Manifest zbuntowanego widza. Czy sztuka, która siłą wdziera się w życie publiczne, jest jeszcze sztuką?

Czy artyści, których dzieła polegają tylko na wzbudzaniu sensacji, skandalu, prowokacji i drażnieniu uczuć widza, są jeszcze artystami? Kim są, kto daje im prawa do takich publicznych interwencji, bo przecież nie widzowie, jakie mają pełnomocnictwa, plenipotencje do podejmowania już nie tylko prywatnych ról, twórców, autorów, ale i do ról publicznych jakichś działaczy, ideologów, wręcz polityków. Trudno nie zapytać o ich intencje i cele działania, zwłaszcza, jeśli są one wątpliwe społecznie czy moralnie. W tej sytuacji powtarza się, i jest to główne hasło tej działalności niby artystycznej, że jej sensem jest przekraczanie wszelkich granic, tabu, schematów myślowych, w podtekście norm obyczajowych i kulturowych. Tacy artyści, ale też ich ideowi przywódcy, którzy głoszą nieomal przymus takiej wolności, wolności, jak mówią, słowa i wypowiedzi, czy liczą się także z wolnością innych?  Hasło przekraczania, „transgresji”, stopniowo wszelkich norm, jest już jednak tak często  powtarzane, że samo stało się pustym schematem, który nic nie znaczy i sam wymaga przekroczenia i porzucenia, podobnie jak inne hasła kontestacji, buntu, kontrkultury, niepokorności itp. Te pozorowane kontestacje stały się jak towar, który można dobrze sprzedać już w pakietach razem z inną, sezonową konfekcją, podczas gdy w faktycznej treści oznaczają swoje przeciwieństwo, nowy koniunkturalizm, oportunizm, kojarzące się jako żywo z dawniej tak krytykowanym filisterstwem.

Treść tych wystąpień, nazywanych pochopnie artystycznymi, instalacji, inscenizacji teatralnych, prowokujących wystaw, jest dość ograniczona i sprowadza się do pewnego już właśnie schematu działań w istocie destrukcyjnych: niszczenia symboli i znaków kulturowych i religijnych, tradycji obyczajowych, wartości sprawdzonych i skutecznie działających, obrażania uczuć tych, dla których sztuka ma być przeznaczona, naruszania zwykłych, naturalnych zasad współżycia. Sztuka, która szczyci się tym, że uprawia postmodernistyczną dekonstrukcję, co w zwykłym języku oznacza destrukcję, prowadzi już jakąś walkę kulturową, nie zasługuje na większą uwagę i zaufanie. Sztuka, która chce przekraczać wszelkie granice, jest nie tylko destrukcyjna, przekroczyła już obecnie granice śmieszności, stając się, to prawda, dość przykrą groteską, absurdalną sztuką dla sztuki, coraz bardziej ponurą grą, prowadzącą do nikąd. Sztuka, która chce wszystko obalać, obala i samą siebie, kompromituje i obala jej twórców. Powtarzając w kółko swój negatywny wzorzec, nie tylko przestaje być twórcza i konstruktywna, co jest chyba głównym sensem każdej ludzkiej działalności i całej dotychczasowej kultury, obala też te próżne indywidualne wysiłki jej obrazoburstwa, sama sobą udowadnia, że to błąd w sztuce, droga donikąd, ślepy zaułek, w który ta sztuka zabłądziła.

Bo i cóż sądzić o kolejnych próbach desakralizacji symboli i miejsc kultu religijnego, albo podważania i ośmieszania wartości tradycji narodowej, dzieł literackich i teatralnych. Artysta, który chce zbezcześcić jakieś sacrum, przyznajmy, że takowe istnieje dla wielu ludzi, zwalczać jakąś sensowną jednak, dającą się obronić tradycję, która po prostu porządkuje ludzkie życie, sam się kompromituje jako rozumny i tolerancyjny człowiek. Jeśli te wartości dla niego nie mają znaczenia, nie istnieją, to dlaczego chce je tak zajadle niszczyć i usuwać. Jeśli tego wszystkiego nie ma, to nie może nic obalić, niczego zniszczyć, niczego usunąć. Obnaża tylko własną nicość, indolencję, właśnie czystą nienawiść z powodu własnej pustki, z zawiści wobec porządku innego życia.

Sztuka bardziej bezpruderyjna

Co jest bowiem materią sztuki znieważania krzyża chrześcijańskiego, czyli Tego, który oddał na nim swe życie za innych? Przecież jest nią tylko prostytuujące się ciało owego artysty, „pot, krew i łzy”, a także mocz i ekskrementy, których jako tworzywa w swych „dziełach” używał. Taka to eksperymentalna sztuka ekskrementalna! Cóż z tego, że ze znanych, zbyt znanych, wydaje się twórcom teatralnym, dzieł literackich lub wszelkich przekazów tradycji narodowej, zrobimy inscenizacyjną wycinankę teatralną, która ma ośmieszać treść polskości, a skompromitujemy ją rzekomo, używając do tego aktorów, którym każemy obnażać się i kopulować przy każdej okazji. Zabawna kalkulacja, że to może przynieść na dłuższą metę jakiś skutek prócz odwrotnego, poza chwilowym, skandalicznym rozgłosem i zadziwiającą pewnością siebie, że nie można utracić niczego ze swej reputacji. Osobliwy też jest pogląd, prawda, że rzadko uświadamiany, że w sztuce (i w kulturze w ogóle) działa takie prawo postępu jak w technologii, i że polega ono na coraz śmielszym eksploatowaniu samego życia ludzkiego, jego stron osobistych, intymnych, także tych duchowych. Postęp w sztuce, literaturze, filmie polegałby obecnie na wzmożonej ich seksualizacji, na coraz większej ilości scen erotycznych, na eksploatacji wszelkich stron intymnego życia, na konkurencji w ich wynajdywaniu i wykorzystywaniu. Często słyszy się, że ten czy inny utwór jest śmielszy od innych w pokazywaniu erotyki, a jego wartość ma polegać na poszerzaniu wolności i zwalczaniu pruderii. Czy jednak poczucie bezwstydu i takie wyzwolenie, brak szacunku chociażby ciała ludzkiego, może być miernikiem, kryterium wartości sztuki. Czy sztuka coraz bardziej bezpruderyjna, wyzwolona z wszelkich hamulców i reguł, w istocie nie respektująca praw widzów czy odbiorców, może zainteresować kogokolwiek, prócz jej twórców i ich promotorów. Nawet, jeśli jest narzędziem jakiejś ideologii i jej propagandy, zbliża się nieuchronnie do granic pornografii i prostytucji. To one stają się miarą postępu takiej sztuki, to ona z nimi nieuchronnie konkuruje. Nie trudno zauważyć, że taka sztuka związana jest ściśle z rozrastającym się wciąż pakietem ideologicznym LGBT plus Gender i staje się narzędziem walki, sztandarem i taranem. Jak w czasach komunizmu i propagandy socrealistycznej, ludzie ją głoszący i narzucający innym chcą wspólnie dokonać rewolucji kulturowej, gruntownej zmiany aż do obalenia nie tylko kulturowej, ale i naturalnej tożsamości człowieka.

Do granic bzdury

Są też banalniejsze strony tej awangardy artystycznej. Otóż ta wzniosła, ideowa, nieomal misyjna, jak się podkreśla, działalność ma swe bardziej przyziemne zaplecze. Sztuka buntu, kontestacji, sztuka krytyczna, jak się ją nazywa, jest też często po prostu sztuką wyłudzania pieniędzy publicznych, zdobywania dotacji, w końcu łupienia obywateli podatników w zamiarze wychowywania, a w skutku ich obrażania. Kulturalny widz jest podwójnie poszkodowany, nie tylko z jego podatków opłacana jest ową sztuka, ale musi także zapłacić za bilet, za który kasa nie zwróci pieniędzy, gdyby mu sztuka nie odpowiadała. Wygląda na to, że operacja „Tęcza” w Warszawie to nie tylko agitka LGBT, ale i dobry pomysł na robienie pieniędzy, na pewno dla firmy, która ją będzie stale odnawiać.

W czasach dawniejszej awangardy (tak, ma ona już swoją historię), w latach 20. ubiegłego wieku, gdy Marcel Duchamp wystawił muszlę klozetową jako rzeźbę, w czasach niewinnych jeszcze skandali, był zwyczaj ogłaszania programowych manifestów przez artystów i poetów. Zauważano wtedy uszczypliwie, że te zapowiedzi i programy zastępowały samą twórczość. Dziś, gdy ta awangardowa działalność artystyczna posunęła się, mimo głoszonego postępu, niewiele dalej poza wypełnienie swymi dziełami klozetowej muszli Duchampa, pora na inny manifest. Manifest asertywnych widzów, protestujących przeciw hucpie takiej sztuki, widzów, którzy nie chcą być nabierani przez nachalnych ideologów lub hochsztaplerów, skandalistów i destruktorów, hipokrytów, którzy chętnie zainkasują honoraria i zemszczą się za własną indolencję na ogłupionych, zdezorientowanych widzach. Przede wszystkim dosyć wszelkiej bzdury, idiotycznych idei, fałszu i oszustwa.

Najlepszy jest tu po prostu bojkot, najlepiej nie uczestniczyć w podobnych zideologizowanych wydarzeniach, nie chodzić na takie przedstawienia teatralne i filmy, nie kupować podobnych „gazet i czasopism”. Trzeba za to wspierać artystów, którzy nie poddają się tej presji, aktorów, którzy odmawiają udziału w takich przedstawieniach (przecież w czasie stanu wojennego potrafili się przyzwoicie zachować). Trzeba podpisywać protesty do władz przeciw preferowaniu takiej sztuki i kultury. Obecny minister kultury zapałał świętym oburzeniem, gdy zerwano prowokacyjne przedstawienie w Teatrze Starym w Krakowie. Wziął w obronę reżysera i stanowczo bronił jego prawa do eksperymentu teatralnego. Więc są jednak jakieś świętości, których nie należy naruszać, przekraczać, kontestować. To prawa jakiejś świętej sztuki ubliżania i pogardy, tak, także nienawiści, które mają być chronione, ale nie są to prawa widzów i odbiorców do uczciwego, kulturalnego ich traktowania, nie mówiąc już o sensie i estetyce tych przedsięwzięć coraz mniej artystycznych. Minister resortu, mającego w nazwie „kulturę i dziedzictwo narodowe”, ma niewielkie kompetencje kulturowe, a żadne narodowe, skoro nie sprostał sytuacji, stając po jednej stronie. Pomnożył konflikty, zamiast je rozwiązywać. W sprawie skandalicznej wystawy w Zamku Ujazdowskim ledwie odpowiedział na słowa krytyki, wymawiając się brakiem kompetencji. Panuje w tym względzie pełna hipokryzja. Wspomniana wystawa trwała właściwie do końca, a instalacja plastyczna młodego artysty z Gdańska, który wystawił rzeźbę „Komm Frau”, przedstawiającą kobietę zgwałconą przez żołnierza Armii Czerwonej, została natychmiast usunięta, a jej twórca został oskarżony o obrazę moralności.

Jako świadkowie i widzowie narażeni jesteśmy od dawna na prowokatorską i obrazoburczą odmianę sztuki. Wystarczy przypomnieć wystawę sprzed lat w Zachęcie, na której wystawiono kiczowatą rzeźbę przedstawiająca Jana Pawła II. Za jej naruszenie poseł Tomczak do dziś musi chodzić po sądach, chociaż jej włoski autor, dzięki temu skandalowi, sprzedał ją już za milion dolarów. Obecna konstruktorka „tęczy” zaczynała wtedy od nowatorskiej instalacji w Zachęcie, która polegała na obieraniu kartofli. Może to była zabawa, gra w nabieranie widzów, ale za ich własne pieniądze. Nie wspomnę już o dziełach Doroty Nieznalskiej. To podwójne uwikłanie sztuki, w destrukcyjną ideologię i w mechanizm prowokacji i skandalu, by zdobywać pozycję i podbijać ceny, kończy właściwie sprawę sztuki jako uczciwej i nastawionej na innych ludzi działalności.

Wykazaliśmy się już dostateczną cierpliwością, znosząc przez lata płody takiej działalności. Teraz jej przedstawiciele mówią już wprost: naszym celem jest zniszczenie waszego porządku, podstaw kulturowych i moralnych, waszej tożsamości ludzkiej i wspólnotowej, zwykłego zdrowego rozsądku, a nawet porządku natury. Tak może zrozumieć ów przekaz widz i uczestnik wciągany w obłędny krąg takiej mistyfikacji. Cóż tu mówić wciąż o wolności, szantażować nią innych, jeśli ma ona prowadzić do destrukcji i odebrania jej tym, którzy nie wyznają bezgranicznej wolności nihilizmu. To po prostu kłamstwo o wolności. To poza tym piekielna odwaga: dążyć do wyzwolenia zła…

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.