Ze wspomnień adwokata w stanie wojennym. Wiesław Johann: Wigilia na Rakowieckiej

Fot. solidarnosc.gov.pl
Fot. solidarnosc.gov.pl

Była sobota, 12 grudnia 1981 r. Późnym wieczorem w siedzibie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich przy ul. Foksal w Warszawie kończyło się spotkanie z udziałem uczestników Kongresu Kultury Polskiej. Gorąca dyskusja wokół wolności słowa. Nastroje nie najlepsze, ale też odrobina satysfakcji, że tak w miarę swobodnie możemy rozmawiać o władzy, o codziennych problemach, o roli Solidarności w socjalistycznym obozie.

Mroźny poranek 13 grudnia, jak zwykle w niedzielę musiałem pojechać do radia na ul. Malczewskiego. W tym miejscu muszę wyjaśnić, że parę lat wcześniej zawiesiłem na kołku moją adwokacką togę, bardziej odpowiadała mi praca dziennikarska. Dziwnym zbiegiem okoliczności zostałem reporterem Polskiego Radia.

Stan wojenny

Przed gmachem radia na Malczewskiego pełny szok, zielone mundury i czerwone berety komandosów z 6. dywizji powietrzno-desantowej. Na ulicy jakieś opancerzone pojazdy. O wejściu do środka nie ma mowy. Może to ruscy jednak weszli… Ale nie, żołnierze mówią po polsku.

Co się dzieje? Stan wojenny – krzyczą koledzy z zaprzyjaźnionej redakcji sportowej. Bogdan Tuszyński, szef radiowego sportu, zaprasza do swego starego wartburga. Rano wysłuchał Jaruzelskiego, są aresztowania. Radio zawiesiło swoje programy, nadają na przemian marsze i przemówienie Jaruzelskiego. Wiedziałem, że z mojego dziennikarstwa nic nie będzie.

 

Powrót

Wieczorem krótka męska rozmowa z moim przyjacielem Piotrem Andrzejewskim, późniejszym senatorem. Powiedział: wracaj do palestry, będzie sporo roboty. Wróciłem. Formalności z ponownym wpisem na listę adwokatów zwykle trwają bardzo długo, w moim przypadku trwało to zaledwie kilkanaście dni.

W tym beznadziejnym, przerażającym okresie byłem szczęściarzem. Miałem drugi zawód, i to całkiem niezły. Moi koledzy z radia, telewizji, dzienników i czasopism zostali poddani brutalnej politycznej weryfikacji. Wielu z nich znalazło się na bruku, bez środków do życia. Kilkanaście miesięcy pozornej wolności – wywalczonej przez Solidarność, zintegrowało znaczną część środowiska dziennikarskiego, pomimo delegalizacji SDP działało nadal, tworząc nowe podziemne struktury. Miałem ogromną satysfakcję, że mogłem z tym środowiskiem przez wiele lat jeszcze współpracować.

 

„Porządkowanie” mediów

Władza brutalne rozprawiała się ze wszystkimi, których uznawała za potencjalne zagrożenie dla siebie. Dotkliwe były represje stosowane przez kierownictwa zakładów pracy. Powszechnie rozwiązywano umowy o pracę bez wypowiedzenia. Przewidziany prawem tryb odwoławczy w zasadzie nie dawał szans na powrót do pracy. Wiele zakładów i przedsiębiorstw uznano za jednostki zmilitaryzowane, m.in. Komitet ds. Radia i Telewizji. Tu wyrzucanie z pracy następowało z dnia na dzień. Wobec dziennikarzy stosowano przepisy o powszechnym obowiązku służby wojskowej.

Weryfikacji poddano ok. 10 tys. dziennikarzy. Rozmowy weryfikacyjne obejmowały także pracowników administracji, kolportażu i techniki w PRiTV. W koncernie prasowym RSW zwolniono 75 redaktorów naczelnych, 95 zastępców, 88 sekretarzy redakcji. W całej Polsce prace straciło ok. 2 tysiące dziennikarzy.

Władza nie zwlekała: już 22 grudnia SDP otrzymało kuratora, który przejął „pełnię praw i obowiązków organów Stowarzyszenia”, zaraz potem powołano zespół konsultacyjny ds. majątku SDP, inaczej mówiąc zagarnięto wszelkie dobra, które stanowiły własność stowarzyszenia. Ostatecznie SDP rozwiązano w marcu 1982 r.

Dziennikarze to ludzie aktywni. Wielu z nich znajdowało różne zajęcia. Nie ukrywałem zaskoczenia, gdy zobaczyłem jednego z czołowych polskich publicystów sprzedającego ryby na straganie przed Pałacem Kultury.

Dariusz Fikus, przy pomocy Polskiego Związku Niewidomych uruchomił wydawanie pisma „Niewidomy Spółdzielca”. Tak znakomitych autorów nie miało żadne czasopismo. Do „Niewidomego” pisywali: Jerzy Surdykowski, Andrzej Krzysztof Wróblewski, Ryszard Kapuściński, Stefan Bratkowski, Maciej Iłowiecki, Jacek Kalabiński i wielu innych.

Bardzo szybko po delegalizacji SDP znalazła się jednak grupka usłużnych wobec władzy dziennikarzy, która założyła Stowarzyszenie Dziennikarzy PRL, a władza oddała nowej organizacji cały majątek rozwiązanego SDP.

 

Obrona

Miał rację Piotr Andrzejewski, mówiąc, że będzie sporo roboty. Faktycznie pracy było bardzo dużo. Na pomoc czekali ludzie w całej Polsce, niejedną noc spędziliśmy w pociągu, jadąc z jednego krańca Polski na drugi. Obrona w procesie politycznym w tamtym czasie to „walka z wiatrakami”, wyroki były z góry ustalone. Ważne jednak było, aby jak najszybciej dotrzeć do aresztowanego działacza opozycji. Wyrwani ze swego środowiska, od rodziny, od najbliższych, znajdowali się w krańcowo trudnej sytuacji. Najgorszy był okres poprzedzający święta. Starałem się wtedy ich odwiedzać w więzieniach jak najczęściej, chociażby po to, żeby trochę pogadać. W tamtych latach niemal każdą sobotę spędzałem w różnych kryminałach, najczęściej na Rakowieckiej w Warszawie. Tu siedzieli ci „najgroźniejsi”.

 

Wigilia dla więzionych

Nie pamiętam, który to był rok, wigilia wypadała właśnie w sobotę. Moja żona, która stała się ekspertem od więziennych paczek, postanowiła coś wykombinować. I wykombinowała. Wiedziała, że tego dnia będę miał „widzenie” ze Zbyszkiem Romaszewskim, Andrzejem Rozpłochowskim (lider śląskiej Solidarności) i jeszcze trzecim „złoczyńcą”. Przygotowała trzy półmiseczki z wigilijnymi daniami, do tego oczywiście opłatek, gałązka świerkowa i mały świąteczny obrusik.

Mimo ostrych rygorów, adwokatom teczek i toreb służba więzienna nie sprawdzała. Widzenia na Rakowieckiej odbywały się maleńkich pokoikach, jedynym wyposażeniem był mały kwadratowy stolik, zwykle brudny, a do tego dwa krzesełka i wisząca na przewodzie marna żarówka. No i przygotowałem tę więzienną wigilię. Na stolik obrus, od razu zrobiło się jakoś jaśniej. Gałązka świerkowa, półmiseczek i na małym talerzyku opłatek. I czekałem na pierwszego „doprowadzonego” – to był Zbyszek Romaszewski.

Nie ukrywał zaskoczenia: kryminał, a tu taka wigilia. I tak powtórzyłem to jeszcze dwa razy. Niestety, zadziałały służby podsłuchowe, nie muszę tłumaczyć, że te adwokackie pokoiki były pod nadzorem służby bezpieczeństwa. Dwa razy się udało, za trzecim wkroczył „klawisz”, krzycząc, że urządzam biesiadowanie dla osadzonych. Nie pomogło wyjaśnienie, że dziś wigilia, że za kilka godzin on sam będzie przy świątecznym stole.

Musiałem zwijać tę moją wigilię, a „klawisz” oświadczył: „koniec widzenia”. Potem było jeszcze postępowanie dyscyplinarne za niezgodne z regulaminem więziennym dokarmianie aresztowanych. Sąd adwokacki nie dopatrzył się z mojej strony naruszenia zasad etyki zawodowej.

Los bywa czasami przewrotny, po paru latach znalazłem się na Rakowieckiej w nieco innym charakterze, towarzyszyłem sejmowej komisji sprawiedliwości, która sprawdzała warunki odbywania kary. Spotkałem mego „wigilijnego klawisza”. Oczywiście mnie poznał. Podszedł i powiedział: – Pamiętam tamtą wigilię, ale pan rozumie, wtedy nie mogłem inaczej postąpić.

Chyba nie do końca go zrozumiałem.

 

Wiesław Johann

B. obrońca działaczy opozycyjnych, b. członek Trybunału Konstytucyjnego

 

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.