"5 dni wojny", czyli jaki prezydent taki film. Żenujące, że w TVP nikt dotąd o nim nawet nie wspomniał...

fot. filmweb.pl
fot. filmweb.pl

W piątek wieczorem, kiedy przerzucałem telewizyjne kanały, by obejrzeć „coś ciekawego” wpadł mi w oko tytuł „5 dni wojny”. Wcisnąłem Canal Plus i widzę, że jest to film o Gruzji, a ściślej mówiąc, o konflikcie z Rosją w 2008 r.

Używając popularnego określenia charakteryzującego gatunek był to film akcji, zrobiony w pewnym stopniu, w konwencji fabularyzowanego dokumentu. Reżyserował go znany twórca hollywoodzkiej sensacji, zresztą Fin z pochodzenia, Renny Harlin, twórca „Szklanej Pułapki 2”, „Na krawędzi” czy „Łowców umysłów”. Jednak 5 dni wojny jest dziełem nieco ambitniejszym i nie można go nazwać tanią sensacją.

Opowiada o losie dwóch dziennikarzy amerykańskich – reportera wojennego (Rupert Friend) i jego operatora (Richard Coyle) podczas wojny rosyjsko - gruzińskiej. W roli prezydenta Micheila Saakaszwili wystąpił znany aktor Andy Garcia (skądinąd całkiem podobny), a w postać jednego z dziennikarzy telewizyjnych, kolegi głównych bohaterów wcielił się Val Kilmer. Od wkroczenia wojsk rosyjskich, separatystów osetyńskich oraz ich najemników do Gruzji sceny batalistyczne zrobione są z dużym rozmachem.

Ataki helikopterów i samolotów myśliwskich na gruzińskie wsie i miasto Gori pokazują, że producent nie skąpił pieniędzy, by osiągnąć zamierzony efekt. Zdjęcia do filmu rozpoczęto rok po ustaniu walk przy współpracy gruzińskiej armii. Dwóch amerykańskich dziennikarzy, poniekąd przypadkiem, staje się świadkami brutalnych morderstw najeźdźców na ludności cywilnej w jednej z wiosek i za wszelką cenę usiłują uratować swój materiał, by przekazać go do Stanów Zjednoczonych. Ścigają ich Osetyńcy, najemnicy, a z powietrza atakuje rosyjskie lotnictwo.

Pola Gruzji przeorywują gąsienicami dziesiątki czołgów. Reporterom pomaga oddział specjalny armii prezydenta Saakaszwilego. Kiedy w końcu udaje im z przygodami, jak to w niezłym sensacyjnym filmie bywa, przekazać zrobione zdjęcia do USA, tam nikt nie jest nimi specjalnie zainteresowany, bo akurat trwają igrzyska olimpijskie w Pekinie, a w ogóle to Putin jest „cool”. I kiedy wszystko wydaje się być stracone sytuację ratuje słynny przyjazd do Tibilisi kilku prezydentów państw europejskich pod przywództwem prezydenta Polski Lecha Kaczyńskiego. Ich pobyt był tarczą ochronną niepodległości Gruzji i uniemożliwił Rosjanom kontynuację agresji. Taki w każdym razie jest przekaz dzieła Renny’ego Harlina, ukończonego w 2011 r.

Po skończeniu fabuły na ekranie nagle pojawiają się już autentyczne zdjęcia z najważniejszymi fragmentami wystąpienia prezydenta Lecha Kaczyńskiego na głównym placu stolicy Gruzji. Zresztą reżyser jemu właśnie zadedykował ten film. Tak to się robi w Hollywood. Dobra akcja, dobra obsada, trochę pieniędzy i jasny przekaz. A jak to się robi u nas?

Swoją droga jest to żenujące i wiele mówi o stanie, w którym znalazł się nasz kraj, że w Telewizji Publicznej nikt „5 dni wojny” nie dość, że nie wyemitował, to jeszcze nie powiedział o nim ani słowa. Natomiast była wielka dyskusja o rodzimej „superprodukcji” „Pokłosie” z Maciejem Stuhrem w roli głównej. Jedyny prezydent, który uczynił coś wielkiego na arenie międzynarodowej został za to przez przeciwników politycznych spostponowany. Do dziś dzwonią mi w uszach słowa Bronisława Komorowskiego jaki „prezydent taki zamach”.

Polecam panu, panie obecny prezydencie, ten film. To pan zobaczy „jaki prezydent”. Zobaczy pan również jak pański ś.p. poprzednik pokrzyżował plany wielkiej Rosji i uratował niepodległość Gruzji. O panu takiego filmu nie nakręcą. Może pan być spokojny. Chyba, że kilkuodcinkowy sitkom pt. „Orzeł może” w skrócie „Możeł”. „Jaki prezydent taki film” użyję sformułowania, trawestując przy okazji pańskie słowa.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych