Donaldowi Tuskowi nie wypadało, szczególnie po tym, jak jego rząd przetrwał konstruktywne wotum nieufności, więc powiedział to Adam Michnik:
To, co robi PiS, to pełzający zamach stanu.
Ktoś mógłby pomyśleć, że od około siedmiu lat płyta mu się zacina, bo równie odkrywcze myśli formułował już w latach 2005-2007. Nie o trzeszczącą płytę jednak chodzi, lecz o wbijanie ludziom do głów, że opozycja naprawdę opozycyjna wobec rządzących nie ma w Polsce prawa istnieć. Podobnie jak ci, którym obecna władza się nie podoba.
Obnażanie niekompetencji rządzących czy generalnie ich krytyka to w takiej opcji po prostu działalność antyrządowa, a przez to antypaństwowa i antysystemowa, a stąd już tylko krok do określenia jej bezprawną i nielegalną. Cóż z tego, że to powielanie sposobu myślenia komunistów i komisarzy stanu wojennego, i to w znacznie większym zakresie niż samym powielającym się wydaje.
Za słowami odbierającymi opozycji (tej prawdziwej) prawo do istnienia stoi sugestia, że mogłaby sobie ona funkcjonować, ale tylko jako grzeczna, układna i konstruktywna, czyli koncesjonowana. Ale wedle rządzących i niektórych redaktorów ta istniejąca opozycja jest nie tylko niegrzeczna, ale po prostu wredna. Dlaczego? Bo nie kocha rządzących. A miłość do władzy to nowy standard demokracji i patriotyczny obowiązek. W dodatku powinna to być miłość bezwarunkowa, czyli na przykład taka, jaką w dniu głosowania wotum dla rządu Donalda Tuska zaprezentowali wobec premiera redaktorzy zgromadzeniu w studiu radia Tok FM.
Rząd trzeba kochać jak pensjonarka swojego pierwszego chłopaka: z zapałem, oddaniem, zapamiętaniem, bezrozumnie, bezgranicznie, z zarumienionym licem, przyspieszonym tętnem i oddechem, z rozanielonym spojrzeniem i uwielbieniem bijącym z każdego gestu. Innymi słowy, tak słodko, że aż się na wymioty zbiera.
To, co wygląda komicznie i żenująco, ma jednak swoją ciemną stronę. Pomińmy litościwym milczeniem kompromitowanie się tych, którzy pałają wielką miłością do rządzących, ale za tą śmiesznością kryje się traktowanie każdego, kto rządzących nie kocha jako najpierw zbrodniarza myśli, a potem zbrodniarza stanu. Najpierw wykluczanego towarzysko i kulturowo, a na końcu wykluczonego fizycznie. Czyli takiego, który powinien zamilknąć albo trafić do jakiegoś rezerwatu, a jeśli resocjalizowanie go nie przyniesie efektów, to powinno się go w jakiś sposób wyeliminować z życia publicznego.
Kiedy różni hipokryci narzekają na kiepską jakość debaty publicznej, ostre podziały społeczne i narastanie różnych antagonizmów, powinni spojrzeć w lustro. To wszystko jest bowiem rezultatem uprawianej przez nich polityki miłości do rządzących i innych władzę miłujących, której ciemną stroną jest nienawiść, do tych, którzy rządzących kochać nie chcą, bo przecież nie muszą. Tyle tylko, że w opinii zakochanych w rządzie i rządzącej partii miłość do obiektów ich uniesień powinna być obowiązkowa dla wszystkich. I najlepiej sprawdzana przez jakąś policję miłości, żeby nikt się z tego obowiązku nie wyłamał.
W praktyce wyłamywanie się z powszechnego obowiązku miłości do rządzących miewa całkiem nieprzyjemne konsekwencje. Tak jak każda dyskryminacja, wprawdzie w żaden sposób nie uregulowana, ale odbywająca się tak, jakby takich regulacji dokonano i ściśle ich przestrzegano. Dla osób takich jak dziennikarze niezależnych mediów, dla ludzi mających wysoki i ugruntowany status społeczny czy majątkowy ta pełzająca opresja da się ignorować, mają oni narzędzia, żeby się jej przeciwstawiać. Ale są setki tysięcy (jeśli nie miliony) ludzi rozsianych po Polsce, którzy takich narzędzi nie mają, którzy dyskryminacji na co dzień podlegają i nie bardzo mogą temu zaradzić. I to już nie jest śmieszne.
Kiedy premier Tusk czy redaktor Michnik opowiadają dyrdymały o opozycji zagrażającej demokracji, to w ten sposób odwracają uwagę od zagrożeń, które są prawdziwe, a nie wydumane. Czyli od ograniczania demokracji i wolności obywatelskich przez władzę i jej opiniotwórczych klakierów. I nawet jeśli uzasadniają to w sposób groteskowy, sprzeczny z rozsądkiem, logiką czy po prostu śmieszny, te zagrożenia wcale nie znikają. Stępia się tylko społeczna wrażliwość na kolejne „numery” rządzących i ich apologetów.
A może te „numery” są celowo głupie i żenujące? Może medialni kochankowie władzy z rozmysłem zachowują się jak idioci, żeby wywoływało to śmiech, politowanie i odwrócenie się plecami? Bo gdyby tak było, łatwiej byłoby pewne rzeczy narzucać i realizować. Może mamy więc rzeczywiście do czynienia z idiotami, ale nie tylko użytecznymi, lecz także całkiem świadomymi odgrywanych ról.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/152657-jesli-nie-kochasz-tuska-i-michnika-stajesz-sie-wrogiem-publicznym-ktorego-trzeba-reedukowac-odizolowac-albo-wyeliminowac