Przypominamy fragment rozmowy Jacka i Michała Karnowskich z Robertem Radwańskim, ojcem i byłym trenerem najlepszych polskich tenisistek z czerwca b. r. (tygodnik "wSieci"):
W chwili, gdy rozmawiamy, na rynku w Krakowie, Agnieszka Radwańska gra ćwierćfinał French Open w Paryżu (przegrała z Włoszką Sarą Errani 4:6, 6:7 (6-8) - red.). Pan nie trenuje już córek. To na tym poziomie niemożliwe?
Teoretycznie możliwe. Ale nie pozwalają sprawy rodzinne, w tym także - choć nie tylko - ciężka choroba ojca, trwająca już od ponad roku. Ma raka. Walczymy o to, żeby tę chorobę co najmniej powstrzymać. A ojciec to był pierwszy i najważniejszy sponsor wnuczek, czyli moich córek. Gdyby nie on, nie byłoby tych sukcesów. Teraz tak jak on chodził ze mną do lekarza gdy byłem mały, ja z nim chodzę. Staram się oddać co najmniej to, co dostałem.
Wprowadzenie zawodnika w świat zawodowego tenisa to skomplikowany proces? Wielka operacja logistyczna, finansowa, której trzeba podporządkować życie całej rodziny?
Tak. Wiele osób pomagało, ale były też złe chwile, gdy musieliśmy udźwignąć wszystko sami. Szybko skończyły nam się pieniądze, które przywiozłem z Niemiec, gdzie pracowałem prawie 7 lat. Trzeba pamiętać, że tenis w Polsce to jest bardzo drogi sport. Tu pół roku gra się na hali, co kosztuje. To nie jest Hiszpania czy Floryda, gdzie 12 miesięcy można grać na zewnątrz. Nawet jeśli trener - czyli ja - był za darmo, to i tak wydawaliśmy masę pieniędzy. Na początku, gdyby Agnieszka i Urszula były małe, jeszcze zarabiałem ucząc innych. Ale gdy dziewczyny zaczęły świetnie grać, to musiałem dać im cały czas, doszły wyjazdy. Przestałem więc zarabiać.
Świetnie grały, ale jeszcze nie zarabiały?
Tak jest w tym świecie. Ludziom się wydawało, że gdy w 2005 roku Agnieszka wygrała juniorski Wimbledon, to staliśmy się od razu milionerami. Nic bardziej złudnego. Tenis juniorski jest niestety za darmo, tam są tylko pucharki, czasem tylko płacą za hotel. A przecież trzeba jeździć po całym świecie szukając konfrontacji z najlepszymi. Te koszty są więc takie same jak w turniejach zawodowych, a nie ma dochodów.
(...)
Czy ten model ojca, który prowadzi dziecko na szczyt, jest w tenisie regułą?
Ten model rzeczywiście często działa dobrze. Jak patrzę na zawodniczki na świecie, to szacuję, że 80 procent wyszło nie z jakiegoś systemu szkoleniowego, ale z tenisa "familijnego", z pasji rodziny. Z tym że oczywiście dla polskiej rodziny to są dużo większe, proporcjonalnie, obciążenia finansowe. Na polskie warunki trzeba zarabiać bardzo dużo, żeby to pociągnąć. Mówimy o kwotach rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych miesięcznie!
(...)
Niektórzy patrząc na rodziców-trenerów myślą pewnie, że to jest jakiś rodzaj kompensacji własnych potrzeb.
Tak pewnie bywa, ale nasza rodzina to już 4 pokolenia sportowców! Była kwestia dyscypliny - czy łyżwy, karate czy coś zupełnie bardzo egzotycznego. Ja uprawiałem na początku łyżwiarstwo figurowe. Ojciec chciał mnie potem przemycić do sekcji hokejowej, bo sam był trenerem tej dyscypliny. No ale ponieważ nie było konsensusu w domu, mama i babcia obawiały się, że coś złego stanie się mojej buzi, więc ojciec powiedział: to tenis. I dobrze, bo bez tego wyboru nie było sukcesów Agnieszki i Urszuli.
Sil
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/164421-robert-radwanski-ojciec-to-byl-pierwszy-i-najwazniejszy-sponsor-wnuczek-czyli-moich-corek-gdyby-nie-on-nie-byloby-tych-sukcesow