Serbia nasza, Gruzja wasza razem z Ukrainą. "Polska godzi się na rozszerzanie UE na Bałkany bez rozszerzania na Europę Wschodnią i Południowy Kaukaz"

fot. PAP / EPA
fot. PAP / EPA

O godzinie zero 1 lipca 2013 roku Chorwacja wchodzi do Unii Europejskiej. Bardzo dobrze. Rada Europejska na posiedzeniu 27-28 czerwca postanowiła zacząć negocjacje z Serbią o przystąpieniu. Bardzo dobrze. Jednocześnie unijni prezydenci, premierzy i kanclerze zapalili zielone światło dla negocjacji umowy „o stabilizacji i stowarzyszeniu” z Kosowem – państwem nie uznawanym przez ONZ i cztery kraje samej Unii, oraz cztery kraje NATO. Bardzo dziwnie i niebezpiecznie. Destabilizująco dla jedności Zachodu.

Tymczasem Rada Europejska nie otworzyła – ani na tym posiedzeniu, ani na żadnym innym w historii – perspektywy członkostwa dla Ukrainy i pozostałych państw Europy Wschodniej, ani dla Gruzji i reszty krajów Południowego Kaukazu (regionu dawniej zwanego „Zakauakaziem” wskutek geograficznego punktu widzenia Petersburga i Moskwy, Warszawy i stolic zachodnioeuropejskich). Bardzo źle. Wielki błąd.

Decyzje Rady Europejskiej w sprawach członkostwa w Unii zapadają jednogłośnie. Nikogo nie można przegłosować. Zatem Polska biernie godzi się na kolejne kręgi rozszerzenia na Bałkanach, nie żądając w zamian nawet tylko warunkowej obietnicy przyjęcia państw wschodnich. Mimo, że wschód Europy włącznie z Kaukazem jest dużo ważniejszy dla interesu narodowego Polski. Wielki błąd. Słaba strategia.

Możliwość przyszłego członkostwa Ukrainy, Gruzji i Armenii stwierdził wiele lat temu (w poprzednich kadencjach) Parlament Europejski niewiążącymi uchwałami. Jednak parlament w Strasburgu nie wymaga jednomyślności w sprawach rozszerzenia i nie jest realną przeszkodą. Ani nie może sam zacząć i prowadzić negocjacji. Uchwały europarlamentu mogą za to pomóc usunąć w Brukseli wątpliwości, czy Gruzja i Armenia spełniają geograficzny warunek konieczny członkostwa – czy są „państwami europejskimi”, jak wymaga Traktat o Unii Europejskiej. To ważne, bo niektóre definicje Europy z geografii fizycznej kończą się na grani głównej Kaukazu. Ale europejskość Gruzji i Armenii – oraz Azerbejdżanu, ostatniego kraju południowych zboczy Kaukazu – została mocno potwierdzona przyjęciem ich wszystkich do Rady Europy, organizacji obejmującej cały kontynent i najbardziej kompetentnej w definiowaniu jego granic. Chrześcijańskie Gruzja i Armenia – a także religijnie islamski, ale świecki jako państwo Azerbejdżan – europejskością nie ustępują od Turcji, która już dawno dostała z Brukseli status kandydata do UE.

Geografia kulturowa i Rada Europy sprzyjają rozszerzeniu Unii o państwa wschodnioeuropejskie i południowokaukaskie, nie tylko bałkańskie. Przeszkadza niepisane porozumienie Rosji, która nie chce tracić imperialnych wpływów w „bliskiej zagranicy”, z państwami „twardego trzonu” UE – przede wszystkim Niemcami i Francją – których priorytetami są współpraca z Rosją i budowanie federalizmu w wąskim gronie. W tej wizji status Polski to co najwyżej wieczne państwo frontowe – nowa wersja „przedmurza chrześcijaństwa”. Dla słabo znających strategię wojskową: przedmurze to nie mur, a w razie groźby wojny oczyszcza się je ogniem.

NATO na wielkim szczycie w 2008 roku zapowiedziało przyjęcie Gruzji i Ukrainy do sojuszu, chociaż nie określając kiedy. Delegacji polskiej przewodniczył prezydent RP Lech Kaczyński. Decyzje Rady Północnoatlantyckiej zapadały przez konsensus. Rosja z zewnątrz była ostro przeciw. Polska wewnątrz brała udział w budowaniu odważnej koalicji na rzecz Gruzji i Ukrainy – i wygrała. Nie musimy zawsze przegrywać.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych