Święte oburzenie zostawmy na inne okazje. "Kamienie na szaniec" to ciepła i nieco zadziorna opowieść o prawdziwym, a nie czekoladowym patriotyzmie

M. Czutko
M. Czutko

Kołdra w takich przypadkach jak ostatni film Roberta Glińskiego zawsze bywa za krótka, a pole, po którym stąpa reżyser, jest mocno naszpikowane minami. "Kamienie na szaniec" są bowiem książką w jakimś stopniu świętą dla wielu z Polaków, zwłaszcza tych, którzy byli lub są związani z harcerstwem. Z drugiej strony oczekiwania na "odbrązowienie" legendy "Zośki", "Rudego" i "Alka" były ogromne.

Zanim obejrzałem film, zdążyłem zostać storpedowany dwiema skrajnymi reakcjami na produkcję Glińskiego: z jednej strony nawoływania do bojkotu, słowa o "antyakowskim", a nawet "antypolskim" filmie, a z drugiej jęk zawodu: miało być odbrązowienie, a tu seksu jak na lekarstwo, a na co drugim kroku nieznośny patos i przestarzały patriotyzm. Obie te reakcje są nietrafne i niesprawiedliwe.

Do filmu Glińskiego można i trzeba mieć pretensje. Nie jest to arcydzieło, które trwale zapisze się w historii polskiego kina: zbyt mało ukazano realiów Warszawy pod okupacją, niektóre z dialogów i scen są mocno szarpane, a aktorzy często zbyt jednowymiarowi. Po samochodowym rajdzie z Pawiaka do siedziby Gestapo można się jedynie uśmiechnąć z politowaniem, a sceny przesłuchań "Rudego" nie powodowały takiego dreszczu emocji, co choćby spektakle Sceny Faktu Teatru Telewizji: ukazanie samej brutalności nie wystarczy. Zapewne znają też państwo argumenty ze strony niektórych środowisk (w tym także harcerskich): że fabuła nie odpowiada książce, że postać "Alka" jest zmarginalizowana, że film uderza w harcerstwo, etc.

To ważne zarzuty i nie można ich pominąć. Spierajmy się o te wszystkie szczegóły dotyczące filmu Glińskiego, ale nie odrzucajmy go i nie potępiajmy w czambuł, bo tak naprawdę jego wizja "Kamieni na szaniec" to dobra, ciepła, nieco zadziorna opowieść o tym, jak ważna może być Polska dla młodych ludzi. Tylko tyle i aż tyle. Reżyser nie sprzedaje żadnej wersji pluszowego czy czekoladowego patriotyzmu: trzeba naprawdę złej woli, by doszukiwać się w filmie tych tendencji.

W najbliższym czasie czeka nas jeszcze kilka podobnych dyskusji. Na ekrany kin wejdzie "Miasto 44" Jana Komasy, będziemy oglądać "Powstanie Warszawskie" zrealizowane przez Muzeum Powstania Warszawskiego, wcześniej mieliśmy "Sierpniowe Niebo - 63 dni chwały". Każdy znajdzie swoje "ale" i wątpliwości: jedni odnajdą się w nieco cukierkowym "Sierpniowym niebie", inni w zadziornych "Kamieniach na szaniec", a jeszcze inni w realiach (jak wynika ze zwiastuna) "Miasta 44".

Najważniejsze jest co innego: wszystkie te produkcje to kolejne potwierdzenia tezy, że wygrywamy wojnę o pamięć. Nie strzelajmy z armat tylko dlatego, że niektóre wątki są nieprecyzyjne albo nieodpowiednio zaakcentowane.

I jeszcze jedno: nie wiem, czy, umownie mówiąc, patriotyczny obóz posiada dziś na tyle dużą przewagę, by bagatelizować i odrzucać takie filmy jak produkcja Glińskiego. Mało tego, że odrzucać - ale jeszcze postponować, a nawet bojkotować. Narzędzia świętego oburzenia zostawmy na inne okazje, na popkulturę faktycznie wymierzoną w naszą tożsamość, w polskość. Takich dzieł, wypowiedzi i publikacji przecież nie brakuje. Produkcja Glińskiego nie jest rewelacyjna; kłóćmy się o nią i spierajmy o szczegóły, ale nie otwierajmy bez potrzeby kolejnych pól walk. Wystarczą te, które mamy.

 

 

 

 

 

 

-----------------------------------------------------------------------------------

-----------------------------------------------------------------------------------

Uwaga!

Siódmy numer miesięcznika "W Sieci Historii" cały czas do nabycia w naszym sklepie wSklepiku.pl!

nr.7/2013 z filmem "Czarny Czwartek"

Miesięcznik

 

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych