Płużański: Pilecki przez opór wobec Sowietów jest podejrzany. Bo przecież Polska została wyzwolona przez Bierutów, Bermanów, Michników... Więcej w „Bestiach 2”

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

„Jak do tego doszło, że wymazywany z pamięci rotmistrz Witold Pilecki stał się idolem kiboli” - nie może się nadziwić gazeta Adama Michnika. Dalej w oparach naukowego absurdu próbuje udowodnić tezę, że „kibole”, chyba jako ktoś gorszy od redaktorów z Czerskiej, nie mają prawa do bohatera walki z dwoma totalitaryzmami - pisze w swojej najnowszej książce „Bestie 2” Tadeuszem M. Płużański.

W tym tygodniu z autorem bestsellerowych „Bestii” będzie można spotkać się w kilku miastach Polski. Historyk i publicysta będzie promował „Bestie 2”, stanowiącą kontynuację reporterskiego śledztwa o zbrodniach Niemców i Sowietów na Polakach oraz grubej kresce dla oprawców w III RP. Książka została wydana pod patronatem wPolityce.pl

24 kwietnia (środa), Warszawa, Traffic Club, ul. Bracka 25, godz. 18.00

25 kwietnia (czwartek), Marki, Dom Katolicki, Aleja Marszałka Józefa Piłsudskiego 93, godz. 19

26 kwietnia (piątek), Stargard Szczeciński, Stargardzkie Centrum Kultury, ul. Piłsudskiego 105, godz. 17

27 kwietnia (sobota), Szczecin, Katolickie Stowarzyszenie „Civitas Christiana” Oddział w Szczecinie, ul. Kaszubska 20/3, godz. 16

28 kwietnia (niedziela), Leszno, Centrum Kultury i Sztuki, ul. Narutowicza 69, godz. 16


PUBLIKUJEMY FRAGMENTY PASJONUJĄCEJ KSIĄŻKI:

 

Wszystkie kłamstwa oświęcimskie

Auschwitz jest dziś symbolem, a nawet synonimem zbrodni nazistów (bo Niemców już rzadziej), i to tylko na Żydach. Tylko czy Kazimierz Albin albo Witold Pilecki i tysiące innych, którzy przechodzili rano i wieczorem pod napisem „Arbeit macht frei” w Auschwitz, byli Żydami? Czy zginęli w tym strasznym miejscu, nieprzypadkowo nazywanym przez więźniów piekłem na ziemi, w ramach Endlösung? Tacy świadkowie są do dziś niewygodni dla „Przedsiębiorstwa Holokaust”. Oskar Schindler – tak, Witold Pilecki – nie. W Auschwitz byli więzieni i ginęli tylko Żydzi. To pierwsze kłamstwo oświęcimskie. Jeśli w ogóle wspomina się o mordowaniu Polaków czy Cyganów, to ofiary są wrzucane do wspólnego kotła, określanego terminem „inne narodowości”.

Sowiecki system obozów nie różnił od nazistowskiego. Fatalne warunki, niewolnicza praca ponad siły, rozbudowany system represji. No dobrze, powiedzieć można, że różna była ideologia dorobiona do tej formy „pracy”. Ale czym różni się motto zawarte w słowach: „Arbeit macht frei” („Praca czyni wolnym”), od innego hasła: „Czierez trud k oswobożdieniu” („Przez pracę do wolności”). Ten drugi napis nie był przecież pomysłem niemieckim. Ktoś powie znowu: bolszewicy wzięli go od nazistów, przerobili trochę, dostosowując do swoich potrzeb. To drugie kłamstwo oświęcimskie. Jeśli taka wymiana myśli i doświadczeń między oboma totalitaryzmami miała miejsce, to inspiracje szły w drugą stronę – od Rosjan do Niemców.

Na koniec trzecie kłamstwo oświęcimskie – „polskie obozy koncentracyjne”. Jak to się ma do historii Auschwitz? 14 czerwca 1940 r. do nowo utworzonego obozu koncentracyjnego pod Katowicami przybył transport 728 Polaków – więźniów politycznych z więzienia w Tarnowie. Byli to głównie młodzi ludzie, członkowie podziemnych organizacji niepodległościowych, żołnierze kampanii wrześniowej 1939 r., których aresztowano, gdy próbowali przedrzeć się na Węgry, a stamtąd do Francji, by wstąpić do powstającej tam armii polskiej.

Obóz powstał zatem z myślą o eksterminacji Polaków; pierwsze transporty były wyłącznie polskie; to Polaków zmuszano do budowy baraków; przez długie miesiące Polacy byli jedynymi więźniami – potworny Holokaust Żydów miał miejsce później; do obozu deportowano w sumie około 150 tys. Polaków, a 75 tys. spośród nich zginęło (ofiar wśród Żydów – według ostatnich, wiarygodnych badań – było około miliona).

Nazywam się Gebert. Bolesław Gebert

„Jest tylko jeden rząd w Europie, który nigdy nie złamał danego słowa – Rząd Radziecki, albowiem jest to jedyny rząd rzeczywiście reprezentujący wolę ludu” – przekonywało Biuro Polskie Komunistycznej Partii USA. Był kwiecień 1939 r., niespełna sześć miesięcy przed sowieckim najazdem na II RP.

Autorem tych słów był Bolesław Gebert zwany Billem – sowiecki szpieg w Ameryce, a potem w Polsce. Już w czasie rewolucji bolszewickiej wydawał w Ameryce gazetkę, w której agitował na rzecz sowieckiej Rosji, która miała być rajem dla robotników. Do USA przyjechał z okupowanej przez zaborców Polski kilka lat wcześniej, w 1912 r., i zatrudnił się jako górnik. Jego prawdziwym celem nie była jednak zarobkowa praca fizyczna, ale szerzenie komunizmu. Już w 1919 r. współzakładał sowiecką agenturę – Komunistyczną Partię Stanów Zjednoczonych (KPUSA). Świetnie zakamuflowany agent Stalina wszedł również do jej władz w Chicago i Pittsburghu.

Niemal od początku Gebert, mimo że urodził się w Polsce, był antypolski. Szczególnie groźne stało się to w 1920 r. podczas najazdu bolszewickiego na nasz odradzający się kraj. Sam tak opisywał swoją rolę: „Byliśmy jedyną grupą wśród Polonii, która zwalczała wspieraną przez imperialistów rosyjską kontrrewolucję. Pozostała prasa polonijna popierała wyprawę Piłsudskiego i prowadziła kampanię na rzecz kupowania obligacji rządu polskiego na finansowanie wojny z Krajem Rad. Akcję prowadzono pod hasłem »Bij bondem [obligacją – TMP] bolszewika«. Rząd polski usiłował sprzedać w USA i wśród Polonii obligacje na sumę 50 milionów dolarów. Zwalczaliśmy tę akcję i odnosiliśmy rezultaty”. Mimo iż w kompartii grał główne skrzypce, formalnie był „tylko” zastępcą członka Biura Politycznego Komitetu Centralnego. W 1932 r. pojechał na XII plenum Kominternu do Moskwy jako jeden z dwóch przedstawicieli KPUSA. Amerykanie też jednak nie próżnowali. Zdekonspirowali Geberta jako sowieckiego agenta i w 1934 r. skazali go na deportację do Polski.

Tu jednak stała się rzecz niebywała: Polska odmówiła jego przyjęcia (bo nie miał polskiego obywatelstwa, a nawet nigdy o nie się nie ubiegał). Sowieci też nie chcieli Geberta u siebie – wiadomo, był im potrzebny w USA. A amerykańskie specsłużby w końcu zapomniały o nim. Gebert został w Stanach, działając odtąd jako tajny agent NKWD o pseudonimie „Ataman”.

Syberiada z Domino

Tragiczny los Polaków deportowanych w latach 40. XX wieku na Syberię od dawna czekał na ekranizację. I wreszcie jest! Film Janusza Zaorskiego „Syberiada polska”. Superprodukcja z muzyką Krzesimira Dębskiego, doborowa obsada z Adamem Woronowiczem. I tylko jeden minus, który nakazuje dystans, jeśli nie bojkot obrazu. To Zbigniew Domino, autor książki, na której oparty jest scenariusz.

W materiałach promocyjnych czytamy: „Podstawą scenariusza, który zgodzili się napisać Michał Komar i Maciej Dutkiewicz, jest znakomita i wielokrotnie nagradzana epicka powieść Zbigniewa Domino, również pod tytułem »Syberiada polska«”. Film „będzie przede wszystkim opowiadać o dziejach Polaków dotkniętych przez stalinizm – bezprecedensowymi na taką wielką skalę czystkami etnicznymi”.

Ale Domino to nie tylko ofiara stalinizmu, której powinniśmy współczuć, a za walkę ze złem podziwiać. Nie tylko sybirak przeżywający jako dziecko gehennę pod butem NKWD. To człowiek, którego sowieckie piekło najwyraźniej niczego nie nauczyło. Człowiek, który przeszedł na stronę oprawców, zostając stalinowskim prokuratorem. Ale w „Syberiadzie” nie ma o tym słowa. To tak, jakbyśmy poznawali historię zesłańca Jaruzelskiego bez ciągu dalszego. Bez mordowania niepodległościowego podziemia, antysemickich czystek w armii, ofiar inwazji na Czechosłowację i stanu wojennego. W przypadku Dominy ktoś na takie przekłamania pozwolił, ktoś zaakceptował. Liczył, że manipulacji nikt nie zauważy, bo Domino nie jest tak znany jak Jaruzelski?

Ale może czepiam się Zbigniewa Dominy? Przecież jest członkiem Związku Sybiraków, odznaczonym w 2005 r. Krzyżem Zesłańców Sybiru przez prezydenta Kwaśniewskiego. Przecież jego matka, ojciec i młodszy brat razem z nim przez lata cierpieli na nieludzkiej ziemi. Może niesłusznie posądzam go o udział w komunistycznej machinie terroru? Bo w niektórych kręgach jest uważany za wybitnego pisarza, kandydata do nagrody „Nike”, a jego powieści i zbiory opowiadań, tłumaczone na wiele języków, zyskały szerokie uznanie czytelników. Bo dziś jest jednym z najbardziej szanowanych mieszkańców Rzeszowa.

Czy trudy na Syberii mogą usprawiedliwiać późniejszą antypolską działalność Dominy? Tak jak życie Heleny Wolińskiej w warszawskim getcie miałoby uzasadniać jej krwawe powojenne żniwo, zamordowanie gen. Fieldorfa i innych polskich patriotów. Czy zaszczepiona w łagrach bezwzględna walka o przetrwanie musi owocować świadomym prześladowaniem swojego narodu w „lepszych” czasach? Ramię w ramię z dawnym ciemiężycielem. Wbrew temu, co pisał Tadeusz Borowski ekstremalne warunki często wyzwalają pokłady dobra. Także „Syberiada polska” – w zamyśle autorów – ma być zapisem zwycięstwa człowieczeństwa.

Pilecki nie dla kiboli

„Jak do tego doszło, że wymazywany z pamięci rotmistrz Witold Pilecki stał się idolem kiboli” – nie może się nadziwić gazeta Adama Michnika. Dalej w oparach naukowego absurdu próbuje udowodnić tezę, że „kibole”, chyba jako ktoś gorszy od redaktorów z Czerskiej, nie mają prawa do bohatera walki z dwoma totalitaryzmami.

Ale czy nie jest tak, że wobec eksplozji zainteresowania Pileckim przez „stadionowych bandytów” „Wyborcza” próbuje przykryć swój – łagodnie mówiąc – zniuansowany stosunek do polskiego patrioty? Bo choć rotmistrz po 1945 r. nie nastawał na nową władzę z bronią w ręku, tak jak „Ogień” czy „Łupaszko”, a szczególnie ci „mordercy” i „antysemici” spod znaku NSZ i NZW, to przez sam fakt politycznego oporu wobec sowieckiego zniewolenia, jest podejrzany. Bo przecież Polska została wyzwolona przez Bierutów, Bermanów, Romkowskich, Michników...

Bo gdyby „tylko” walczył z Niemcami, „tylko” poszedł dobrowolnie do Auschwitz, „tylko” jako pierwszy pisał raporty o Holocauście, wszystko byłoby OK. Ale wobec „wyzwolicieli”, czyli drugich, sowieckich okupantów, też zachował niezłomną postawę. W czasie śledztwa na Rakowieckiej oprawcy „przekonywali” Pileckiego, aby namawiał żołnierzy niepodległościowego podziemia do ujawniania się. Tak jak zrobił to pułkownik Jan Rzepecki. Ten kierownik Biura Informacji i Propagandy Armii Krajowej w czasie niemieckiej okupacji, a po „wyzwoleniu” założyciel i pierwszy komendant Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, po niespełna 24 godzinach spędzonych w mokotowskim areszcie ujawnił organizację i wszystkie jej tajemnice: archiwa, pieniądze, drukarnie, radiostacje. Wielu ludzi trafiło za kraty.

Dziś nie ma wątpliwości, że Rzepecki nie był torturowany. W liście do Franciszka Niepokólczyckiego (następnego komendanta WiN) napisał: „Jest to wyjście jedyne, a zarazem korzystne, gdyż władze bezpieczeństwa rzetelnie dotrzymują obietnicy, że kto wezwania naszego do ujawnienia usłucha, ten nie będzie odpowiadał za swoją dotychczasową działalność i ani na chwilę nie będzie pozbawiony wolności – oczywiście z wyjątkiem tych, którzy przez swoją niemoralną i występną działalność wpędzili nas w takie położenie”. Rzepecki – doświadczony konspirator – nie wiedział, że tym niemoralnym może okazać się każdy?

A co Pilecki na takie dictum? Bezpieczniakom odpowiedział: „Rzepeckiemu za to, co zrobił, prawdziwi patrioci naplują w twarz”. Ponieważ współpracy odmówił, najpierw został zmaltretowany, a potem zamordowany. Czy ktoś taki może zostać bohaterem „Gazety”? Inaczej niż Rzepecki, który nie tylko uratował skórę – w 1956 r. wyszedł na wolność, a potem za cenę obecności na salonach poparł Gomułkę. Dziś, jak gen. Ścibor-Rylski, poparłby Platformę? Takie apele o ujawnianie się w 1945 r. i niebuczenie w 2012 r. są przez „elity” PRL i PRL-bis doceniane. Wystarczy wpisać się w klimat władzy, swoim przykładem – przykładem pożytecznego idioty – wmawiać nam, jak skomplikowane i niejednoznaczne są polskie losy i wybory. Dlatego to Rzepecki i Rylski będą pupilkami salonu, a nie Kuraś, Szendzielarz, Pilecki.

Czego powinniśmy zazdrościć II RP?

Powszechnie przyjmuje się, że II Rzeczpospolita trwała 20 lat, funkcjonuje nazwa Dwudziestolecie Międzywojenne. To nie do końca precyzyjne. Dopiero w 1921 r. ostatecznie ukształtowaliśmy nasze granice, a bez stabilnych granic, uznanych międzynarodowo, trudno mówić o państwie w pełnym tego słowa znaczeniu. Cztery wcześniejsze lata – przyjmując za początek datę 11 listopada 1918 r. – to okres plebiscytów, powstań i wojen na wszystkich naszych rubieżach. Konflikty ze wszystkimi sąsiadami: Ukraińcami, Litwinami, Niemcami, Czechami, Rosjanami. Wojna polsko-bolszewicka omal nie zmiotła tworzącego się państwa. A więc mamy 18 lat II RP. Często słyszę też, że III RP trwa dokładnie tyle, ile II RP. Tymczasem współczesnej, demokratycznej Polsce stuknęły już 23 lata. Nie ulega jednak wątpliwości, że między Polską przedwojenną i dzisiejszą istnieje ciągłość. Przynajmniej w sensie symbolicznym, kiedy ostatni prezydent RP na uchodźstwie – Ryszard Kaczorowski przekazał insygnia władzy prezydentowi w kraju – Lechowi Wałęsie.

Zanim przejdziemy do porównań między obiema Rzeczpospolitymi, należy powiedzieć o różnicach. Pierwsza, podstawowa, to sposób, w jaki powstawały. II RP zaczynała w skrajnie niesprzyjających warunkach, po 123 latach niebytu. Trzeba powiedzieć więcej – mieliśmy wiele szczęścia, że udało się wówczas wybić na niepodległość. A udało się dlatego, że świetnie wykorzystaliśmy jedną jedyną szansę – konflikt między zaborcami i ich klęskę w I wojnie światowej. Marzenia zapewne by się nie spełniły, gdyby nie ogromna determinacja Polaków najpierw w walce, a następnie utrzymaniu wolnej Ojczyzny. Nie pomylę się, jeśli napiszę, że II RP odzyskaliśmy dzięki zbrojnemu i politycznemu wysiłkowi całego narodu. To dlatego ówczesna Polska miała wielką wartość dla milionów Polaków.

A jak jest z III Rzeczpospolitą i stosunkiem do niej Polaków? Wydaje się, że zupełnie inaczej. W 1989 r. nie musieliśmy o Polskę walczyć z bronią w ręku. Nie musieliśmy wytyczać granic – te dostaliśmy w spadku po PRL-u, a wcześniej z woli Wielkiej Trójki w wyniku zdradzieckich paktów w Teheranie i Jałcie. Ale III RP też powstała w wyniku porażki naszego okupanta – ZSRR. Komunizm w Rosji i Europie Środkowo-Wschodniej po prostu zbankrutował. Dlatego błędem byłoby twierdzenie, że wyszliśmy z bloku sowieckiego – ten blok upadł. Podobnie nie wyszliśmy z Układu Warszawskiego.

Jednym z głównych mitów założycielskich III RP jest opinia, że nowe państwo było zaprzeczeniem PRL. To w dużej mierze kontynuacja, będąca efektem kompromisu między częścią słabej, zniszczonej w stanie wojennym opozycji a upadającym reżimem. Powiem więcej – III RP to nieodrodne dziecko komunizmu. A proces jej powstawania celnie nazywany jest przez prof. Antoniego Dudka reglamentowaną rewolucją. Dlatego dzisiejsza Polska nie ma swojego założycielskiego dnia, swojego 11 listopada. Najczęściej wskazuje się na 4 czerwca 1989 r. – ale wydaje się, że bardziej zasadne byłoby obchodzenie rocznicy pierwszych całkowicie wolnych wyborów parlamentarnych – 27 października 1991 r. Albo powszechnych prezydenckich (9 grudnia 1990 r.), czy wspomnianego przekazania insygniów władzy (22 grudnia 1990 r.).

Gwoli ścisłości pełną suwerenność uzyskaliśmy dopiero 17 września 1993 r., kiedy Wałęsa ogłosił wyjście z Polski ostatniego żołnierza sowieckiego.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych