Wiem, wiem…wszyscy ostatnio piszą i gadają o Brunonie K. No, ale jak wszyscy to babcia też.
Byłem sobie ostatnio w Królestwie Danii, cichutki spokojny kraik za miedzą, wszystko poukładane jak pudełeczku z belgijskimi czekoladkami. Andersen – poprawny jak najbardziej i bez zapałek - Legolandia, Tivoli, Elsynor... Królowa i strażnicy w futrzanych czapach.
No ta Królowa to nawet sympatyczna, pali papieroski i nic nie robi sobie z poprawności, męża ma Francuzika, który niemiłosiernie kaleczy do dziś duński napełniając go żabim akcentem. Ślicznie tam i praktycznie, tak praktycznie, że nawet nie ma po co ludziom zaglądać do okien, bo i tak nie używają firanek.
Słowem spędziłem kilka dni w uroczej krainie rozsądku, umiarkowanych socjalistów i ludzi, którzy ułatwiają sobie nawzajem życie. Rozleniwiłem się …i w końcu wylądowałem na Okęciu. No i tu: trach! akcja nagle przyspieszyła.
Zobaczyłem mundurowców płci obojga, jak groźnie szczerząc broń wyganiali wszystkich, mnie razem z tą resztą, z lotniskowych budynków.
Początkowo nawet pomyślałem, ze samolot przez pomyłkę wylądował na lotnisku Ben Gurion pod Tel Avivem, nie zgadzała się jednak sącząca się za kołnierz plucha.
Byłem w naszej Stolycy, kilka minut później taksówkarz opowiedział mi mrożącą krew w żyłach historię Brunona K. – prawdziwego Breivika, na naszą – pardon naszych służb specjalnych – kapuścianą miarę.
Psychopatyczny pan Hyde, krakowski Moriarty natychmiast zepchnął mnie w wodospad Reichenbach gorączkowego sprawdzania moich kontaktów. Z głośników radiowych grzmiał bowiem komunikat, ze po koronkowej akcji ABW ujęto zbrodniarza in spe i trwają poszukiwania jego inspiratorów.
Jak wiadomo, człowiek palnie czasem coś zbyt odważnego, szczególnie przy kielichu zainspiruje kogoś do wznoszenia antykomunistycznych okrzyków, a może los zrządził, że i owego Brunona gdzieś spotkałem i zainspirowałem, a potem do Danii zwiałem i teraz dziarscy obrońcy pokoju już czekają na mnie z wiatykiem.
Co gorsza przypomniałem sobie, ze pracując onegdaj w Szpitalu Neuropsychiatrycznym w Kobierzynie niemal codziennie miałem do czynienia z planami obalania ustroju i morderczymi knowaniami wyrafinowanych szajek terrorystycznych ukrytych, dla niepoznaki, w szpitalnych szlafroczkach.
No tak, już wtedy nabroiłem, a więc kto wie, czy i „ruszaj się Bruno” nie uczestniczył w którymś z tych morderczych knowań.
Udało się jednak, wymknąłem się obławom i począłem konspiracyjnie słuchać co też Kraków wie na temat naszego Moriarty ego. Hmmm… okazało się, że dramatyczną akcją rozpracowania szajki Agrobombera dowodził jeden z oficerów, którego zdarzyło mi się poznać przy okazji innych sprawnych akcji.
Kiedyś Regionalna Inspekcja Celna przeprowadziła brawurową akcję, przy użyciu, terenowych samochodów i nowiutkich, świeżo wyfasowanych, Sig Sauerów - akcję wykrycia ogromnej szajki producentów narkotyków otrzymywanych z konopi indyjskich. Oficerowie otoczyli pole, na którym rosły konopie, przeprowadzili odpowiednie testy chemiczne i…okazało się że pole należy do ówczesnej Akademii Rolniczej. Konopiami przesiewano pasy uprawy buraków na polu doświadczalnym Akademii.
Hmmm… a więc znów wątek Akademii – dzisiejszego Uniwersytetu Rolniczego, a tam w piwnicach zbrodniczy umysł Brunona Moriarty'ego K.
Potem zrelacjonowałem oficerowi historię firmy „Classic Diamond”, na czele której stał rosyjski pułkownik. Firma miała siedzibę nieopodal Klubu Garnizonowego w Krakowie i zajmowala się klasycznym szpiegostwem – szczególnie interesowały ich badania prowadzone na krakowskiej AGH dotyczące technologii wydobywania gazu.
ABW sprawdziło firmę, ale tak udanie… że nie zastali w jej pomieszczeniach nawet tlących się papierosów.
W międzyczasie złośliwe plantowe wiewióry doniosły mi, ze Brunona zadenuncjowała żona, a jego trzej współpracownicy, należący do morderczej szajki, należeli jednocześnie do ABW.
No, pomyślałem, słuszna linię ma nasza partia, z dobrych wzorów chochlą nabiera – Azef, pop Hapon – no no szliapy c gałow (czy jakoś tak).
Cztery tony trotylu też ponoć miała dostarczyć Agencja, ale miały to być cztery tony trotylu wiecie jakiego, na pewno nie takiego jak w smoleńskiej tutce.
Jakby tego wszystkie było mało, to okazało się także, że publikując „Wieżę komunistów” mimowolnie puściłem w ruch wirujący spirytystyczny (Kraków, wiecie Blawatska, Ochorowski, Marynisci i te rzeczy) stolik i licho wylazło z samych piwnic, tym razem nie Uniwersytetu Rolniczego, tylko samego Pałacu Kultury imienia Józefa Wissarionowicza. Kierownictwo pałacu zażądało tantiem od rzekomego wizerunku pałacu umieszczonego na okładce „Wieży”. Bo przecież oryginalny ci on i piękny jak nie przymierzając sam patron, co usta słodsze miał od malin.
No i cenzurują mi te duchy niespokojne okładkę, srożą się i furkają, robiąc tym samym znakomitą kampanie promocyjna książce, której nakład niestety był się wyczerpał.
Czekam zatem na dodruk i nowe przygody mister Westa w kraju bolszewików.
Uff jestem u siebie – nie jest nudno. Ciekawe czy duńskie Wikingi potrafiłyby tu przetrwać dłużej niż tydzień.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/145229-dylu-dylucztery-tony-trotylu-okazalo-sie-ze-akcja-rozpracowania-szajki-agrobombera-dowodzil-jeden-z-oficerow-ktorego-zdarzylo-mi-sie-poznac