Święte krowy i pies Łajka, czyli systemu finansowego droga donikąd

Fot. PAP/EPA
Fot. PAP/EPA

Świat finansów i gospodarki czeka w najbliższym czasie kolejne tąpnięcie. Fraza „nie chcemy być złymi prorokami” jest tu nie na miejscu, albowiem symptomy nawrotu kryzysu są oczywiste, a stare przypadłości dają o sobie znać ze zdwojoną siłą. Jak podał „The Economist” do łask powracają instrumenty finansowe, tzw. pochodne, o tajemniczych skrótach CDOs, CLOs, CDS itd., aż do wyczerpania liter w alfabecie. Tyle, że te instrumenty finansowe w 2008 roku były główną przyczyną załamania w sektorze finansowym. Bazują one na statystyczno-matematycznych modelach nie biorąc pod uwagę w ocenie ryzyka realiów gospodarczych, choćby kolosalnego dodruku pustych pieniędzy przez banki centralne. Co stałoby się gdyby banki centralne zakręciły kurek ze świeżą gotówką? Mówiąc barwnym językiem młodych traderów z banków inwestycyjnych londyńskiego City i nowojorskiej Wall Street: ogon zamacha psem... Tym razem tak mocno, że pies poleci w kosmos niczym Łajka. A ów pies to przecież realna gospodarka, od której zależy los Kowalskiego.

Dodruk pieniądza i rekordzista EBC

Możni tego świata czują pismo nosem. Już wkrótce powiedzą: „a nie mówiliśmy”. Nie przypadkiem spotkanie G20 (plus szefowie banków centralnych), tym razem w Waszyngtonie, debatowało nad reperkusjami nieograniczonego dodruku pieniądza przy bliskich zeru stopach procentowych przez cztery główne banki centralne świata: FED, Europejski Bank Centralny (EBC), Bank Anglii i Bank Japonii. Ostatni z tej czwórki ogłosił oficjalnie niedawno, że w dwa lata skupi obligacje za równowartość 1,4 biliona dolarów, dodrukowując na ten cel kolejne transze japońskiej waluty. Na tą wieść giełda w Tokio osiągnęła historyczne maksima. FED również wzmógł „luzowanie monetarne” (Quantitative Easing, w skrócie QE) i prowadzi od kilku kwartałów program skupu obligacji rządowych i hipotecznych z rynku amerykańskiego na ogólną kwotę 85 miliardów dolarów miesięcznie, co skutkuje zwiększeniem bilansu tej instytucji, bagatela, o 2 biliony dolarów od 2008 roku. Jednak za bezspornego rekordzistę należy uznać EBC, który wobec kryzysu w strefie euro, pożyczył lokalnym bankom póki co 3 biliony euro.

W spotkaniu G20 wzięli udział przedstawiciele Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego. To właśnie ostatni raport MFW o stabilności finansowej na świecie, zaprezentowany kilkanaście dni temu, wywołał do tablicy bankierów centralnych. Poza urzędowym optymizmem w stylu „jest lepiej niż było przed sześciu miesiącami” treść raportu jeży włos na głowie. Można w nim wyczytać wprost, że polityka dodruku pustych pieniędzy zażegnała jedynie doraźne problemy w sektorze bankowym, tworząc na dłuższą metę szereg poważnych zagrożeń. Warto przytoczyć kilka. Pierwsze to potencjalne bańki spekulacyjne, które spowodowały, że giełdy na świecie osiągnęły historyczne maksima pomimo wątpliwej kondycji realnej gospodarki. Klinicznym wręcz tego przypadkiem jest ostatnio właśnie Japonia - kraj o narastającym deficycie handlowym przy wskaźniku długu publicznego do PKB na poziomie 230% i potężnych, niebranych pod uwagę zobowiązaniach emerytalnych! Po drugie: narastanie złych długów w bankach i stąd przepakowywanie wątpliwych kredytów w instrumenty pochodne i podsuwanie ich z obietnicą zysków łatwowiernym inwestorom. Po trzecie niekontrolowany i nadmierny napływ kapitału do gospodarek wschodzących, co można zaobserwować na polskich obligacjach państwowych, których rentowność spada, mimo wzrostu zadłużenia państwa i narastania deficytu budżetowego.

„Układ zamknięty”

W konkluzji MFW wskazał na ogromne wręcz niebezpieczeństwo uzależnienia się świata od ciągłego dopływu nowiutkich euro, dolarów, jenów czy funtów. Teza tyle banalna, co spóźniona. Zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę nieunikniony wzrost stóp procentowych przy zakręceniu kurka z gotówką, bowiem wtedy szereg państw i instytucji finansowych, obecnie nadmiernie zadłużonych, stanie na krawędzi bankructwa. W jakiejś mierze, przy wszelkich zastrzeżeniach, grozi to nawet USA. Załóżmy, że oprocentowanie jakie płaci za swój dług podskoczyłoby do 10%, co historycznie nie jest przecież czymś nadzwyczajnym. Wtedy, upraszczając nieco, koszt obsługi zadłużenia wzrósłby do 1,64 (16,4 długu x 0,1) biliona dolarów, a więc prawie 70% obecnych przychodów podatkowych! Zabrakłoby środków na emerytury, programy socjalne i armię. Skądinąd już teraz – po kompromisie budżetowym made in USA – wydatki na armię są cięte. USA znalazłoby się szybko w depresji, dużo bardziej dotkliwej niż ta z lat 30. ubiegłego wieku.

Co jest zatem głównym problemem? Otóż „zblatowanie” świata polityki ze światem finansów! I to przy prowadzącej w ostatnich latach do megakryzysu działalności międzynarodowych banków. Wall Street Journal” szacuje, że odszkodowania związane z wywołaniem kryzysu, które wypłacą banki działające na terytorium Stanów Zjednoczonych mogą wynieść 1 bilion (1000 miliardów) dolarów. Czy w takiej sytuacji, któryś z prezesów globalnych instytucji finansowych poniósł karę, poszedł do więzienia? Skąd. Przeciwnie, nawet jeśli ich wina i błędy są bezsporne, to odchodzą hojnie nagradzani milionowymi odprawami. Politycy i koledzy bankowcy kupują ich milczenie, bo naganne reguły gry w bankowości, mimo kryzysu, pozostały niezmienione. Banki „zbyt duże by upaść” w 2008 roku, są dziś jeszcze większe. Pewien wpływowy dżentelmen z globalnego świata finansów powiedział nam przed pięciu laty, że straty w sektorze bankowym są tak olbrzymie, że ich „ciche” rozliczanie przy aprobacie banków centralnych potrwa co najmniej 20 lat. I tak oto zrodziła się strategia zwana wdzięcznie „kick the can down the road”, czyli spychania kłopotów finansowych na przyszłe pokolenia. Beztrosko założono, że bankowcy w międzyczasie zmienią się w sposób cudowny na lepsze i nie popadną w recydywę. Nic bardziej błędnego. Pobłażanie skutkuje tym, że dziś „być albo nie być” realnej gospodarki i bułki z masłem dla Kowalskiego zależą, bardziej niż kiedykolwiek w historii, od doraźnych decyzji bankowców o dodruku pustych pieniędzy. Sytuacja wymknęła się spod czyjejkolwiek kontroli.

Spór noblistów i równia pochyła

Kiedy w 2008 roku wprowadzono pierwsze programy stymulacyjne i zdecydowano o ekspansji monetarnej, powinna temu towarzyszyć naprawa sektora bankowego poprzez proste zmiany regulacji prawnych. Po pierwsze należało rozdzielić działalność depozytowo-kredytową od wszelkiej działalności inwestycyjnej. Nie doszłoby do paradoksu, że to banki zbierają od państw i obywateli podatki w formie prowizji. Bankowiec musi być odpowiedzialny za kredyt, którego udziela, od samego początku do całkowitej spłaty. Tyle i aż tyle. Nasze pieniądze nie mogą stanowić dla niego kapitału do podejmowania spekulacji i zwykłego hazardu. Inaczej koszty systemu finansowego (również te ukryte przy finansowaniu suwerennych długów) będą rosły bez ograniczeń. Bo mówimy o przypadku klinicznym – narkomana, który pożąda coraz to większych „działek”. Przecież kilkanaście lat temu, kiedy obowiązywał Pakt Glass-Seagall, rozdzielający bankowość inwestycyjną od komercyjnej, prowizje za prowadzanie rachunku bankowego były czymś niewyobrażalnym. Kapitał zaniesiony do banku miał swoją cenę. Dziś można go zawsze dodrukować.

Po drugie, powinny zostać zmienione reguły i standardy księgowe obowiązujące banki. Jak twierdzą po cichu i z ironią sami bankowcy Bazylea III (nowe reguły księgowe) czy adekwatność kapitałowa banków to tylko… zwrot retoryczny. To ucieczka w sztuczne i wadliwe modele finansowe, mające na celu ukrycie faktycznego stanu posiadania banków i które w razie czego zapewnią bezkarność menedżerów, bo zawsze można zrzucić odpowiedzialność na niezależnych ekspertów i błędne współczynniki korelacji. Jak miało to miejsce w przypadku słynnej już pomyłki MFW, dotyczącej zaleceń cięć budżetowych dla Grecji i Hiszpanii! Podobnie zabawnie brzmi spór, który rozgorzał ostatnio w USA o skali spowolnienia gospodarczego wraz ze wzrostem poziomu długu publicznego. Kenneth Rogoff, noblista w dziedzinie ekonomii, broni swej głośnej pracy na temat zadłużenia i bankructw państw, twierdząc, że jednak, by uniknąć spowolnienia gospodarczego należy ciąć długi (czytaj: wydatki). Jego odwieczny oponent, Joseph Stiglitz, też noblista, stawia z kolei na swoim – gospodarkę należy stymulować, zapomina jednak o wzroście zadłużenia i skali dodruku pieniądza. To spór zastępczy. Bo nie tam leży problem. Problemem jest zapaść systemu finansowego, który od sześciu lat nie spełnia roli bycia krwiobiegiem życia gospodarczego. Po trzecie, należy doszukać się winnych nadużyć w bankowości, bo za kryzys nie odpowiada przecież tylko Bernard Madoff, twórca piramidy finansowej, który słusznie odsiaduje karę więzienia.

Banki nie mogą być globalnymi spółkami z mocno ograniczoną odpowiedzialnością. Nie mogą być świętymi krowami systemu finansowego czy wręcz całej gospodarki. Obecne reguły gry pchają bowiem całą gospodarkę dalej i dalej po równi pochyłej.

Jerzy Bielewicz

Ryszard Czarnecki

*Tekst w niezmienionej formie ukazał się w dzienniku „Rzeczpospolita”

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.