Cały Śląsk wstrzymał oddech, a wraz z nim pewnie i cała Polska, gdy 29 czerwca 2013 r. Donald Tusk niczym sprawozdawca sportowy opowiadał o meczu Górnika Zabrze z Dynamem Kijów, który odbył się 17 listopada 1967 r. Można było odnieść wrażenie, że ten mecz odbył się w Chorzowie na Stadionie Śląskim, a dziesięcioletni Donald tam był i doznawał patriotycznego wzlotu wraz z ponad 70 tysiącami kibiców. Problemem jest tylko to, że ten zwycięski mecz Górnika (2:1) odbywał się w Kijowie. Rewanż, owszem, był na Stadionie Śląskim, ale ten mecz zakończył się remisem (1:1).
Oczywiście dziesięcioletni gdańszczanin Donald mógł słyszeć w radiu relację z meczu Górnika, ale cała ta historia wygląda na wymyśloną. Po to, aby podkreślić, że nawet dziesięciolatek z Kaszub czuł się wtedy Ślązakiem, co psychologicznie wydaje się kompletnie naciągane. Ale niech tam. To odwołanie się do legendy Górnika Zabrze i miłości do tego klubu miało stworzyć wrażenie, że Kaszub Tusk potrafi być jednocześnie Ślązakiem, bo ostatecznie przecież chodzi o to, że wszyscy jesteśmy Polakami. To odkrycie dokonane w wieku 56 lat, ale z egzaltacją dziesięciolatka dowodzi, że Tuska wciąż gnębią jego „przemyślenia” o polskości opublikowane na łamach „Znaku”, gdy stwierdził: „Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło - ponuro - śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych rojeń? Polskość to nienormalność – takie skojarzenie narzuca mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu”.
Dla Donalda Tuska regionalna różnorodność to jakiś erzac multikulti, a wydobywanie tej wielości w jedności ma dowodzić jego nowoczesności i postępowości. I ma się to odnosić do całej Platformy Obywatelskiej, co ma tę partię korzystnie wyróżniać na tle przeciwników różnorodności. Tyle tylko, że tacy przeciwnicy po prostu nie istnieją. To klasyczne przypisanie wrogowi (politycznemu przeciwnikowi) cech dyskryminujących innych, żeby pokazać jego moralną niskość i własną wyższość. Ta wyższość u Tuska przejawia się też w jego poczuciu przewagi, jaką daje mu wyrastanie na styku dwóch kultur (polskiej i niemieckiej) i dwóch języków, choć chwali się tym od niedawna.
„Ich bin Danziger – z dumą mówili o sobie moi dziadkowie, którzy mając dwu synów jednemu dali na imię Juergen, a drugiemu Henryk, nie Heinrich. Jeden szedł do szkoły polskiej, drugi do niemieckiej. W ich relacjach nie było ani śladu dramatyzmu z powodu wyboru – oba były równoprawne, nie były nacechowane agresją, dylematem narodowym” – cytowała Tuska w 2005 r. „Gazeta Wyborcza”. Oczywiście 29 czerwca 2013 r. w Chorzowie Tusk nie powiedział „Ich bin ein Schlesier”, bo znaczyłoby to jednak co innego niż niemieckie „Danziger” w odniesieniu do gdańszczanina, ale sens tej części jego wystąpienia był właśnie taki.
To tylko pokazuje, że Tusk nie bardzo rozumie kulturowe i historyczne konteksty, którymi się bawi w celach retorycznych i propagandowych. Bo „Ich bin Danziger” mówią o sobie przede wszystkim ziomkowie z założonego w 1946 r. w Lubece Bund der Danziger. I w Niemczech niewiele się to różni od powiedzenia „Ich bin ein Schlesier”- jak o sobie mówią ziomkowie z Landsmannschaft Schlesien, kierowanego obecnie przez Rudiego Pawelkę, znanego miłośnika polskości Śląska, którą określa właściwie jako okupację. Oczywiście „Danziger” wydaje się Tuskowi na miejscu, bo odnosi to, podobnie jak część członków Bund der Danziger, do hanzeatyckiej legendy Gdańska i jego statusu „wolnego miasta” do września 1939 r. Takie zabawy, także językowe, są jednak niebezpieczne, bo ziomkostwa chętnie je wykorzystują do uzasadnienia różnych swoich roszczeń.
Takie zabawy są tym bardziej niebezpieczne, że po wyborach samorządowych w 2010 r. na Śląsku PO współrządziła z Ruchem Autonomii Śląska, który najchętniej oderwałby tren region od Polski. Kiedy więc Donald Tusk opowiada o swoich wzruszeniach i identyfikacji z czasów meczów Górnika Zabrze i podkreśla swoje umiłowanie tamtego i obecnego Śląska, to albo dotyka go amnezja, albo hipokryzja. A na pewno popada w śmieszność, bo ta miłość wydaje się wyraźnie antydatowana i niespecjalnie szczera.
Wystarczy, że premier przeniesie się do innego regionu Polski i zaraz się okazuje, że od zawsze był Wielkopolaninem, Mazurem czy Podlasiakiem. I gdyby istniały tam kluby piłkarskie, które pod koniec lat 60. walczyły w europejskich pucharach, na pewno okazałoby się, że nastoletni Donald Tusk był ich zagorzałym kibicem. Ktoś taki, jak Donald Tusk już istniał, nazywał się Leonard Zelig, a Woody Allen zrobił o nim w 1983 r. film „Zelig”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/160877-po-tym-jak-tusk-ujawnil-ze-jako-dziesieciolatek-byl-slazakiem-i-kibicem-gornika-zabrze-wiemy-ze-to-o-nim-jest-film-woodyego-allena-zelig