskim traktacie pokojowym w siedemnastym stuleciu: cuius regio, eius religio! Dlatego długie lata sądziłem, że ambicje małych narodów na zawsze pozostaną niezaspokojone. Ale dziś, niespodziewanie, nie jestem tego już taki pewien. Dlatego zwracam się do ciebie jako twój mąż i ojciec naszych dzieci: zostaw im, Zosiu, prawo wyboru poglądów i wychowajmy je na samodzielnie myślących mądrych i wykształconych ludzi. Na pewno nie uszczęśliwisz ich, przymuszając do respektowania tego co się tobie podoba i jest ci z natury bliskie.

 

Była to jeśli nie pierwsza, to z pewnością najbardziej szczera rozmowa małżonków na tematy światopoglądowe. Niczego jednak nie wyjaśniła, gorzej, wykopała między nimi rowy nie do zasypania. Zaledwie dwa miesiące później Jarema, badając rutynowo swą żonę, odkrył u niej nowotwór piersi. Guzek, który wymacał palcami, był już zaawansowany i nie było wiadomo, co z nim dalej robić. Pojechał więc z Zofią najpierw do Kijowa, potem do Moskwy na konsultacje lekarskie. Choroba wcale z powodu tych wizyt nie poczuła się gorzej, a wręcz przeciwnie rozwijała się coraz bardziej, wyraźnie niekorzystnie rokując na przyszłość. Zofia tę odmianę losu przyjęła z wielką dzielnością, wzbudzając tym powszechny szacunek osób, z którymi się stykała. Jarema przypisał to jej wielkiej religijności, będącej dla niej tarczą chroniącą przed załamaniem psychicznym. Umierając w 1893 roku, Zofia pozostawiła sześcioro dzieci. Najstarsze z nich miało lat siedemnaście, a najmłodsze dopiero dziesięć.

Po odczytaniu testamentu okazało się, że matka zapisała dzieciom prawie kilkanaście tysięcy rubli w złocie. Zgodnie z wolą donatorki, pieniądze miały być wręczone po osiągnięciu pełnoletności najmłodszego z nich. Podobnie podzieliła swój posag przekazany Jaremie w dniu ślubu przez jej ojca. Chociaż wyłączenie męża ze spadku było pewnym nadużyciem podlegającym zaskarżeniu, Jarema nie wyraził sprzeciwu.

To co najbardziej dotknęło wdowca, nie dotyczyło samego podziału spadku. Chodziło o co innego, Zofia zadbała w szczególny i niewątpliwie bardzo złośliwy wobec męża sposób, by ich dzieci, zgodnie z jej wolą i pragnieniem, zostały wychowane, jak ona to nazwała, w duchu patriotycznego samodzierżawia. Opiekunem swej osieroconej trzódki ustanowiła – bez wiedzy Jaremy – gubernatora chersońskiego. Pisemnie poprosiła, by on i jego następcy sprawowali pieczę nad kierunkiem wychowania jej dzieci. Było to jawne zaproszenie gubernatora do wkroczenia z butami w życie rodziny Jaremy. Prośba, ze względu na polityczny kontekst, została potraktowana wielce poważnie przez reprezentanta cara i przyjęta, jak napisał Jaremie jego przedstawiciel „do bezwzględnego wykonania”.

Odtąd prawo do codziennego wychowania dzieci posiadał z gubernatorskiego nadania pop Wasyl, od lat już rezydujący zgodnie z wolą Zofii w Jaremówce. Pop, na trwale skłócony z Jaremą, od śmierci Zofii oficjalnie czuwający nad prawidłowym rozwojem duchowym młodych Krzemieńskich, nabywał zatem wobec pana domu nowe prawa. Gubernator postanowił, że dopiero gdy dziesięcioletnia w dniu śmierci matki Waria osiągnie pełnoletność, Wasyl będzie mógł zostać zwolniony i odprawiony z domu. Tym samym Zofia umierając, zafundowała Jaremie jeszcze co najmniej osiem lat nadzoru popa i władz gubernialnych nad jego domem.

W swej ostatniej woli żona wyjaśniła, że chce, by dzieci zostały wychowane na dobrych Rosjan i wzorowych poddanych najmiłościwiej panującego monarchy i żeby wyznawały, jak każdy przyzwoity Rosjanin, religię prawosławną. Na końcu swego pisma spadkowego złożonego w sądzie, u przyjaciół jej nieżyjącego ojca, Zofia dodała, że wszystkie jej posunięcia spowodowane są brakiem zaufania do męża w tej właśnie kwestii.

Ów pasztet prawny Jarema przyjął z dziwnie stoickim spokojem. Testament, przez żonę złożony u notariusza, wręczono mu w Chersoniu. Wysłuchał cierpliwie nadzwyczaj irytujące go pouczenia gubernatora, który przyjął go na specjalnej audiencji, aby zakomunikować wolę jego zmarłej żony – bardzo dobrej obywatelki ziemskiej i patriotki, której postawa jest całkowicie, jak zaznaczył z naciskiem, po myśli dworu, a tym samym jego urzędu. Tym wszechstronnie przemyślanym posunięciem Zofii właściciel Jaremówki został w ogromnym stopniu ubezwłasnowolniony, czego uniknąłby, gdyby w odpowiedzi na ustanowiony przez żonę zapis ogłosił się, z dnia na dzień, wyznawcą cerkwi prawosławnej.

Kiedy takie właśnie posunięcie, sprzeczne z sumieniem, ale za to, każdy przyzna, wygodne i rozwiązujące wiele jego problemów życiowych, zaproponował mu brat Mikołaj, sam zresztą katolik, Jarema autentycznie obruszył się i odpowiedział:

– Swój krzyż będę dźwigał z honorem, pomimo tak niesprzyjających okoliczności. Nie stanę się też za pomocą zwykłego oszustwa i pozornej apostazji spryciarzem, który w przyszłości będzie mógł z trudem spoglądać w oczy innych ludzi. W każdej, nawet najbardziej niesprawiedliwej dla nas sytuacji, pamiętaj mój bracie, trzeba przede wszystkim mieć na względzie honor i poczucie godności.

Najgorsze było to, że za pieniądze pochodzące z ojcowizny i jego ciężkiej pracy musiał odtąd utrzymywać przez długie lata tak niemiłego mu popa, który choć oficjalnie opłacany przez niego, stał się de facto także jego nadzorcą politycznym. Jarema, jako człowiek świadomy praktyk politycznych reżymu carskiego był pewien, że ten prawosławny duchowny jest nie tylko wychowawcą religijnym jego dzieci, ale także i konfidentem ochrany, czyli carskiej policji politycznej, która dzięki temu zyskuje stałą kontrolę wszystkich jego poczynań. Ochranę, jak i władze cywilne w imperialnej Rosji, pamiętajmy, zawsze interesowały poglądy obywateli i ich czyny, choćby z pozoru najniewinniejsze.

W tej sytuacji Krzemieński poczuł się zmuszony do ponownego przewartościowania swojego życia. Stwierdził, że w wieku czterdziestu czterech lat powinien zdecydować się na budowanie go od nowa lub uznać się za człowieka trwale przegranego. Nowe małżeństwo, bo o nim też pomyślał, właściwie nie wchodziło jego zdaniem w rachubę. Bo jaka atrakcyjna i zamożna kobieta zgodziłaby się wziąć za męża wdowca obarczonego nie tylko szóstką dzieci, lecz na dokładkę popem nadzorcą?

A pop Wasyl, mając wsparcie samego gubernatora, poczynał sobie w domu Jaremy jak drugi pan domu. Nie tylko wtrącał się do wychowania dzieci, lecz także do sposobu prowadzenia majątku i zasad gospodarowania, którymi Jarema się kierował. Jego moralne prawo do tego tłumaczyła troska o dobro dzieci. Chcąc nie chcąc, Jarema poczuł, że jest w matni. Pewnego dnia postanowił nawet inwigilować popa Wasyla. Zauważył, że co miesiąc jeździ on do Bałty, najbliższego miasteczka w jego okręgu. Oficjalnie udaje się tam do siedziby lokalnej administracji cerkiewnej. Jarema sądził, że jest to tylko przykrywka dla jego rzeczywistych kontaktów. I aby sprawdzić, jak jest naprawdę, wynajął specjalną firmę detektywistyczną z Kijowa. Z otrzymanego po kwartale raportu dowiedział się, że Wasyl pierwsze kroki kieruje nieodmiennie do cyrkułu policyjnego, a do lokalnego archireja wpada jedynie na krótko i nie za każdym razem. Można więc powiedzieć, że czynił to on poniekąd pro forma.

Zirytowało go to nie na żarty, ale nic nie mógł z tym zrobić, jego wiedza o poczynaniach popa była trudna do praktycznego wykorzystania. W tej sytuacji wydał jedynie decyzję zarządcy gospodarstwa, by na wyjazdy nie dawano popowi do dyspozycji karety wraz ze zbrojnymi. Ale ta szykana doraźna pogłębiła li tylko ich wzajemną niechęć.

Absurdalna sytuacja trudna do zaakceptowania w codziennym życiu sprawiła, że Jarema zaczął rozważać, czy nie wybudować sobie gdzieś poza Jaremówką skromnego dworku, do którego Wasyl nie miałby dostępu. Z czasem odrzucił jednak ten projekt jako niepraktyczny. Gdziekolwiek by nie mieszkał, w jakim zastępczym dworze by nie przebywał, musiałby przecież przyjmować także swe dzieci, które zresztą bardzo kochał i za nic nie chciał z nich rezygnować. A w ślad za dziećmi, w każdej nieomal chwili nieproszony mógł zjawić się sam pop. W końcu Jarema uznał, że musi zacisnąć zęby i wytrzymać jeszcze kilka lat. Nietrudno było obliczyć, że panem we własnym domu miał się stać dopiero na przełomie wieków, a więc około roku 1900. Czyli w wieku pięćdziesięciu jeden lat.

Gdyby nie pasja medyczna Jaremy i związana z tym duża jego aktywność lekarska, polegająca na bardzo częstych wyjazdach do chorych i potrzebujących pomocy, trudno by mu było znaleźć dla siebie jakiś racjonalny cel w życiu. Stąd nie może dziwić, że w tamtych latach codziennie do domu Jaremy przybywali posłańcy z prośbą o pomoc. Przyjeżdżali z okolicznych majątków, a także z ich dawnych dworskich wsi: Jaremówki i Cezarówki należących niegdyś w całości do Krzemieńskich. Jarema po wysłuchaniu konnego posłańca bądź po przeczytaniu przywiezionego przez niego listu z opisem choroby prawie zawsze reagował tak samo. Latem brał lekką furkę z furmanem i trójką koni, apteczkę lekarską i dwóch jeźdźców na koniach. Natomiast zimą były to za każdym razem lekkie sanie, dwóch furmanów, dwaj, trzej jeźdźcy i baranica zapewniająca ciepło nawet w trzaskający mróz. Zdarzało się, że w czasie takich wyjazdów natykali się na wilki, przed którymi nocą chroniły ich płonące łuczywa i palby strzeleckie, jakie urządzali jeźdźcy i furmani. Szczęśliwie, z latami plagi wilczych watah stawały się coraz mniej dotkliwe. Pojedynek ten wyraźnie wygrywali ludzie, dzięki czemu tradycyjne wyprawy lekarskie Jaremy stały się bezpieczniejsze.

Gdy najmłodsza córka Waria skończyła czternaście lat, jej rodzeństwo, poza niewiele od niej starszym Pawką, w Jaremówce gościło właściwie z rzadka. Większą część roku, poza wakacjami, spędzali oni na stancjach, ucząc się w szkołach bądź na uniwersytetach. Wtedy to Jarema postanowił pozbyć się za wszelką cenę Wasyla. Nie było to jednak łatwe. Mógł tego dokonać na dwa sposoby. Jednym była próba przekonania władz gubernialnych, by odwołały popa, drugi wariant okazał się prostszy. Wasyl wraz z upływem czasu spotulniał nieco, ponieważ wiedział, że jego pobyt w Jaremówce dobiega końca. Piecza nad dziećmi stała się fikcją, stąd uznał, że za dwa, trzy lata Jarema niechybnie wygoni go ze swego domu. Pewnego razu, ni z tego ni z owego, zjawił się więc w gabinecie Jaremy z, jak to określił, specjalną propozycją. Była to bezczelna oferta wypłacenia mu alimentów za dobrowolne opuszczenie Jaremówki. Licząc na pewną gapowatość Jaremy, pop zażądał wypłacenia sobie pensji w wysokości dwóch tysięcy rubli w złocie za każdy rok do osiągnięcia przez Warię pełnoletniości. Oznaczało to, ni mniej ni więcej, że chciwy pop oczekuje od Jaremy łącznej gratyfikacji w wysokości ośmiu tysięcy rubli.

Była to suma zawrotna, za którą dało się wówczas kupić dobry dom w mieście i niezłe gospodarstwo na wsi. Nic więc dziwnego, że Jarema w odruchu oburzenia przepędził popa ze swego gabinetu. Powiedział mu, że nie dostanie ani rubla, a o tej haniebnej propozycji zostanie powiadomiony gubernator. Pop wyszedł z jego gabinetu wściekły, lecz ani mu w głowie była kapitulacja czy jakakolwiek forma przeprosin Jaremy Krzemieńskiego. Natomiast sam Jarema, jak to zwykle bywało, działał nierychliwie i mimo zapowiedzi nie złożył stosownego meldunku w prokuraturze, uznał bowiem w końcu, że mu nie przystoi imać się takich metod.

Odwrotnie postąpił pop. Nie minęło więcej niż trzy tygodnie, gdy do Jaremówki przybył niezapowiedziany wysoki urzędnik z Chersonia w randze radcy gubernialnego. Nosił on zgodnie z obyczajami rosyjskimi stosowny mundur ze złoconymi szamerunkami. Przydawało mu to godności, a w oczach jego rozmówców znaczenia. Rozmowa odbyła się w gabinecie Jaremy obwieszonym dostojnie prezentującymi się portretami jego przodków, a także odznaczeniami wojskowymi i patentami oficerskimi otrzymanymi przez gospodarza od carów. Teoretyczne to paradne pomieszczenie powinno było zrobić odpowiednio mocne wrażenie na każdym czynowniku rosyjskim, ale gość nie zważał na specjalnie dobrane otoczenie i od razu, w pierwszych słowach, skrytykował gospodarza za, jak podkreślił, nieudaną próbę przekupienia popa Wasyla.

– Jest to fakt – odezwał się surowo – który moglibyśmy potraktować jak zwyczajne przestępstwo, czyli uznać za próbę skorumpowania duchownego, który na mocy testamentu pańskiej małżonki, potwierdzonego przez kancelarię gubernatora, wykonuje tutaj przypisane sobie obowiązki wychowawcze i duchowne. Zważywszy jednak na wojskowe zasługi wielmożnego pana, jego ekscelencja gubernator wstrzymuje się od prokuratorskiego dochodzenia. Zastrzega jednak, że jeśli takie lub podobne próby obejścia prawa zostaną ponowione, pan szanowny zostanie potraktowany z całą surowością prawa obowiązującego w Rosji.

Na takie dictum Jarema nie był w stanie się opanować i podrażniony zapytał agresywnym tonem:

– Odkąd to zasłużony dla tronu obywatel, a więc powiem nieskromnie taki jak ja, jest w Rosji, a priori traktowany jako najzwyklejszy przestępca? Dlaczego – spytał po chwili, podnosząc głos – przed odbyciem obecnej rozmowy nikt z Chersonia nie spróbował skonfrontować tych kłamliwych informacji podanych przez mego popa ze mną, kawalerem Orderem świętego Jerzego?

W ciszy, jaka zapadła po wypowiedzeniu tych słów, Jarema krótką chwilę pławił się, jak gdyby znajdując w wyraźnym zmieszaniu swego gościa potwierdzenie swych wszystkich krzywd.

– Prawda jest taka, panie radco, że to nie ja wystąpiłem do popa Wasyla z propozycją opuszczenia przez niego mego domu przed upływem ustalonego prawem terminu, lecz to pop zażądał ode mnie bajońskiej kwoty za wcześniejsze stąd odejście. Zaznaczam, że ma się on u mnie jak pączek w maśle. Przecież wy w tym Chersoniu zapominacie, że jest on przeze mnie suto opłacany już od kilkunastu lat, a konkretnie od roku 1878, w którym ciężko walcząc na przełęczy Szypka, przelałem krew za miłościwie nam wówczas panującego imperatora Aleksandra II. Pańskie zarzuty postawione mi tak niefrasobliwie skłaniają mnie do myśli o złożeniu stosownej skargi u carskiego tronu na wasz urząd gubernialny.

– A ile konkretnie pieniędzy od szanownego pana zażądał ten pop za swe odejście? –spytał z wyraźnym szacunkiem w głosie, a także nieskrywanym zainteresowaniem radca gubernialny z Chersonia.

– Życzył sobie, abym go wianował równymi sumami po dwa tysiące rubli za każdy rok dzielący moją najmłodsza córkę Warię od dorosłości. Czy pan, panie radco, imaginuje sobie w pełni, czego ten wstrętny pop zawinszował sobie dostać ode mnie? Przecież osiem tysięcy rubli to prawdziwy majątek, na który lepsi od niego pracują długimi latami.

– Coś podobnego! To przeszło wszelkie moje wyobrażenia. – Podana kwota, jak zauważył Jarema, wpatrując się bacznie w swego gościa, wywarła na nim wyraźnie wielkie wrażenie. Z oburzenia pan radca aż pokraśniał na twarzy. Po chwili znamiennej ciszy zadał cichym głosem nowe pytanie:

– Czy aby pan nie przesadza z tą straszliwie wysoką kwotą? –Jak z zadowoleniem zauważył Jarema, jego gość aż się zadyszał, wypowiadając ostatnie słowa. Popiwszy wodą, dostarczoną mu po chwili przez służącego, dorzucił z niekłamanym oburzeniem w głosie – Ta suma, szczerze mówiąc, jest niewyobrażalnie wysoka. Wręcz księżycowa. Ja przecież, będąc radcą, na taką kwotę musiałbym pracować cztery razy dłużej. Aż trudno jest mi uwierzyć, by zwykły duchowny mógł podać taką prawdziwie astronomiczną sumę.

– Pan mnie obraża, panie radco, a ja tymczasem daję panu na to moje oficerskie słowo honoru kawalera Orderu świętego Jerzego, że tyle właśnie rubli zażądał ode mnie pop Wasyl za swe odejście.

 

Następnego dnia, gdy Jarema żegnał się z przysłanym do niego starszym radcą z Chersonia wiedział, że ma w nim sojusznika. Na szczęście pazerność popa zaćmiła w nim rozsądek. Dodatkowo Wasyl już nie nastrajał swych rozmówców do siebie tak przyjaźnie jak niegdyś. Roztył się w Jaremówce monstrualnie i w niczym nie przypominał skromnego sługi bożego, za jakiego pierwotnie chciał zawsze uchodzić. Dzieci Jaremy z wyraźnym upodobaniem zwykły po cichu liczyć jego podbródki. Za jego plecami śmiały się i nie żywiły do niego sympatii. Nie był też lubiany przez domowników Jaremówki, a także chłopów z pobliskiej wsi. Nawet Ochrana sprzyjała mu tylko ze względów politycznych

Szczęśliwie dla Jaremy rezultaty wizyty radcy gubernialnego z Chersonia, który na koniec swego pobytu odbył pozbawioną wzajemnej sympatii i ciepła rozmowę z popem Wasylem, nie kazały na siebie długo czekać. Już miesiąc po jego wyjeździe prawdziwa zmora Krzemieńskiego po dwudziestu latach raportowania z jego posiadłości i wtrącania się w jego prywatne życie została decyzją gubernatora z majątku odwołana. Na jego miejsce gubernator, chyba zniesmaczony całą sytuacją, chodziło wszak o ewidentną krzywdę kawalera wysokiego odznaczenia carskiego – nie wyznaczył następcy. W ten sposób koszmar przeżywany przez właściciela Jaremówki, zgotowany mu wespół w zespół przez zmarłą żonę i władze gubernialne w Chersoniu, zakończył się wreszcie po jego myśli.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.