Anna Walentynowicz (1929-2010) – wierna Polsce służebnica Chrystusa. Dziś obchodziłaby 84. urodziny

fot. YouTube
fot. YouTube

Był czwartek, 15 sierpnia 1929 r. W liczącym czterdzieści tysięcy mieszkańców Równem na Wołyniu wielkie święto religijno-państwowe. Tego dnia katolicka Polska czci jedno z najpiękniejszych świąt maryjnych — Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny, zwane potocznie Matki Boskiej Zielnej. Jednocześnie, od 1923 r. cała Rzeczypospolita obchodzi w tym dniu Święto Żołnierza, na „chwałę oręża polskiego, której uosobieniem i wyrazem jest żołnierz. W rocznicę wiekopomnego rozgromienia nawały bolszewickiej pod

Warszawą święci się pamięć poległych w walkach z wiekowym wrogiem o całość i niepodległość Polski”. Właśnie w tym symbolicznym dla Polski dniu, w ubogiej rodzinie Aleksandry i Jana Lubczyków, urodziła się Ania. Była drugim dzieckiem państwa Lubczyków. Kilka lat wcześniej urodził się syn Andrzej.

Świat małej Ani zawalił się kiedy miała zaledwie 10 lat. Ojciec zginął walcząc z Niemcami w wojnie obronnej we wrześniu 1939 r. Krótko później na zawał serca zmarła jej mama. Później nastąpiła kolejna tragedia. Po zajęciu Równego Sowieci zaprowadzili nowe porządki. Zamknęli szkoły. W 1940 r. Ania zakończyła rozpoczętą w 1935 r. edukację na niepełnych pięciu klasach szkoły powszechnej. Sowieci zaaresztowali grupę dorastających chłopców, w tym również starszego brata Ani — Andrzeja. Zaginął na zawsze.

 

Z Matką Boską do stoczni

Anna Lubczyk została sierotą. Trafiła pod opiekę sąsiadów. Opieka kresowych ziemian, którzy wprawdzie uratowali życie małej Ani, jednocześnie uczyniła z niej służącą, wręcz niewolnicę. Tułała się z nimi. Z Równego trafili do Tłuszcza pod Warszawą, a później, już w 1945 r. w okolice Gdańska. Była poniżana, bita i głodzona przez swoich „opiekunów”, którzy w każde święto i niedzielę wystrojeni szli do kościoła na mszę a małej Ani zlecali kolejne obowiązki. Nawet największe święta Ania Lubczyk spędzała w pojedynkę. Szczególnie zapadły jej wigilie Bożego Narodzenia, które nierzadko spędzała w oborze ze zwierzętami. Istniała naturalna pokusa by wiarę skojarzyć z postawą ciemiężycieli i ostatecznie ją odrzucić. Jednak Ania na swój sposób nigdy nie przestała się modlić. Po latach mówiła, że odkrywana wciąż na nowo wiara w Boga pozwoliła jej przetrwać. Była na tyle silna, że w 1945 r. zdecydowała się uciec. Pracowała dorywczo na roli, w piekarni i jako opiekunka dzieci. W 1950 r. Anna Lubczyk została zatrudniona w Gdańskich Zakładach Przemysłu Tłuszczowego „Amada”. „Bogu dziękowałam za ogromną łaskę i cierpliwość, jaką do mnie miał. Byłam nikim, a teraz jestem robotnicą, robię ważną rzecz” – pisała w pamiętnikach.

W „Amadzie” nie popracowała długo. Przypadkowo pojawiła się szansa zatrudnienia w Stoczni Gdańskiej. „Nie spałam całą noc. Modliłam się do Matki Boskiej Ostrobramskiej i całą noc drżące serce w mej piersi: czy tylko przyjmą mnie do tej stoczni, czy tylko przyjmą. Ale Matka Boska wysłuchała mnie i w listopadzie 1950 roku przyjęto mnie na kurs dla spawaczy” — opowiadała w 1980 r.

 

Przeciw aborcji

Życie Anny Lubczyk tylko pozornie się unormowało. W dalszym ciągu walczyła z trudami życia. Nie miała swojego mieszkania. W dodatku spotkała ją nieszczęśliwa miłość… Już w 1950 r. zakochała się w koledze z pracy. Planowali wspólną przyszłość. Kiedy Anna zaszła w ciążę, Ryszard zaczął jej unikać. Nadużywał alkoholu i spotykał się z inną dziewczyną. Trauma zdrady i odrzucenia. Ratowała ją jakoś praca, do której chodziła mimo ciąży. Dopiero kiedy minął ósmy miesiąc, poszła na zwolnienie lekarskie. Tamte chwile w przejmujący sposób opisała w swoich pamiętnikach: „Postanowiłam wówczas, że wychowam dziecko sama, w miłości do ludzi i Ojczyzny. Niczego już od siebie nie potrzebuję. Trudna to była decyzja. W tamtych czasach, na początku lat pięćdziesiątych, panna z dzieckiem musiała mieć wiele sił i odwagi. Nie zastanawiałam się nad możliwością usunięcia ciąży. (…) Weszłam do kościoła. Tam — długa rozmowa z księdzem, który najpierw mnie groźnie zbeształ, a potem powiedział: — Nie martw się. Poniosłaś wiele ofiar i wiele przecierpiałaś, urodzisz zdrowe dziecko. Do takich jak ty Matka Boża biegnie w jednym pantofelku. Oddaj się Jej w opiekę. Zaczynałam kochać to moje nienarodzone. We wrześniu 1952 r. przyszedł na świat mój syn. Pojawił się w moim życiu maleńki, bezradny, i miał tylko mnie. Ja miałam go żywić i ubierać, uczyć pierwszych słów i kroków, dać mu miłość i poczucie bezpieczeństwa. Cieszyłam się i bałam równocześnie”.

Anna Lubczyk dzieliła życie między syna i stocznię. W komitecie partyjnym kiwali głowami i mówili: „Jest z was dobry człowiek, ale niestety mówi przez was wróg. I namawiali mnie, żebym wstąpiła do partii. Nie chciałam”. „W Boga wierzę” — odpowiedziała nagabującym. „Zapisz się, awansujesz — powiedzieli. — A do kościoła możesz dalej po cichu chodzić”. Odmówiła.

 

Krzyż choroby

W 1964 r. Anna chciała ułożyć sobie jakoś życie osobiste. Postanowiła wyjść za mąż. Jej wybrankiem był młodszy o trzy lata Kazimierz Walentynowicz — ślusarz z tego samego wydziału Stoczni Gdańskiej. Znali się prawie dziesięć lat, lubili, choć nie myśleli o ślubie. Poznali się w stoczni, gdzie wspólnie z gronem przyjaciół z brygady ślusarzy i spawaczy tworzyli zgraną paczkę. Ania bardzo mu się spodobała. Pobrali się 26 września 1964 r. w kościele parafialnym pod wezwaniem Najświętszego Serca Jezusowego w Gdańsku–Wrzeszczu. Kazimierz dał swoje nazwisko dwunastoletniemu Januszowi. Był dla niego jak najlepszy ojciec. Jednak radość pierwszego okresu małżeństwa przerwała po roku informacja o poważnej chorobie Anny. Werdykt lekarzy brzmiał jak wyrok: „zaczęto podejrzewać, że spawacze są chorzy na żelazicę. Wysłano nas na badania. Przy okazji wykryto u mnie stan przedrakowy. Lekarz dawał mi najwyżej pięć lat życia, ale pod warunkiem, że będę prowadzić oszczędny i higieniczny tryb życia. Uczyniłam rachunek sumienia, co ja po sobie zostawię, co w życiu zrobiłam. (…) Kiedy mówiłam o śmierci, mąż płakał, więc starałam się potem unikać tego tematu. Byłam skazana, ale postanowiłam, że nie będę czekać biernie na koniec, tylko wykorzystam czas, który pozostał”. Nowotwór, choć we wstępnej fazie, przekreślił marzenia o dzieciach. Anna zdecydowała się na operację, po której przez pół roku przebywała na zwolnieniu lekarskim.

Samotność pod krzyżem

Krótko po Grudniu ’70 na Annę Walentynowicz spadły kolejne cierpienia. Jej mąż Kazimierz poważnie chorował. Lekarze zdiagnozowali u niego nowotwór, który był wynikiem warunków, w jakich pracował w stoczni. Anna była z nim przez cały czas. Sytuacja była na tyle poważna, że w lipcu 1971 r. zwróciła się z prośbą o urlop bezpłatny z powodu „bardzo ciężko chorego męża”. Kazimierz zmarł w październiku 1971 r. Anna znów została sama. Wykonała dla niego nagrobny krzyż. Zespawała z solidnego żelaza i pomalowała. Symbolem tej wyjątkowej miłości pozostała na zawsze obrączka, której Anna Walentynowicz nigdy z palca nie zdjęła.

Dzielnie znosiła nowe krzyże. Wiele się modliła. To wiara dawała jej coraz to nowe siły. W 1978 r. wstąpiła do Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Działalność antykomunistyczną godziła z pracą w stoczni. Zaczęły się represje. Początkowo bardzo się bała. Pytała samą siebie, czy jest w stanie znosić represje i deptanie godności. Tak o tym pisze w swoich wspomnieniach: „Po tym pierwszym aresztowaniu pobiegłam z płaczem do Gwiazdów: — Ja chyba muszę zrezygnować z działalności. Nie umiem z nimi rozmawiać, są tacy podstępni i brutalni. Ja jestem taka dumna z tego, że jestem z wami, a muszę to ukrywać, żeby komuś nie zaszkodzić. Andrzej położył mi dłoń na ramieniu: — Skoro cię aresztują, to znaczy, że oni się ciebie boją. A jeśli obawiasz się, że możesz powiedzieć za dużo — nie mów wcale. Andrzej — jak zawsze — krótko i spokojnie umiał rozwiać moje wątpliwości. Już się nie bałam. Zaciskałam zęby i wiedziałam, że wytrzymam, że kiedyś musi się to skończyć”. Wróciła do pracy i dalej robiła swoje. To wszystko doprowadziło do jej zwolnienia z pracy w dniu 7 sierpnia 1980 r

 

Walka o mszę

W jej obronie 14 sierpnia zastrajkowali robotnicy Stoczni Gdańskiej. Po uratowaniu strajku w dniu 16 sierpnia 1980 r. (Lech Wałęsa ogłosił jego zakończenie), Anna Walentynowicz podjęła się misji zaproszenia do stoczni kapłana, który następnego dnia, w niedzielę o godzinie 9, miałby odprawić mszę św. dla strajkujących robotników. Było to niezwykle ważne dla zintegrowania strajkujących, ale też włączania w ich protest wszystkich mieszkańców Gdańska. Właśnie pod bramą stoczniową, w miejscu śmierci dwóch robotników w grudniu 1970 r. miała zostać odprawiona msza św., która w praktyczny sposób miała połączyć strajkujących z ludźmi zgromadzonymi pod stocznią. Brakowało kapłana. Jako że stocznia znajdowała się kanonicznie na terenie parafii św. Brygidy Szwedzkiej, to strajkujący poprosili o pomoc proboszcza Henryka Jankowskiego. Proboszcz parafii św. Brygidy przybył do stoczni krótko po 18 w sobotę 16 sierpnia. Na dziedzińcu przed budynkiem dyrekcji stoczni wyraził zadowolenie z zakończenia strajku i wezwał do rozejścia się do domów. Walentynowicz nie wiedziała wówczas, że wokół mszy św. toczy się misterna gra komunistów i ich tajnych służb, w którą wciągnięto biskupa gdańskiego Lecha Kaczmarka. Negocjacje zakończyły się późną nocą (około godziny 3). Partyjny sekretarz, wojewoda i biskup gdański porozumieli się w sprawie mszy św., choć jeszcze z rana 17 sierpnia delegacja z Walentynowicz na czele kursowała między kurią, Urzędem Wojewódzkim a kościołem św. Brygidy, przełamując ostatnie przeszkody. Punktualnie o godzinie 9 przy ołtarzu polowym na terenie Stoczni Gdańskiej im. Lenina proboszcz parafii św. Brygidy odprawił mszę św. Uczestniczyły w niej tysiące osób — strajkujący robotnicy oraz rzesza ludzi zgromadzona za bramą. „Płakałam, bo jeszcze nigdy nie przeżywałam tak głęboko radości z uczestniczenia w nabożeństwie; cieszyłam się za tych wszystkich, którzy powrócili do Boga; czułam ogromną ulgę, że udało się pokonać »tor przeszkód« i wymusić zgodę tych, co rządzą, na odprawienie Mszy świętej w stoczni” — wyzna później Walentynowicz.

 

Pan Jezus w portmonetce

Wielkie zwycięstwo Sierpnia ’80 nie zakończyło cierpień Anny Walentynowicz. Jest szlachetność i niezłomność była niewygodna dla władz, bezpieki a nierzadko również dla kolegów z NSZZ „Solidarność”. W kwietniu 1981 r. Prezydium Komisji Zakładowej NSZZ

„Solidarność” w Stoczni Gdańskiej przyjęło uchwałę: „Z uwagi na nie wywiązywanie się z obowiązku członka Prezydium oraz niegodne reprezentowanie naszego Związku odwołuje się natychmiastowo kol. Annę Walentynowicz z Prezydium MKZ Gdańsk”. Matkę Sierpnia ’80 i „Solidarności” starano się usunąć w kierownictwa gdańskiej „Solidarności”. Anna Walentynowicz miała poczucie wielkiej krzywdy. Nastrój przygnębienia potęgowały później wieści o zamachu na Jana Pawła II (13 maja 1981 r.) i śmierci prymasa Wyszyńskiego (28 maja 1981 r.). Gorycz upokorzenia i swoje krzywdy ofiarowała Panu Bogu. Mówiła o tym z przejęciem na spotkaniu w Gorzowie Wielkopolskim w czerwcu 1981 r. Jej przemówienie zarejestrowała na taśmie bezpieka: „Jedynym moim argumentem i to, co mnie trzyma, to jest obrazek Jezusa, który zawsze noszę przy sobie w portmonetce. Kiedy ją używam, otwieram i mówię: Boże uczyń moją twarz nieczułą na oszczerstwa. Jeżeli ten człowiek potrafi ł znieść wszystkie obelgi, pluto na niego, bito go, policzkowano, a on powiedział »jeśli mówię nieprawdę, to mi udowodnij, a jeśli nie, to dlaczego mnie bijesz«. Zawisnął na krzyżu najniewinniejszy z niewinnych”.

„Ofiarować swoje krzywdy Panu Bogu i cierpieć dla Chrystusa” – to jej życiowe Credo, które zwłaszcza w okresie stanu wojennego i kolejnej fali prześladowań stało się dla niej jak zbroja. Wracała do tego często po wyjściu z internowania (w lipcu 1982 r.) i więzienia (w marcu 1983 r.). Na początku czerwca 1983 r. na zaproszenie zmarłego w ostatnim czasie ks. Leona Kantorskiego odwiedziła parafię św. Krzysztofa w Podkowie Leśnej. Zafascynowani jej postawą ludzie próbowali dociec, skąd w niej tyle siły, odwagi i nadziei. „Moją nadzieją jest wiara” — odpowiadała. Tłumaczyła, jak wielką rolę odgrywa w jej życiu wiara katolicka: „Nie wiedziałam, co się dzieje z synem i nie mogłam się dowiedzieć. Więc były momenty przykre. I wtedy szukałam jakiegoś wyjścia — klękałam i odmawiałam różaniec. Różaniec jest wielką, potężną bronią dla nas, ludzi wierzących. Odprawiałam drogę krzyżową. I proszę mi wierzyć — może to ktoś będzie różnie interpretował — ale dosłownie tak państwu powiem, jak ja to przeżywałam. Kiedy podniosłam się z klęczek, kiedy odprawiłam drogę krzyżową, pomyślałam sobie: »a ty czego załamujesz się, powinnaś się cieszyć, że ty możesz swoje cierpienie połączyć z cierpieniem Chrystusa«. On jest dla nas wzorem. Kiedy ktoś powiedział: »O wy wszyscy, którzy idziecie drogą — spójrzcie, czy jest większe cierpienie niż Jego«. Czy jest większe cierpienie niż cierpienie zadane Jezusowi? Przecież Go biczowano. Przecież Go cierniem ukoronowano. Przybito Go do krzyża i umarł. Umierając powiedział: »Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią«. I my tak powinniśmy postępować”.

 

Więź z księdzem Jerzym

Uważała, że ma dług do spłacenia wobec tych wszystkich, którzy podczas jej uwięzienia otaczali ją modlitwą i publicznie bronili. Kiedy krótko po wyjściu z więzienia dowiedziała się, że w kościele św. Stanisława Kostki w Warszawie ks. Jerzy Popiełuszko odprawia msze św. w intencji Ojczyzny, uznała: „mnie też nie może tam zabraknąć”. Jak pomyślała, tak zrobiła. Zaprzyjaźniła się z niepokornym kapłanem z Żoliborza. „Rozmowy z ks. Jerzym sprawiały mi ogromną radość, dodawały sił i woli działania —wspominała. — Wzmocniona duchowo, wędrowałam dalej. Do Katowic, a stamtąd z pielgrzymką kobiet do Piekar Śląskich. 15 sierpnia [1983 r.], dla uczczenia pamięci ofiar stanu wojennego — poległych górników — złożyłam kwiaty pod kopalnią »Wujek«”. Księdza Jerzego również cieszyła znajomość z Walentynowicz. Pod datą 10 kwietnia 1983 r. kapelan „Solidarności” odnotował w dzienniku jej przyjazd do parafii pw. św. Stanisława Kostki na spotkanie pracowników służby zdrowia i Misterium o męce i zmartwychwstaniu Chrystusa według Romana Brandstaettera: „Na koniec przemawiała bardzo ciepło i mądrze Anna Walentynowicz. Była to dla wszystkich miła niespodzianka. Wielkie wzruszenie. Ania cały wieczór spędziła u mnie. Zaprosiłem ją na Mszę św. za Ojczyznę na 24 kwietnia. Będzie to druga rocznica poświęcenia sztandaru »Solidarności«. Jeżeli się uda, wmurujemy też tablicę z tej okazji”. Takich spotkań było później więcej. Ks. Jerzy Popiełuszko spotykał się z Anną Walentynowicz także podczas swojej bytności w Trójmieście, a kiedy trzeba było, stawał w jej obronie.

Do przyjaźni z ks. Jerzym przywiązywała szczególną wagę. Dlatego kiedy dowiedziała się o jego zaginięciu, od razu pojechała do Warszawy. Większość czasu przebywała w kościele św. Stanisława Kostki, gdzie razem z Sewerynem Jaworskim, Zbigniewem Romaszewskim i Januszem Onyszkiewiczem angażowała się w powstanie Komitetu Przeciwko Przemocy, który miał m.in. pomóc w odnalezieniu kapelana „Solidarności”. Od początku nie miała wątpliwości, że za porwaniem stoją władze PRL, które ustami Jerzego Urbana określały zamordowanego kapłana mianem „natchnionego politycznego fanatyka” i „organizatora sesji politycznej wścieklizny”. Była wstrząśnięta: „Starałam się odsunąć od siebie najgorsze przeczucia. Może jeszcze żyje, może można mu pomóc! Trzeba otworzyć świątynie, modlić się w nich nieustannie w jego intencji, czuwać… Pojechałam do Warszawy. W kościołach — tłumy, msze święte co godzinę. W dzień i w nocy gorące modlitwy... Po kilku dniach już wszyscy wiemy, że nie żyje. Zamordowany bestialsko, ze zwierzęcym okrucieństwem. Zostałam w Warszawie do Jego pogrzebu. W ciągu tych wypełnionych bólem dni wielokrotnie wracałam wspomnieniami do naszych spotkań”.

Myślała, że w społeczeństwie i podziemiu nastąpi jakaś zasadnicza zmiana w postrzeganiu dyktatury Jaruzelskiego. Miała nadzieję, że ten bestialski mord ukaże ludziom prawdziwą naturę komunizmu, a wielu działaczy „Solidarności” pozbawi złudzeń na możliwości porozumienia z „władzą ludową”. Nawet w tym czasie Wałęsa nawoływał do stworzenia „warunków do rozpoczęcia dialogu” z władzą. Takie postawienie sprawy kwestionowała Anna Walentynowicz. Nie była zwolenniczką organizowania „marszów na komendy milicyjne”, ale uważała, że ofiary księdza Jerzego nie należy wikłać w polityczne projekty porozumienia z komunistami. Nie chciała dopuścić do relatywizowania i pomniejszenia ofiary księdza Jerzego. Uważała, że obowiązkiem kierownictwa podziemia „Solidarności” jest zorganizowanie wielkiego społecznego protestu przeciwko reżimowi, przełamanie społecznej apatii i bierności. Pogrzeb ks. Jerzego Popiełuszki odbył się w sobotę 3 listopada. Dla Anny Walentynowicz był jak droga krzyżowa. Przyrzekała sobie, że będzie kustoszem pamięci księdza Jerzego i propagatorem jego dzieła: „Jego śmierć odczułam jak stratę kogoś bardzo bliskiego. Do Suchowoli, rodzinnej miejscowości księdza Jerzego, zorganizowałam pielgrzymkę z Gdańska. Chciałam poznać jego rodziców i rodzeństwo, dzielić ich ból i rozpacz. Dzięki solidarnej postawie przyjaciół księdza Jerzego sprowadziliśmy z Podhala maszyny rolnicze, nieprzydatne w warunkach górskich, przeprowadziliśmy remont jego rodzinnego domu. Tyle można było zrobić dla żywych, a Jemu przyrzekłam kontynuować dzieło, za które oddał życie”.

Anna Walentynowicz postanowiła, że przyczyni się do budowy pomnika ks. Jerzego Popiełuszki jego rodzinnej Suchowoli. Poświęciła się zbieraniu środków finansowych na jego budowę. Najbliższymi towarzyszami tej niełatwej misji było wspomniane już wcześniej małżeństwo Janiny i Szymona Mirerów. Już po śmierci Szymona Janina Natusiewicz-Mirer (również zginęła 10 kwietnia 2010 r. w katastrofie lotniczej) namówiła Walentynowicz do założenia Fundacji Promocji Sztuki Sakralnej, która doprowadziła do końca sprawę budowy pomnika. Walentynowicz kwestowania w ośrodkach polonijnych w Stanach Zjednoczonych. Tak podsumowywała później swoją pierwszą eskapadę do Stanów Zjednoczonych: „Po półrocznym »kwestowaniu« wśród amerykańskich rodaków przywiozłam tysiąc pięćset dolarów. Nie pracowałam zarobkowo. Przy moim stanie zdrowia nie zarobiłabym pewnie tyle, ale nie oszczędzałam się ani trochę. Gościnnie przyjmowana przez polskie rodziny, wędrowałam po tym wielkim kraju, spotykałam się z ludźmi, opowiadałam o tym, co dzieje się w Polsce, i przedstawiałam cel, na jaki zamierzam przeznaczyć zebrane pieniądze. Reakcje były różne. Przedstawiciele młodej, »solidarnościowej« emigracji zachłannie słuchali wieści z kraju i dzielili się swoimi skromnymi dochodami. Pięć, dziesięć dolarów... Kiedy ja uzbieram ten tysiąc! Najhojniej wspomógł mnie pan Szczepańczyk z Nowego Jorku. Od niego dostałam pięćset dolarów. Mój cel — pomnik ks. Jerzego — był coraz bliżej. Byłam szczęśliwa, bo już widziałam oczami wyobraźni piękny, okazały monument w Suchowoli”.

Pod koniec 1990 r. ziściło się wreszcie wielkie marzenie Anny Walentynowicz. Dzięki jej staraniom, ofiarności wielu ludzi i przychylności ludzi Kościoła w październiku 1990 r. w kościele parafialnym pw. św. Apostołów Piotra i Pawła w Suchowoli stanął ponad 2,5-metrowy pomnik ks. Jerzego Popiełuszki autorstwa Łucji Skomorowskiej. U stóp pomnika, na pamiątkowej tablicy wyryto słowa: „Pomnik powstał staraniem osób, które utworzyły Fundację Promocji Sztuki Sakralnej im. Szymona Mirera i Anny Walentynowicz”. Był to jej symboliczny podpis pod przyrzeczeniem, jakie złożyła w 1984 r. nad grobem zamordowanego kapelana „Solidarności”.

 

Jej religijność była polska

Życie Anny Walentynowicz było jak ciągła walka, bez odpoczynku i bez kresu. „Kilka lat szarpałam się, żyłam tak, jak żyli inni, jeździłam po kraju i spotykałam się z ludźmi — wspominała prawie dwadzieścia lat temu. — Znałam ks. Popiełuszkę i przeżyłam jego śmierć, robiłam głodówki, siedziałam w więzieniu za próbę zorganizowania strajku w pierwszych dniach stanu wojennego. Potem próbowałam wmurować na Śląsku tablicę w rocznicę masakry w »Wujku«, wcześniej internowano mnie w Gołdapi. Mam za sobą pobyt w więzieniach w Tczewie i Gdańsku, w szpitalu psychiatrycznym na Rakowieckiej, potem w Katowicach, Lublińcu, Bytomiu i w szpitalu więzienia Montelupich w Krakowie. Kilka straconych lat, o których mogłabym mówić długo i czasem nawet z ciepłem w sercu. Czas znaczony także walką o przetrwanie, dorywczą pracą przy zbiorze owoców i w ogrodnictwie”.

Pozostała sobą. Wybrała prawdę. To dlatego skromna Ania Lubczyk została wywyższona do godności swojego historycznego imienia — „Anna Solidarność”. Może właśnie dlatego skupiało się na niej tyle pogardy. Otrzymywała bolesne ciosy nawet ze strony niektórych ludzi Kościoła. „Walentynowicz występuje w roli ostatniego Mohikanina cywilizacji nienawiści” — powiedział kiedyś abp Józef Życiński. Takie słowa ze strony arcypasterza były szczególnie krzywdzące dla osoby żyjącej na co dzień wiarą katolicką. Jej religijność była polska, ale nie dewocyjna. Przypominała trochę religijność dawnej polskiej szlachty, która nie zawsze była posłuszna księdzu, ale zawsze stawała do boju w obronie wiary. Ten, którego Anna Walentynowicz kochała bardziej niż kogokolwiek — papież Jan Paweł II, do trzech podstawowych cnót chrześcijańskich — wiary, nadziei i miłości dodał również solidarność. Jego słowa stały się dla niej imperatywem działania.

Pani Aniu – dziękujemy za Pani życie i za wszystko co dla nas ani zrobiła. Polska o Pani nigdy nie zapomni!

 

W artykule wykorzystano fragmenty książki

Anna Solidarność. Życie i działalność Anny Walentynowicz na tle epoki (1929-2010),  która ukazała się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.