O demitologizacji nieistniejącego mitu, czyli krótka refleksja na marginesie filmu "Obława". Kolejny esej Grzegorza Wąsowskiego!

Pododdział zgrupowania Józefa Kurasia „Ognia”. Gorce, Kiczora. Lato 1946 r.
Pododdział zgrupowania Józefa Kurasia „Ognia”. Gorce, Kiczora. Lato 1946 r.

O DEMITOLOGIZACJI NIEISTNIEJĄCEGO MITU, CZYLI KRÓTKA REFLEKSJA  NA MARGINESIE FILMU „OBŁAWA”

OBRAZ GÓRĄ

Żyjemy w czasach niepodzielnego triumfu obrazu nad słowem. Obraz kształtuje  emocje, te zaś budują nasze widzenie świata. W efekcie emocja bardzo często wyprzedza i formuje  myśl. Wprawdzie w żmudnym i niewdzięcznym procesie rozpoznawania rzeczywistości  kolejność odwrotna byłaby bardziej wskazana, ale jest, jak jest i narzekanie na to zjawisko jest rzeczą dosyć bezpłodną. Jeżeli zgodzicie się, szanowni czytelnicy, że nasze postrzeganie świata kształtowane jest w dużej mierze przez obraz, to powinniście przytaknąć także twierdzeniu, że kultura masowa odgrywa w tym procesie rolę pierwszoplanową. Pomijam nieliczne jednostki, które zachowały zdolność krytycznego myślenia, weryfikacji prawdziwości suflowanych im osądów, łączenia ze sobą  faktów, rozpoznawania adekwatnych związków przyczynowo skutkowych pomiędzy ogniwami danego zjawiska społecznego itd. Mam na myśli  przeciętnego odbiorcę, który od wspomnianej gimnastyki umysłowej  wydaje się być bardziej odległy niż kiedykolwiek. Jeżeli kultura masowa i obraz, to oczywiście przede wszystkim telewizja, ale także kino i film. Od dawna wiadomo, że  X Muza nosi w sobie wielki potencjał formowania wyobraźni zbiorowej, w tym tworzenia mitów, rozumianych jako fałszywe mniemanie o kimś lub o czymś uznawane bez dowodów. Wprawdzie błędne rozpoznawanie rzeczywistości przez całe zbiorowości jest współcześnie zjawiskiem na tyle rozpowszechnionym, że weszło już do kanonu normalności, ale przez wzgląd na stare  czasy, w których osoby mylące fikcję z faktami usiłowano leczyć, zgódźmy się, że jest ono niepożądane, a  głosy w obronie prawdy, głosy pełniące rolę  demitologizującą są potrzebne  i zasługują na uwagę. Tak też jest z  filmem „Obława” w reżyserii Marcina Krzyształowicza.

 

O POLSKICH „SZEREGOWCACH RYANACH”

 

Przyznam, że do oglądania tego dzieła zabrałem się z dużym dystansem, a to uwagi na  podjęty w nim temat II Wojny Światowej i odmalowany w tle akcji filmu obraz oddziału polskiej partyzantki. Po prostu  mam już  dość, zapewne jak wielu z Was, szanowni czytelnicy, zrobionych wprawdzie z rozmachem i warsztatowo bez zarzutu, ale w sumie jednowymiarowych filmów wojennych produkcji polskiej, opowiadających o odważnych i dających się lubić rodakach  toczących walkę  o wolność, czy to z okupantem niemieckim, czy z komunistami. W końcu ile obrazów filmowych można  bez znudzenia widza nakręcić o tych z Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie”, o tych z Dywizjonu 303, o tych spod  Narviku, Monte Cassino, Arnhem, Ankony itd. O walczących w szeregach partyzantki niepodległościowej spod znaku Armii Krajowej czy Narodowych Sił Zbrojnych.  O Powstańcach Warszawskich. O Żołnierzach Wyklętych, choćby tych z 5 Brygady Wileńskiej AK mjr. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, z ich szlakiem bojowym od Wileńszczyzny, przez Białostocczyznę, Pomorze, Warmię i Mazury oraz Podlasie, z ich trwaniem w walce o wolność do początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku.

Zdzisław Badocha „ Żelazny”, żołnierz 5 Brygady Wileńskiej AK. Poległ 26 czerwca 1946 r.

Jak dla mnie  takich produkcji mamy już za dużo, i z kolejną podejmującą temat drugowojenny, partyzancki, nie wiązałem zbyt dużych nadziei. Zaznaczam, że nie dziwi mnie, że po upadku komunizmu rodzimi producenci i twórcy filmowi z dużą werwą sięgnęli po takie tematy, a  różne instytucje ten zapał twórczy wsparły. Przecież wszystkie te polskie epopeje wojenne i powojenne są niezwykle wdzięcznym tworzywem dla scenariuszy filmowych, z całą wielką mozaiką niezwykle ciekawych, dynamicznych a przy tym poruszających zdarzeń i towarzyszących im dramatycznych ludzkich wyborów, gdzie, zwłaszcza w konspiracji czy partyzantce, wielkie poświęcenie zderzało się z ludzką małością, odwaga z tchórzostwem, wierność ze zdradą, mądrość z głupotą. To gotowe scenariusze, tym lepsze, że napisane przez życie. Znajdujemy w nich wszystko co potrzebne jest dla dobrego kina. Dlatego, powtarzam, nie powinno nikogo dziwić może nieco zbyt stadne  zachowanie polskich twórców filmowych, że tak obficie i często czerpią z tej tematyki. Nasza kinematografia, podobnie zresztą jak literatura, po prostu odreagowuje okres zamrożenia z lat  panowania reżimu komunistycznego z jego zakłamaną a przy tym płaską jak opłatek  peerelowską szkołą filmową. Stąd po 1989 roku powstała tak duża liczba rodzimych produkcji filmowych poruszających wspomniane tematy. Pośród nich są filmy nieudane, filmy dobre, bardzo dobre i wybitne, filmy, o których szybko się  zapomina i filmy na długo zapadające w pamięć. Do tych pierwszych zaliczyłbym np. film [ ] w reżyserii[ ], zaś jako film, który się pamięta, wymieniłbym dzieło [ ] zrealizowane przez  [ ].Rozpaczliwe próby wypełnienia nawiasów ze zdania poprzedniego jakąkolwiek niewydumaną treścią przywróciły mnie do rzeczywistości. Nawiasy pozostaną puste. Po dwudziestu z górą latach od końca rządów partii komunistycznej nie ma  ich czym zapełnić.

Ten kontekst kulturowy wydaje mi się pozostawać w pewnym  związku z  filmem „Obława”, który niedawno miał swoją premierę i od razu zdobył sobie serca i rozumy bodaj wszystkich jego gazetowych czy portalowych recenzentów. Na marginesie, to dobrze, że w naszym kraju, tak teraz bardzo podzielonym, mają jeszcze  miejsce wydarzenia, które łączą ludzi pióra. Zwłaszcza,  że w tym przypadku chodzi o retrospektywne spojrzenie na ważny, a jednocześnie trudny i bolesny dla naszej wspólnoty narodowej okres II Wojny Światowej. Bez zbieżnej perspektywy spojrzenia na sprawy fundamentalne dla pamięci zbiorowej, a do takich zaliczam obraz ludzi stawiających opór okupacji niemieckiej czy zniewoleniu komunistycznemu, trudno przecież mówić o pamięci pokoleniowej, będącej jednym z fundamentów  wspólnoty narodowej. Ale, jak wspomniałem, „Obława” przyjęta została jednobrzmiącym chórem zachwytu. Chórem, którego głos  uznaję za ciekawy materiał do przemyśleń jak bardzo nie znamy naszej historii, jak mało lubimy naszych przodków, zwłaszcza tych, którzy w najtrudniejszych czasach ryzykowali życiem w walce o niepodległość naszego kraju i prawo człowieka do wolnego życia na ziemi, i wreszcie jaka magiczna siła tkwi w słowie demitologizacja.

 

MIT ANTYHEROICZNY, CZYLI RZECZYWISTY SKUTEK DEMITOLOGIZACJI

 

Zacznijmy od tej ostatniej. Jest ponoć jednym z mocnych atutów „Obławy”(patrz np.  tekst „Obława”, czyli partyzantka bez lukru”, autorstwa Aleksander Majewskiego, publ. na portalu Fronda.pl., czy artykuł  „Obława” nie szufladkuje, porywa i jeszcze odziera z mitu”, publ.na portalu  Gazeta.pl). Mechanizm owej demitologizacji postrzegam jako raczej prosty, wręcz prostacki. Na początek  należy przyjąć, że w pamięci zbiorowej Polaków funkcjonuje mit. Konieczne musi  być to mit heroiczny, mogący być dobrą  glebą dla  poczucia dumy wspólnotowej. Przykładowo niech to będzie mit Armii Krajowej czy  Żołnierzy Wyklętych. Nieważne czy istnienie takiego mitu jest faktem, czy rzeczywiście w naszej pamięci wspólnotowej obraz tych ludzkich zbiorowości i toczonej przez nie walki jest  wyidealizowany, oderwany od prawdy życia, czy jednak fakty są takie, że jest on mocno zamazany, że pamięć o tych naszych przodkach jest udziałem nielicznych, a dla zdecydowanej większości z nas są to sprawy obojętnie. Ważne, że ogłaszając najpierw istnienie takiego mitu, można go potem z pasją demitologizować. Co równie istotne, wszelkie zabiegi wymierzone w nieistniejące mity heroiczne mają w naszym kraju zapewniony poklask ze strony szeregu opiniotwórczych instytucji zakonu rycerzy walki z dumą narodową. Zostaną docenione, pochwalone i nagrodzone. A ryzyko narażenia się na krytykę jest prawie żadne. Powody takiego stanu rzeczy są  także raczej nieskomplikowane. Otóż w czasach królującej wrzaskliwej ignorancji i infantylizmu, w których żyć nam przyszło, mało kogo interesują, a przez to są słabo słyszalne, głosy wskazujące, że owa demitologizacja jest w istocie gwałtem na prawdzie i niczym więcej jak tylko przejawem  takiego widzenia świata, bądź ukłonu przed nim, które uznaje dumę narodową za zjawisko niepożądane, wręcz niebezpieczne. W każdym owa demitologizacja nie ma nic wspólnego z prawdą, jest jej zaprzeczeniem. Jeśli demitologizujemy rzeczywiście funkcjonujący mit heroiczny to, zakładając, że w tym procesie  zachowujemy jako taką rzetelność, rzeczywiście przybliżamy się do  prawdy. Jeżeli jednak przedstawiamy mocno przerysowany w negatywnym zabarwieniu obraz pewnej zbiorowości, mający być odtrutką na mit heroiczny, w rzeczywistości nieistniejący, bo przecież wyróżnikiem naszych czasów nie jest bynajmniej wyidealizowana zbiorowa pamięć o przodkach walczących o wolność i realiach ich walki, lecz są nim zerwane więzy pokoleniowe i wspólnotowe, których zalążki bardzo wolno odradzają się  po potopie komunistycznym, to znaczy, że swoim głosem serwujemy otoczeniu inny mit, tyle że nie heroiczny, lecz antyheroiczny. Będący, jak jego biegunowe przeciwieństwo, niczym innym jak  fałszywym mniemaniem o kimś lub o czymś uznawanym bez dowodów.

 

LEŚNA BRAĆ

 

W szeregach polskiej partyzantki niepodległościowej walczyli ludzie wspaniali i ludzie przeciętni; trafiali się też ludzie nędzni. Służyli w niej ludzie mądrzy i głupcy, ludzie inteligentni, ludzie wrażliwi, ludzie prości i prostacy, ludzie idei i cwaniacy. Przewinęła się przez nią cała paleta ludzkich charakterów, ale bez wątpienia była to zbiorowość ludzi czynu, „połączonych myślą prostą, żeby Polska, żeby  Polska, żeby Polska była Polską.” Dodajmy, że w znakomitej większości byli to ludzie wierzący. Sprzyjało temu wychowanie, które odebrali, a także fakt, że  niebezpieczny czas wojny zachęcał do  pielęgnowania więzi ze Stwórcą. Zgodnie ze starą i prostą maksymą, że, „jak trwoga, to do Boga”. Pewnie dlatego w większości oddziałów partyzanckich polskiego podziemia niepodległościowego dzień zaczynał się i kończył modlitwą. Ja tego nie wartościuję, po prostu stwierdzam jak było.

Partyzanci Polskiej Podziemnej Armii Niepodległościowej przed Mszą Świętą polową. Okolice Nowego Sącza. Maj 1949 r.

W KRZYWYM ZWIERCIADLE

 

Mikroskopijny wycinek tej zbiorowości został odmalowany w filmie „Obława”. Grupa  leśnych, licząca około dziesięciu ludzi, jest  bohaterem zbiorowym drugiego planu filmu.  Obraz ten wgląda  mniej więcej tak.

Las, pora chyba jesienna, brzydko. Kilka ziemianek. Partyzancki  to obóz, choć obozowicze  raczej nie przypominają  leśnego wojska. Znacznie bliżej im jest do potocznego wyobrażenia o wyglądzie członków bandy rabunkowej. Szpetni. I z twarzy (z wyjątkiem dowódcy grupy i egzekutora), i z odzienia, i ze sposobu bycia. Prostaccy i wulgarni. Raczej bez szans  na nutę sympatii u widza. Pośród nich przebywa młoda dziewczyna, w grupie pełni rolę sanitariuszki. Pozostali patrzą  na nią  z  tym samym, prostym zamiarem. Ale dziewczę nie z tych. Stąd  drugim obiektem pożądania pośród leśnych, zaraz po owej sanitariuszce, jest brom. Specyfik ten, jak wiadomo, obniża popęd seksualny. Po zażyciu już  się nie chce. Główny bohater filmu, w stopniu kaprala, jest w tej sprawie uprzywilejowany. Jako wykonujący wyroki śmierci ma prawo do  dodatkowego przydziału bromu. Z tego powodu  jeden z jego kamratów ma ambicję zastąpić go w  rzemiośle zabijania; liczy na dodatkowy przydział lekarstwa na obniżenie chuci. Egzekutora poznajemy przy robocie, gdy odprowadza w głąb lasu Ślązaka z SS. Esesman zostaje zastrzelony, tak jak to w tamtych czasach  miało miejsce. Po powrocie do obozowiska  bohater filmu musi zmierzyć się z gniewem dowódcy grupy, porucznika, który w niewybrednych słowach zarzuca mu, że wrócił  zbyt szybko, a tym samym, że egzekucji  dokonał zbyt blisko leśnego obozu. Porucznik  obawia się, że  przez życiowe  lenistwo kaprala  napłynie do obozowiska smród, szynk, duszący fetor trupa. Język tej rozmowy pomiędzy polskim oficerem a podoficerem przypomina dialog meneli z meliny, w której w miejscach przeznaczonych na okna straszy dykta. Taki sposób komunikowana się leśnych pomiędzy sobą obowiązuje praktycznie  przez cały film.

Dodajmy, że  akcja „Obławy”  rozgrywa się na południu Polski, w okolicach Nowego Sącza. W jednej ze scen filmu do dowódcy tej zbieraniny, wspomnianego porucznika, przychodzi starszy wiekiem chłop, z wieścią, że przynosi meldunek od majora Stabrawy. Chodzi o majora Adama Stabrawę „Borowego”, od sierpnia 1944 r. dowódcę Inspektoratu AK Nowy Sącz, od września 1944 r. dowódcę 1 Pułku Strzelców Podhalańskich AK. Zatem owa zbieranina to jeden z pododdziałów  tej jednostki.

 

Z DONOSEM DO KONFESJONAŁU

 

Wspomniałem, że w czasach drugiej apokalipsy więź z Bogiem była wśród naszych rodaków raczej silna. Dla znakomitej większości z nich Kościół odgrywał ważną rolę. Także dla partyzantów posługa kapłańska miała istotne znacznie. Nic w tym wielkiego czy dziwnego. Po prostu zwykłe, człowiecze potrzeby ludzi wychowanych w tradycji katolickiej, spotęgowane stałym zagrożeniem śmiercią. W filmie „Obława” nie zobaczymy choćby  śladu więzi leśnych ze Stwórcą. Gwoli ścisłości należy dodać, że nie zobaczymy  również przejawu jakichkolwiek innych potrzeb duchowych tych ludzi. Liczy się przede wszystkim brom. Po prawdzie trzeba to filmowi zaliczyć na plus, przynajmniej  w kontekście  spójności  namalowanego w nim obrazu partyzantów. Poziom schamienia  leśnej braci jest tak duży, że jakakolwiek ich myśl o charakterze rodem spoza okolic wychodka zapewne zostałaby odebrana przez widza jako niewiarygodna. Jednak to, że w  „Obławie” nie ma miejsca na jakąkolwiek wrażliwość duchową partyzantów, wcale nie oznacza, że nie znalazło się w nim miejsce dla Kościoła. Otóż w tym filmie Kościół  jest, wprawdzie nie w sensie duchowym, ale zawsze. Co więcej, odgrywa  w nim stosunkowo ważną rolę. Konfesjonał wiejskiego kościoła jest bowiem miejscem, w którym konfident kontaktuje się z Gestapo. Jakaż to bogata w treści a przy tym niejednoznaczna symbolika (wypada w tym miejscu dodać, że film nie przesądza czy donosy odbiera i przekazuje dalej, do Gestapo, ksiądz będący  rezydentem siatki agenturalnej, czy odbiera je przebrany za księdza gestapowiec). I, powiedzmy sobie jasno, te sekwencje filmu nie powinny nikogo dziwić. Przecież  każdy  kto  ma  choć skromne pojęcie o tamtych czasach doskonale wie, że konfesjonały kościołów bardzo często służyły Gestapo jako miejsca odbioru meldunków od swoich konfidentów. A jeśli nawet tak nie było, to przecież mogło, więc w czym problem.

 

O LIKWIDACJACH

 

Egzekutora poznajemy bliżej, obserwując jak realizuje kolejne zadanie. Jego  przyszła ofiara, którą ma doprowadzić do obozowiska i po przesłuchaniu  przez dowódcę grupy zabić, a gdy  sprowadzenie jej okaże się niemożliwe musi dokonać likwidacji od razu w miejscu jej zamieszkania, w pobliskiej wsi kościelnej, to kolega  z czasów szkolnych. Teraz konfident Gestapo. Nieświadomy sytuacji  zaprasza egzekutora  w domowe pielesze , na dobrą kolację z wódeczką. Ten zaproszenie przyjmuje. Czemu  nie? Panowie biesiadują do rana, konfident kończy pijatykę, zasypiając z głową na stole. Rano budzi go egzekutor, informując, że  zabiera go ze sobą w góry. Ponieważ  konfident nie ma ochoty na taką wycieczkę, egzekutor w niewybrednych słowach opisuje co za chwilę zrobi z  jego  żoną. Wtedy, chcąc ochronić swoją ślubną, skazaniec decyduje się poddać woli głównego bohatera filmu. Obaj ruszają  ku przeznaczeniu. Dalszego ciągu tego wątku nie zdradzę, żeby nie zepsuć  nikomu przyjemności oglądania „Obławy”. Dodam jedynie, że cały wątek pijackiej, wielogodzinnej biesiady egzekutora z przyszłą ofiarą wydaje mi się od strony psychologicznej mało prawdopodobny. Miałem okazję poznać kilku ludzi, którzy w tamtych czasach wykonywali wyroki śmierci  i trochę rozmawiałem z nimi na ten trudny temat. Jeden z tych moich rozmówców wykonał takich wyroków kilkanaście. Powiedział mi kiedyś - wiesz, Grzegorz, ilekroć strzelałem z pistoletu do człowieka, to nigdy z odległości większej niż półtora metra. Mocne słowa i człowiek mocny. Jeden ze zlikwidowanych przez niego konfidentów, w ostatnich chwilach przed codą, gdy zrozumiał, że wraz ze wspomnianą przeze mnie osobą przyszła po niego śmierć, rzucił się do stóp kołyski, w której spały jego mniej więcej roczne dzieci - bliźniacy. Uczepił  się jej z całych sił człowieka, który gwałtownie  chwyta się uciekającego życia. Usłyszał – wyjdź z domu albo zginiesz przy dzieciach. Wyjść nie chciał, zginął trzymając się kołyski. Dlaczego o tym wspominam? Otóż, mając w pamięci tamte rozmowy  o zadawaniu śmierci, wydaje mi się rzeczą mocno wątpliwą, oceniając rzecz przez kryterium prawdy życia, aby wykonawca wyroku przyjął od przyszłej swojej ofiary zaproszenie na kolację (w filmie na libację alkoholową), przez wiele godzin siedział z nią przy wspólnym stole, wspominał szkolne czasy itp. To jest mniej więcej tak samo prawdopodobne jak konfesjonał wiejskiego kościoła jako miejsce, w  którym Gestapo odbiera donosy od konfidentów. Ale, jak wiadomo, jest prawda czasów, o których mówimy i prawda ekranu.

 

O PEWNEJ DECYZJI FÜHRERA, ODCIĘTEJ GŁOWIE I ZUPIE TRUPIEJ

 

Jeszcze większy stopień zbieżności z realiami tamtych czasów i prawdą życia można przypisać innym ważnym sekwencjom filmu, w których główny bohater, ów egzekutor, praktycznie w pojedynkę unieszkodliwia bodaj dziesięcioosobową grupę spadochroniarzy niemieckich. Pal licho, że  sceny walki są kompletnie nieprawdopodobne i w odbiorze mają, chyba niezgodnie z zamiarem twórców filmu, raczej wydźwięk groteskowy niż poważny. Ciekawsze jest to, że Niemcy, wiedząc od zdrajczyni gdzie znajduje się obozowisko partyzantów, w którym, pamiętajmy, znajdowało się około dziesięciu ludzi, zrzucają skoczków spadochronowych dla zlokalizowania i likwidacji leśnych. Przypomnę, że rzecz  dzieje się w okupowanej Polsce, w okolicach Nowego Sącza! Ten wątek „Obławy” nasuwa mi nieodparte skojarzenia z filmem „Top Secret!”, z Valem Kilmerem w roli głównej. To też był poniekąd film o partyzantce antyniemieckiej, ale gatunkowo jakby czytelniejszy dla widza. Utrzymując się w klimacie  „Top Secret!”, czyli kina absurdu, i starając się jakoś odnieść do  zarysowanego wątku  „Obławy”, przypomnę, że po niemieckiej inwazji na Kretę, w maju 1941 r., Führer, wobec wysokich strat poniesionych przez niemieckich spadochroniarzy podczas walk o wyspę, zadecydował, że jednostki tego rodzaju wojsk nie zostaną już użyte przez Niemców w podobnej operacji bojowej. Los drużyny niemieckich spadochroniarzy w filmie „Obława” dobitnie pokazuje, że ta decyzja Führera  była ze wszech miar słuszna. Zresztą ci ostatni sami są sobie winni. Zachowywali się, fakt, że po rozbiciu partyzanckiego obozu, ale jednak w terenie działania polskich bandytów, jak gromada niesfornych młodzieńców na majówce. Nawet patefon im przygrywał. Cóż, to typowa forma zachowania żołnierzy w nieprzyjaznym terenie, zwłaszcza tych z elitarnych przecież pod względem wyszkolenia jednostek spadochronowych. Całą tę groteskową sekwencję zdarzeń kończy scena, właściwa raczej dla opowieści na temat ludożerczych kultur, w której główny bohater filmu siekierą odcina głowę martwego spadochroniarza niemieckiego, po czym wrzuca ją do kotła, w którym gotowano wcześniej partyzancki posiłek. Niedługo potem karmi zupą trupią dwóch jeńców niemieckich (niedobitków z grupy spadochroniarzy), nieświadomych wartości pokarmowych zaserwowanego im menu. Mniej więcej w tej samej scenie inny partyzant mówi do zdrajczyni - teraz kapral będzie Cię ru (…), i tu następuje około minutowa perora po której, gdyby wygłoszona została w najgorszej, parszywej melinie, orator  miałby duże szanse zostać okrzyknięty królem chamstwa. No, to jest demitologizacja pełną gębą. Nie dziwi, że „Obława” zyskała miano najbardziej poruszającego polskiego filmu roku.

 

LEPSI OD HOLLYWOOD

 

Ambicją twórców „Obławy” było, jak sądzę, zrobienie filmu, o którym będzie można zasadnie powiedzieć, że jest pogłębiony w warstwie psychologicznej. Dlatego trzeba wspomnieć, że ich dzieło zaskakuje w kilku scenach nieoczekiwanymi  zachowaniami   głównych postaci. Wiadomo, drugiego człowieka nie można poznać do końca. Tę ważną prawdę życia  próbowano w „Obławie” zobrazować, jak na mój gust, w sposób zdecydowanie zbyt  uproszczony, i dlatego z mizernym efektem. Twórcy filmu uznali, tak zakładam, że najlepiej będzie ukazać ją poprzez  decyzje, wybory będące udziałem ważnych postaci filmu, których widz się nie spodziewa. Ale nie spodziewa się ich, bo są  mało prawdopodobne, mocno odległe od prawdy życia, a przez to raczej  niewiarygodne. A to bardziej  słabość, niż atut filmu mającego ambicje opowiedzenia o człowieku. Konfident, człowiek z problemami łóżkowymi, onanizujący się przy wizjach ze swoją ślubną, doprowadza  zdrajczynię, poszukującą wówczas kontaktu z Gestapo, do tego, że, aby zrealizować swój plan zdrady, jest ona gotowa oddać mu swoje wdzięki. Dziewczyna staje przed nim naga i umyta – zgodnie z jego życzeniem. Jednak po krótkiej wymianie zdań  konfident  zmienia swoje zamiary, mówi do kobiety, aby się ubrała. Możliwe? Teoretycznie tak, tyle że mało prawdopodobne (dodam na marginesie, że konfident umożliwia dziewczynie kontakt z Gestapo, tzn.  doprowadza ją do konfesjonału). W innej scenie filmu główny bohater, egzekutor, może zastrzelić zdrajczynię. Ta jest winna śmierci jego kolegów z lasu, ich jeszcze ciepłe trupy leżą nieopodal. Ten jednak pozwala zdrajczyni odejść. Możliwe?  Teoretycznie tak, tyle że znowu mało prawdopodobne.

W opinii jednego z  recenzentów  Obławy (red. Łukasz Adamski „Wojna bez makijażu”, publ.  wPolityce) ten film udowadnia, że potrafimy  opowiadać o  II Wojnie Światowej w sposób oryginalny na skalę europejską (w dalszej części przywołanej recenzji autor konstatuje, że powinniśmy skupić się na pokazywaniu wojny właśnie w taki sposób, gdyż  jesteśmy w tym lepsi od Hollywood). Ja się z tym właściwie zgadzam, jeżeli dodać, że oryginalność w przypadku „Obławy” dotyczy przede wszystkim  skali oderwania od prawdziwego obrazu leśnych i realiów tamtych czasów.

 

BEZ KOCHANKI NIE DA RADY

 

„Obława” zaczyna się informacją, że jej reżyser dedykuje owoc swojej pracy  pamięci ojca, żołnierza AK, zaś  w napisach końcowych czytamy, że film zainspirowany został losami  kaprala Wydry. Zgrabna to formuła uwiarygodnienia obrazu namalowanego w „Obławie” (podkreślam, że nie kwestionuję ani nie poddaję w wątpliwość, że ojciec reżysera był żołnierzem AK). Wprawia mnie ona w pewne zakłopotanie. Ponieważ mój ojciec nie był żołnierzem Armii Krajowej, to w konfrontacji z reżyserem chyba przegrywam, w zakresie znajomości realiów tamtych czasów, na całej linii. Pomimo to podtrzymuję swoją ocenę filmu, a dodatkowo podzielę się intuicją, że jeden z epizodycznych wątków „Obławy” zainspirowany został historią Józefa Kurasia „Ognia”. Otóż w pewnym momencie główny bohater  filmu  wspomina dramatyczne dla niego zdarzenie z wcześniejszego okresu wojny.  Opowiada, że jego dom rodzinny podpalony został przez zwierzęta – w taki sposób mówi o sprawcach. W środku byli jego bliscy - żona i małe dziecko. Oboje zginęli. Zwierzęta nie pozwoliły ugasić pożaru. Ponieważ „Obława” jest, jak już wspomniałem, obrazem  spójnym, spieszę dodać, że gdy rozgrywała się ta tragedia, niczego nieświadomy bohater filmu zabawiał się z kochanką. Oczywiście, moja intuicja nie musi być trafna, bo wtedy Niemcy spalili w Polsce wiele domów, mordując przy tym ich mieszkańców, ale od Nowego Sącza do Nowego Targu niedaleko. A do Waksmundu jest jeszcze bliżej. W tej właśnie miejscowości Niemcy spalili dom rodzinny Józefa Kurasia „Ognia”, najsłynniejszego  partyzanta południa Polski. Prawie wszystko się zgadza, bo „Ogień” stracił wtedy żonę i dwu i pół letniego synka (zamordowany został  także ojciec partyzanta). Z jedną zasadniczą różnicą - gdy ginęli jego bliscy, „Ogień” był w lesie, w partyzantce, nie w łóżku kochanki. Zatem to podobna, ale jednak inna historia.  Pewnie dlatego, że ta prawdziwa byłaby mniej przydatna w procesie  demitologizacji.

 

SŁOWA, SŁOWA, SŁOWA

 

Skoro już przypomniałem postać Dzielnego Górala z Waksmundu (więcej na ten temat: „Krótka refleksja na temat kontrowersji wokół postaci Józefa Kurasia „Ognia”, odpowiedniej perspektywy i patriotyzmu pejzażu”; publ. wPolityce i podziemiezbrojne.blox.pl), to pozwolę sobie przywołać bardzo ciekawy, pochodzący ze stycznia 1944 r. raport łączniczki AK, posługującej się pseudonimem „Katarzyna Karpiel”, z jej pobytu, w grudniu 1943 r., w obozowisku partyzantów oddziału „Wilk” Armii Krajowej, w którym funkcję szefa pełnił wtedy „Ogień”.

Niech fragment tej relacji, pisanej praktycznie „na gorąco”, będzie materiałem porównawczym dla obrazu leśnych przedstawionego w  filmie „Obława”.

„23 grudnia 1943 r. wybrałam się do obozu (…). Ponieważ gorąco prosili ( partyzanci- przyp. GW) o kapelana, wybraliśmy się razem. Jegomość dobrze sobie potłukł siedzenie, jadąc na nartach, ale był nad wyraz szczęśliwy, że dostąpił takiej łaski. Człowiek młody, dobry patriota, skazany w Rabce na rozstrzelanie, cudem ocalał. (…) W obozie ciepło i czysto. Trzy bunkry, dwa zamieszkałe, trzeci zamieniony na kaplicę. W wigilię ogólna spowiedź i Komunia św. Spowiedź przydała się ogromnie. Skutki były widoczne. Rozrzewnili się wszyscy. Jegomość nie mógł dokończyć kazania, głos mu drgał, chłopcy nie mogli dokończyć śpiewu, coś ich za gardło ściskało. W obozie prostacy i inteligenci. Nie zawsze mogli się ze sobą pogodzić. Spowiedź  im ułatwiła życie. Po śniadaniu ustroiłam im choinkę w polskie orzełki i inne ozdoby, a jegomość zaintonował kolędę.(…) 24 grudnia 1943, wigilia Bożego Narodzenia…Święty Boże, Święty mocny…, śpiew ten wydobywał się z piersi żołnierzy tułaczy, którzy w tym dniu przystąpili do Sakramentu Pokuty i Komunii św…. Wzmocnieni na duchu ciałem Pańskim, zaśpiewali pełną piersią „ Serdeczna Matko”….”

Powie ktoś, że to klimat świąteczny, zatem wyjątkowy. Słusznie, niemniej jednak co nieco mówi o obozowiczach.

Przenieśmy się w inny region naszego kraju, na Podlasie, w okres  walki z komunistami. Oto relacja  szefa Oddziału II Komendy Okręgu AKO, por. Stefana Świerzewskiego „Lawiny”, zawarta w raporcie do Komendanta Okręgu AKO Białystok, ppłk. Władysława Liniarskiego „Mścisława”,  z  pobytu, w czerwcu 1945 r., wśród żołnierzy 5 Brygady Wileńskiej AK”:

„Ob. Komendancie, moja skromna osoba ośmiela się doradzać Panu udanie się tam (do 5 Brygady Wileńskiej AK – przyp. GW), zwłaszcza w chwilach jakiegoś przygnębienia czy pesymizmu, dla dodania otuchy i radości z wyników własnego wkładu pracy. Ja przeżyłem dużo uniesień. Widziałem autentycznych żołnierzy Polaków i  to w biały dzień, widziałem Ich ducha, Ich zapał, widziałem żołnierza, który, jak powiedział Ob. „Łupaszka”, nie mogąc dostać za swoją pracę cukierka, dostał już trzy belki! Powtarzam, doznałem wielu wzniosłych wzruszeń, choć – jako wywiadowca – krępowałem się tego okazać. A przecież to wszystko – w bezpośrednim sąsiedztwie i zaledwie jedna noc dzieliła od czasu, kiedy 8 samochodów sowieckich najechało m. Wyszonki Kościelne i Błonie, by aresztować w sumie 7 członków AK.”

„Widziałem Ich ducha, widziałem Ich zapał” – napisał wytrawny konspirator, oficer wywiadu. Może warto zapamiętać jego słowa, jako symboliczny kontrast  z obrazem odmalowanym w filmie „Obława”. W najbardziej poruszającym polskim filmie roku.

INNE PUBLIKACJE GRZEGORZA WĄSOWSKIEGO ZNAJDZIESZ TU!

ZDJĘCIE NR 1

Pododdział zgrupowania Józefa Kurasia „Ognia”. Gorce, Kiczora. Lato 1946 r.

O DEMITOLOGIZACJI NIEISTNIEJĄCEGO MITU,
REFLEKSJA NA MARGINESIE FILMU „OBŁAWA”

CZYLI

KRÓTKA

OBRAZ GÓRĄ

Żyjemy w czasach niepodzielnego triumfu obrazu nad słowem. Obraz kształtuje emocje,
te zaś budują nasze widzenie świata. W efekcie emocja bardzo często wyprzedza i formuje
myśl. Wprawdzie w żmudnym i niewdzięcznym procesie rozpoznawania rzeczywistości
kolejność odwrotna byłaby bardziej wskazana, ale jest, jak jest i narzekanie na to zjawisko
jest rzeczą dosyć bezpłodną. Jeżeli zgodzicie się, szanowni czytelnicy, że nasze postrzeganie
świata kształtowane jest w dużej mierze przez obraz, to powinniście przytaknąć także
twierdzeniu, że kultura masowa odgrywa w tym procesie rolę pierwszoplanową. Pomijam
nieliczne jednostki, które zachowały zdolność krytycznego myślenia, weryfikacji
prawdziwości suflowanych im osądów, łączenia ze sobą
faktów, rozpoznawania
adekwatnych związków przyczynowo skutkowych pomiędzy ogniwami danego zjawiska
społecznego itd. Mam na myśli przeciętnego odbiorcę, który od wspomnianej gimnastyki
umysłowej wydaje się być bardziej odległy niż kiedykolwiek. Jeżeli kultura masowa i obraz,
to oczywiście przede wszystkim telewizja, ale także kino i film. Od dawna wiadomo, że
X Muza nosi w sobie wielki potencjał formowania wyobraźni zbiorowej, w tym tworzenia
mitów, rozumianych jako fałszywe mniemanie o kimś lub o czymś uznawane bez dowodów.
Wprawdzie błędne rozpoznawanie rzeczywistości przez całe zbiorowości jest współcześnie
zjawiskiem na tyle rozpowszechnionym, że weszło już do kanonu normalności, ale przez
wzgląd na stare czasy, w których osoby mylące fikcję z faktami usiłowano leczyć, zgódźmy
się, że jest ono niepożądane, a głosy w obronie prawdy, głosy pełniące rolę demitologizującą
są potrzebne i zasługują na uwagę. Tak też jest z filmem „Obława” w reżyserii Marcina
Krzyształowicza.

O POLSKICH „SZEREGOWCACH RYANACH”

Przyznam, że do oglądania tego dzieła zabrałem się z dużym dystansem, a to uwagi na
podjęty w nim temat II Wojny Światowej i odmalowany w tle akcji filmu obraz oddziału
polskiej partyzantki. Po prostu mam już dość, zapewne jak wielu z Was, szanowni
czytelnicy, zrobionych wprawdzie z rozmachem i warsztatowo bez zarzutu, ale w sumie
jednowymiarowych filmów wojennych produkcji polskiej, opowiadających o odważnych i
dających się lubić rodakach toczących walkę o wolność, czy to z okupantem niemieckim,
czy z komunistami. W końcu ile obrazów filmowych można bez znudzenia widza
nakręcić o tych z Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie”, o tych z Dywizjonu 303,
o tych spod Narviku, Monte Cassino, Arnhem, Ankony itd. O walczących w szeregach
partyzantki niepodległościowej spod znaku Armii Krajowej czy Narodowych Sił Zbrojnych.
O Powstańcach Warszawskich. O Żołnierzach Wyklętych, choćby tych z 5 Brygady
Wileńskiej AK mjr. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, z ich szlakiem bojowym od
Wileńszczyzny, przez Białostocczyznę, Pomorze, Warmię i Mazury oraz Podlasie, z ich
trwaniem w walce o wolność do początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku.

ZDJĘCIE NR 3, PODPIS:

Zdzisław Badocha „ Żelazny”, żołnierz 5 Brygady Wileńskiej AK. Poległ 26 czerwca 1946 r .

Jak dla mnie takich produkcji mamy już za dużo, i z kolejną podejmującą temat
drugowojenny, partyzancki, nie wiązałem zbyt dużych nadziei. Zaznaczam, że nie dziwi
mnie, że po upadku komunizmu rodzimi producenci i twórcy filmowi z dużą werwą sięgnęli
po takie tematy, a różne instytucje ten zapał twórczy wsparły. Przecież wszystkie te polskie
epopeje wojenne i powojenne są niezwykle wdzięcznym tworzywem dla scenariuszy
filmowych, z całą wielką mozaiką niezwykle ciekawych, dynamicznych a przy tym
poruszających zdarzeń i towarzyszących im dramatycznych ludzkich wyborów, gdzie,
zwłaszcza w konspiracji czy partyzantce, wielkie poświęcenie zderzało się z ludzką małością,
odwaga z tchórzostwem, wierność ze zdradą, mądrość z głupotą. To gotowe scenariusze,
tym lepsze, że napisane przez życie. Znajdujemy w nich wszystko co potrzebne jest dla
dobrego kina. Dlatego, powtarzam, nie powinno nikogo dziwić może nieco zbyt stadne
zachowanie polskich twórców filmowych, że tak obficie i często czerpią z tej tematyki. Nasza
kinematografia, podobnie zresztą jak literatura, po prostu odreagowuje okres zamrożenia
z lat panowania reżimu komunistycznego z jego zakłamaną a przy tym płaską jak opłatek
peerelowską szkołą filmową. Stąd po 1989 roku powstała tak duża liczba rodzimych
produkcji filmowych poruszających wspomniane tematy. Pośród nich są filmy nieudane,
filmy dobre, bardzo dobre i wybitne, filmy, o których szybko się zapomina i filmy na długo
zapadające w pamięć. Do tych pierwszych zaliczyłbym np. film [ ] w reżyserii[ ], zaś jako
film, który się pamięta, wymieniłbym dzieło [ ] zrealizowane przez [ ].Rozpaczliwe próby
wypełnienia nawiasów ze zdania poprzedniego jakąkolwiek niewydumaną treścią przywróciły
mnie do rzeczywistości. Nawiasy pozostaną puste. Po dwudziestu z górą latach od końca
rządów partii komunistycznej nie ma ich czym zapełnić.

Ten kontekst kulturowy wydaje mi się pozostawać w pewnym związku z filmem „Obława”,
który niedawno miał swoją premierę i od razu zdobył sobie serca i rozumy bodaj wszystkich
jego gazetowych czy portalowych recenzentów. Na marginesie, to dobrze, że w naszym
kraju, tak teraz bardzo podzielonym, mają jeszcze miejsce wydarzenia, które łączą ludzi
pióra Zwłaszcza, że w tym przypadku chodzi o retrospektywne spojrzenie na ważny, a
jednocześnie trudny i bolesny dla naszej wspólnoty narodowej okres II Wojny Światowej.
Bez zbieżnej perspektywy spojrzenia na sprawy fundamentalne dla pamięci zbiorowej, a
do takich zaliczam obraz ludzi stawiających opór okupacji niemieckiej czy zniewoleniu
komunistycznemu, trudno przecież mówić o pamięci pokoleniowej, będącej jednym z
fundamentów wspólnoty narodowej. Ale, jak wspomniałem, „Obława” przyjęta została
jednobrzmiącym chórem zachwytu. Chórem, którego głos uznaję za ciekawy
materiał do przemyśleń jak bardzo nie znamy naszej historii, jak mało lubimy naszych
przodków, zwłaszcza tych, którzy w najtrudniejszych czasach ryzykowali życiem w
walce o niepodległość naszego kraju i prawo człowieka do wolnego życia na ziemi,
i wreszcie jaka magiczna siła tkwi w słowie demitologizacja.

MIT ANTYHEROICZNY, CZYLI RZECZYWISTY SKUTEK DEMITOLOGIZACJI

Zacznijmy od tej ostatniej. Jest ponoć jednym z mocnych atutów „Obławy”(patrz np.
tekst „Obława”, czyli partyzantka bez lukru”, autorstwa Aleksander Majewskiego, publ. na
portalu Fronda.pl., czy artykuł „Obława” nie szufladkuje, porywa i jeszcze odziera z mitu”,

publ.na portalu Gazeta.pl). Mechanizm owej demitologizacji postrzegam jako raczej prosty,
wręcz prostacki. Na początek należy przyjąć, że w pamięci zbiorowej Polaków funkcjonuje
mit. Konieczne musi być to mit heroiczny, mogący być dobrą glebą dla poczucia dumy
wspólnotowej. Przykładowo niech to będzie mit Armii Krajowej czy Żołnierzy Wyklętych.
Nieważne czy istnienie takiego mitu jest faktem, czy rzeczywiście w naszej pamięci
wspólnotowej obraz tych ludzkich zbiorowości i toczonej przez nie walki jest
wyidealizowany, oderwany od prawdy życia, czy jednak fakty są takie, że jest on mocno
zamazany, że pamięć o tych naszych przodkach jest udziałem nielicznych, a dla
zdecydowanej większości z nas są to sprawy obojętnie. Ważne, że ogłaszając najpierw
istnienie takiego mitu, można go potem z pasją demitologizować. Co równie istotne, wszelkie
zabiegi wymierzone w nieistniejące mity heroiczne mają w naszym kraju zapewniony poklask
ze strony szeregu opiniotwórczych instytucji zakonu rycerzy walki z dumą narodową.
Zostaną docenione, pochwalone i nagrodzone. A ryzyko narażenia się na krytykę jest prawie
żadne. Powody takiego stanu rzeczy są także raczej nieskomplikowane. Otóż w czasach
królującej wrzaskliwej ignorancji i infantylizmu, w których żyć nam przyszło, mało kogo
interesują,
a przez to są słabo słyszalne, głosy wskazujące, że owa demitologizacja jest w
istocie gwałtem na prawdzie i niczym więcej jak tylko przejawem takiego widzenia świata,
bądź ukłonu przed nim, które uznaje dumę narodową za zjawisko niepożądane, wręcz
niebezpieczne. W każdym owa demitologizacja nie ma nic wspólnego z prawdą, jest jej
zaprzeczeniem. Jeśli demitologizujemy rzeczywiście funkcjonujący mit heroiczny to,
zakładając, że w tym procesie zachowujemy jako taką rzetelność, rzeczywiście przybliżamy
się do prawdy. Jeżeli jednak przedstawiamy mocno przerysowany w negatywnym
zabarwieniu obraz pewnej zbiorowości, mający być odtrutką na mit heroiczny, w
rzeczywistości nieistniejący, bo przecież wyróżnikiem naszych czasów nie jest bynajmniej
wyidealizowana zbiorowa pamięć o przodkach walczących o wolność i realiach ich walki,
lecz są nim zerwane więzy pokoleniowe i wspólnotowe, których zalążki bardzo wolno
odradzają się po potopie komunistycznym, to znaczy, że swoim głosem serwujemy otoczeniu
inny mit, tyle że nie heroiczny, lecz antyheroiczny. Będący, jak jego biegunowe
przeciwieństwo, niczym innym jak fałszywym mniemaniem o kimś lub o czymś uznawanym
bez dowodów.

LEŚNA BRAĆ
.
W szeregach polskiej partyzantki niepodległościowej walczyli ludzie wspaniali i ludzie
przeciętni; trafiali się też ludzie nędzni. Służyli w niej ludzie mądrzy i głupcy, ludzie
inteligentni, ludzie wrażliwi, ludzie prości i prostacy, ludzie idei i cwaniacy. Przewinęła
się przez nią cała paleta ludzkich charakterów, ale bez wątpienia była to zbiorowość ludzi
czynu, „połączonych myślą prostą, żeby Polska, żeby Polska, żeby Polska była Polską.”
Dodajmy, że w znakomitej większości byli to ludzie wierzący. Sprzyjało temu wychowanie,
które odebrali, a także fakt, że niebezpieczny czas wojny zachęcał do pielęgnowania więzi
ze Stwórcą. Zgodnie ze starą i prostą maksymą, że, „jak trwoga, to do Boga”. Pewnie dlatego
w większości oddziałów partyzanckich polskiego podziemia niepodległościowego dzień
zaczynał się i kończył modlitwą. Ja tego nie wartościuję, po prostu stwierdzam jak było.

ZDJĘCIE NR 2

Partyzanci Polskiej Podziemnej Armii Niepodległościowej przed Mszą Świętą polową. Okolice Nowego
Sącza. Maj 1949 r.

W KRZYWYM ZWIERCIADLE

Mikroskopijny wycinek tej zbiorowości został odmalowany w filmie „Obława”. Grupa
leśnych, licząca około dziesięciu ludzi, jest bohaterem zbiorowym drugiego planu filmu.
Obraz ten wgląda mniej więcej tak.

Las, pora chyba jesienna, brzydko. Kilka ziemianek. Partyzancki to obóz, choć obozowicze
raczej nie przypominają leśnego wojska. Znacznie bliżej im jest do potocznego wyobrażenia
o wyglądzie członków bandy rabunkowej. Szpetni. I z twarzy (z wyjątkiem dowódcy grupy
i egzekutora), i z odzienia, i ze sposobu bycia. Prostaccy i wulgarni. Raczej bez szans na nutę
sympatii u widza. Pośród nich przebywa młoda dziewczyna, w grupie pełni rolę sanitariuszki.
Pozostali patrzą na nią z tym samym, prostym zamiarem. Ale dziewczę nie z tych. Stąd
drugim obiektem pożądania pośród leśnych, zaraz po owej sanitariuszce, jest brom. Specyfik
ten, jak wiadomo, obniża popęd seksualny. Po zażyciu już się nie chce. Główny bohater
filmu, w stopniu kaprala, jest w tej sprawie uprzywilejowany. Jako wykonujący wyroki
śmierci ma prawo do dodatkowego przydziału bromu. Z tego powodu jeden z jego kamratów
ma ambicję zastąpić go w rzemiośle zabijania; liczy na dodatkowy przydział lekarstwa na
obniżenie chuci. Egzekutora poznajemy przy robocie, gdy odprowadza w głąb lasu Ślązaka z
SS. Esesman zostaje zastrzelony, tak jak to w tamtych czasach miało miejsce. Po powrocie
do obozowiska bohater filmu musi zmierzyć się z gniewem dowódcy grupy, porucznika,
który w niewybrednych słowach zarzuca mu, że wrócił zbyt szybko, a tym samym, że
egzekucji dokonał zbyt blisko leśnego obozu. Porucznik obawia się, że przez życiowe
lenistwo kaprala napłynie do obozowiska smród, szynk, duszący fetor trupa. Język tej
rozmowy pomiędzy polskim oficerem a podoficerem przypomina dialog meneli z meliny, w
której w miejscach przeznaczonych na okna straszy dykta. Taki sposób komunikowana się
leśnych pomiędzy sobą obowiązuje praktycznie przez cały film.

Dodajmy, że akcja „Obławy” rozgrywa się na południu Polski, w okolicach Nowego Sącza.
W jednej ze scen filmu do dowódcy tej zbieraniny, wspomnianego porucznika, przychodzi
starszy wiekiem chłop, z wieścią, że przynosi meldunek od majora Stabrawy. Chodzi
o majora Adama Stabrawę „Borowego”, od sierpnia 1944 r. dowódcę Inspektoratu AK
Nowy Sącz, od września 1944 r. dowódcę 1 Pułku Strzelców Podhalańskich AK. Zatem owa
zbieranina to jeden z pododdziałów tej jednostki.

Z DONOSEM DO KONFESJONAŁU

Wspomniałem, że w czasach drugiej apokalipsy więź z Bogiem była wśród naszych
rodaków raczej silna. Dla znakomitej większości z nich Kościół odgrywał ważną rolę.
Także dla partyzantów posługa kapłańska miała istotne znacznie. Nic w tym wielkiego czy
dziwnego. Po prostu zwykłe, człowiecze potrzeby ludzi wychowanych w tradycji katolickiej,
spotęgowane stałym zagrożeniem śmiercią. W filmie „Obława” nie zobaczymy choćby
śladu więzi leśnych ze Stwórcą. Gwoli ścisłości należy dodać, że nie zobaczymy również
przejawu jakichkolwiek innych potrzeb duchowych tych ludzi. Liczy się przede wszystkim
brom. Po prawdzie trzeba to filmowi zaliczyć na plus, przynajmniej w kontekście spójności
namalowanego w nim obrazu partyzantów. Poziom schamienia leśnej braci jest tak duży,
że jakakolwiek ich myśl o charakterze rodem spoza okolic wychodka zapewne zostałaby
odebrana przez widza jako niewiarygodna. Jednak to, że w „Obławie” nie ma miejsca na
jakąkolwiek wrażliwość duchową partyzantów, wcale nie oznacza, że nie znalazło się w nim
miejsce dla Kościoła. Otóż w tym filmie Kościół jest, wprawdzie nie w sensie duchowym,
ale zawsze. Co więcej, odgrywa w nim stosunkowo ważną rolę. Konfesjonał wiejskiego

kościoła jest bowiem miejscem, w którym konfident kontaktuje się z Gestapo. Jakaż to bogata
w treści a przy tym niejednoznaczna symbolika (wypada w tym miejscu dodać, że film nie
przesądza czy donosy odbiera i przekazuje dalej, do Gestapo, ksiądz będący rezydentem
siatki agenturalnej, czy odbiera je przebrany za księdza gestapowiec). I, powiedzmy sobie
jasno, te sekwencje filmu nie powinny nikogo dziwić. Przecież każdy kto ma choć skromne
pojęcie o tamtych czasach doskonale wie, że konfesjonały kościołów bardzo często służyły
Gestapo jako miejsca odbioru meldunków od swoich konfidentów. A jeśli nawet tak nie było,
to przecież mogło, więc w czym problem.

O LIKWIDACJACH

Egzekutora poznajemy bliżej, obserwując jak realizuje kolejne zadanie. Jego przyszła ofiara,
którą ma doprowadzić do obozowiska i po przesłuchaniu przez dowódcę grupy zabić, a gdy
sprowadzenie jej okaże się niemożliwe musi dokonać likwidacji od razu w miejscu jej
zamieszkania, w pobliskiej wsi kościelnej, to kolega z czasów szkolnych. Teraz konfident
Gestapo. Nieświadomy sytuacji zaprasza egzekutora w domowe pielesze , na dobrą kolację z
wódeczką. Ten zaproszenie przyjmuje. Czemu nie? Panowie biesiadują do rana, konfident
kończy pijatykę, zasypiając z głową na stole. Rano budzi go egzekutor, informując, że
zabiera go ze sobą w góry. Ponieważ konfident nie ma ochoty na taką wycieczkę, egzekutor
w niewybrednych słowach opisuje co za chwilę zrobi z jego żoną. Wtedy, chcąc ochronić
swoją ślubną, skazaniec decyduje się poddać woli głównego bohatera filmu. Obaj ruszają ku
przeznaczeniu. Dalszego ciągu tego wątku nie zdradzę, żeby nie zepsuć
nikomu
przyjemności oglądania „Obławy”. Dodam jedynie, że cały wątek pijackiej, wielogodzinnej
biesiady egzekutora z przyszłą ofiarą wydaje mi się od strony psychologicznej mało
prawdopodobny. Miałem okazję poznać kilku ludzi, którzy w tamtych czasach wykonywali
wyroki śmierci i trochę rozmawiałem z nimi na ten trudny temat. Jeden z tych moich
rozmówców wykonał takich wyroków kilkanaście. Powiedział mi kiedyś - wiesz, Grzegorz,
ilekroć strzelałem z pistoletu do człowieka, to nigdy z odległości większej niż półtora metra.
Mocne słowa i człowiek mocny. Jeden ze zlikwidowanych przez niego konfidentów, w
ostatnich chwilach przed codą, gdy zrozumiał, że wraz ze wspomnianą przeze mnie osobą
przyszła po niego śmierć, rzucił się do stóp kołyski, w której spały jego mniej więcej roczne
dzieci - bliźniacy. Uczepił się jej z całych sił człowieka, który gwałtownie chwyta się
uciekającego życia. Usłyszał – wyjdź z domu albo zginiesz przy dzieciach. Wyjść nie chciał,
zginął trzymając się kołyski. Dlaczego o tym wspominam? Otóż, mając w pamięci tamte
rozmowy o zadawaniu śmierci, wydaje mi się rzeczą mocno wątpliwą, oceniając rzecz przez
kryterium prawdy życia, aby wykonawca wyroku przyjął od przyszłej swojej ofiary
zaproszenie na kolację (w filmie na libację alkoholową), przez wiele godzin siedział z nią
przy wspólnym stole, wspominał szkolne czasy itp. To jest mniej więcej tak samo
prawdopodobne jak konfesjonał wiejskiego kościoła jako miejsce, w którym Gestapo odbiera
donosy od konfidentów. Ale, jak wiadomo, jest prawda czasów, o których mówimy i prawda
ekranu.

O PEWNEJ DECYZJI FÜHRERA, ODCIĘTEJ GŁOWIE I ZUPIE TRUPIEJ

Jeszcze większy stopień zbieżności z realiami tamtych czasów i prawdą życia można
przypisać innym ważnym sekwencjom filmu, w których główny bohater, ów egzekutor,
praktycznie w pojedynkę unieszkodliwia bodaj dziesięcioosobową grupę spadochroniarzy
niemieckich. Pal licho, że sceny walki są kompletnie nieprawdopodobne i w odbiorze mają,
chyba niezgodnie z zamiarem twórców filmu, raczej wydźwięk groteskowy niż poważny.
Ciekawsze jest to, że Niemcy, wiedząc od zdrajczyni gdzie znajduje się obozowisko

partyzantów, w którym, pamiętajmy, znajdowało się około dziesięciu ludzi, zrzucają
skoczków spadochronowych dla zlokalizowania i likwidacji leśnych. Przypomnę, że rzecz
dzieje się w okupowanej Polsce, w okolicach Nowego Sącza! Ten wątek „Obławy” nasuwa
mi nieodparte skojarzenia z filmem „Top Secret!”, z Valem Kilmerem w roli głównej. To
też był poniekąd film o partyzantce antyniemieckiej, ale gatunkowo jakby czytelniejszy
dla widza. Utrzymując się w klimacie „Top Secret!”, czyli kina absurdu, i starając się
jakoś odnieść do zarysowanego wątku „Obławy”, przypomnę, że po niemieckiej inwazji
na Kretę, w maju 1941 r., Führer, wobec wysokich strat poniesionych przez niemieckich
spadochroniarzy podczas walk o wyspę, zadecydował, że jednostki tego rodzaju wojsk nie
zostaną już użyte przez Niemców w podobnej operacji bojowej. Los drużyny niemieckich
spadochroniarzy w filmie „Obława” dobitnie pokazuje, że ta decyzja Führera była ze wszech
miar słuszna. Zresztą ci ostatni sami są sobie winni. Zachowywali się, fakt, że po rozbiciu
partyzanckiego obozu, ale jednak w terenie działania polskich bandytów, jak gromada
niesfornych młodzieńców na majówce. Nawet patefon im przygrywał. Cóż, to typowa forma
zachowania żołnierzy w nieprzyjaznym terenie, zwłaszcza tych z elitarnych przecież pod
względem wyszkolenia jednostek spadochronowych. Całą tę groteskową sekwencję zdarzeń
kończy scena, właściwa raczej dla opowieści na temat ludożerczych kultur, w której główny
bohater filmu siekierą odcina głowę martwego spadochroniarza niemieckiego, po czym
wrzuca ją do kotła, w którym gotowano wcześniej partyzancki posiłek. Niedługo potem
karmi zupą trupią dwóch jeńców niemieckich (niedobitków z grupy spadochroniarzy),
nieświadomych wartości pokarmowych zaserwowanego im menu. Mniej więcej w tej samej
scenie inny partyzant mówi do zdrajczyni - teraz kapral będzie Cię ru(…), i tu następuje
około minutowa perora po której, gdyby wygłoszona została w najgorszej, parszywej melinie,
orator miałby duże szanse zostać okrzyknięty królem chamstwa. No, to jest demitologizacja
pełną gębą. Nie dziwi, że „Obława” zyskała miano najbardziej poruszającego polskiego filmu
roku.

LEPSI OD HOLLYWOOD

Ambicją twórców „Obławy” było, jak sądzę, zrobienie filmu, o którym będzie można
zasadnie powiedzieć, że jest pogłębiony w warstwie psychologicznej. Dlatego trzeba
wspomnieć, że ich dzieło zaskakuje w kilku scenach nieoczekiwanymi zachowaniami
głównych postaci. Wiadomo, drugiego człowieka nie można poznać do końca. Tę ważną
prawdę życia próbowano w „Obławie” zobrazować, jak na mój gust, w sposób zdecydowanie
zbyt uproszczony, i dlatego z mizernym efektem. Twórcy filmu uznali, tak zakładam, że
najlepiej będzie ukazać ją poprzez decyzje, wybory będące udziałem ważnych postaci filmu,
których widz się nie spodziewa. Ale nie spodziewa się ich, bo są mało prawdopodobne,
mocno odległe od prawdy życia, a przez to raczej niewiarygodne. A to bardziej słabość, niż
atut filmu mającego ambicje opowiedzenia o człowieku. Konfident, człowiek z problemami
łóżkowymi, onanizujący się przy wizjach ze swoją ślubną, doprowadza zdrajczynię,
poszukującą wówczas kontaktu z Gestapo, do tego, że, aby zrealizować swój plan zdrady, jest
ona gotowa oddać mu swoje wdzięki. Dziewczyna staje przed nim naga i umyta – zgodnie
z jego życzeniem. Jednak po krótkiej wymianie zdań konfident zmienia swoje zamiary,
mówi do kobiety, aby się ubrała. Możliwe? Teoretycznie tak, tyle że mało prawdopodobne
(dodam na marginesie, że konfident umożliwia dziewczynie kontakt z Gestapo, tzn.
doprowadza ją do konfesjonału). W innej scenie filmu główny bohater, egzekutor, może
zastrzelić zdrajczynię. Ta jest winna śmierci jego kolegów z lasu, ich jeszcze ciepłe trupy leżą
nieopodal. Ten jednak pozwala zdrajczyni odejść. Możliwe? Teoretycznie tak, tyle że znowu
mało prawdopodobne.

W opinii jednego z recenzentów Obławy (red. Łukasz Adamski „Wojna bez makijażu”, publ.
wPolityce) ten film udowadnia, że potrafimy opowiadać o II Wojnie Światowej w sposób
oryginalny na skalę europejską (w dalszej części przywołanej recenzji autor konstatuje, że
powinniśmy skupić się na pokazywaniu wojny właśnie w taki sposób, gdyż jesteśmy w
tym lepsi od Hollywood). Ja się z tym właściwie zgadzam, jeżeli dodać, że oryginalność w
przypadku „Obławy” dotyczy przede wszystkim skali oderwania od prawdziwego obrazu
leśnych i realiów tamtych czasów.

BEZ KOCHANKI NIE DA RADY

„Obława” zaczyna się informacją, że jej reżyser dedykuje owoc swojej pracy pamięci ojca,
żołnierza AK, zaś w napisach końcowych czytamy, że film zainspirowany został losami
kaprala Wydry. Zgrabna to formuła uwiarygodnienia obrazu namalowanego w „Obławie”
(podkreślam, że nie kwestionuję ani nie poddaję w wątpliwość, że ojciec reżysera był
żołnierzem AK). Wprawia mnie ona w pewne zakłopotanie. Ponieważ mój ojciec nie był
żołnierzem Armii Krajowej, to w konfrontacji z reżyserem chyba przegrywam, w zakresie
znajomości realiów tamtych czasów, na całej linii. Pomimo to podtrzymuję swoją ocenę
filmu, a dodatkowo podzielę się intuicją, że jeden z epizodycznych wątków „Obławy”
zainspirowany został historią Józefa Kurasia „Ognia”. Otóż w pewnym momencie główny
bohater filmu wspomina dramatyczne dla niego zdarzenie z wcześniejszego okresu wojny.
Opowiada, że jego dom rodzinny podpalony został przez zwierzęta – w taki sposób mówi
o sprawcach. W środku byli jego bliscy - żona i małe dziecko. Oboje zginęli. Zwierzęta nie
pozwoliły ugasić pożaru. Ponieważ „Obława” jest, jak już wspomniałem, obrazem spójnym,
spieszę dodać, że gdy rozgrywała się ta tragedia, niczego nieświadomy bohater filmu
zabawiał się z kochanką. Oczywiście, moja intuicja nie musi być trafna, bo wtedy Niemcy
spalili w Polsce wiele domów, mordując przy tym ich mieszkańców, ale od Nowego Sącza do
Nowego Targu niedaleko. A do Waksmundu jest jeszcze bliżej. W tej właśnie miejscowości
Niemcy spalili dom rodzinny Józefa Kurasia „Ognia”, najsłynniejszego partyzanta południa
Polski. Prawie wszystko się zgadza, bo „Ogień” stracił wtedy żonę i dwu i pół letniego synka
(zamordowany został także ojciec partyzanta). Z jedną zasadniczą różnicą - gdy ginęli jego
bliscy, „Ogień” był w lesie, w partyzantce, nie w łóżku kochanki. Zatem to podobna, ale
jednak inna historia. Pewnie dlatego, że ta prawdziwa byłaby mniej przydatna w procesie
demitologizacji.

SŁOWA, SŁOWA, SŁOWA

Skoro już przypomniałem postać Dzielnego Górala z Waksmundu (więcej na ten
temat:
„ Krótka refleksja na temat kontrowersji wokół postaci Józefa
Kurasia „Ognia”, odpowiedniej perspektywy i patriotyzmu pejzażu”; publ. wPolityce i
podziemiezbrojne.blox.pl), to pozwolę sobie przywołać bardzo ciekawy, pochodzący ze
stycznia 1944 r. raport łączniczki AK, posługującej się pseudonimem „Katarzyna Karpiel”,
z jej pobytu , w grudniu 1943 r.,
w obozowisku partyzantów oddziału „Wilk” Armii
Krajowej, w którym funkcję szefa pełnił wtedy „Ogień”.

Niech fragment tej relacji, pisanej praktycznie „na gorąco”, będzie materiałem
porównawczym dla obrazu leśnych przedstawionego w filmie „Obława”.

„23 grudnia 1943 r. wybrałam się do obozu (…). Ponieważ gorąco prosili ( partyzanci-
przyp. GW) o kapelana, wybraliśmy się razem. Jegomość dobrze sobie potłukł siedzenie,
jadąc na nartach, ale był nad wyraz szczęśliwy, że dostąpił takiej łaski. Człowiek

młody, dobry patriota, skazany w Rabce na rozstrzelanie, cudem ocalał. (…) W
obozie ciepło i czysto. Trzy bunkry, dwa zamieszkałe, trzeci zamieniony na kaplicę. W
wigilię ogólna spowiedź i Komunia św. Spowiedź przydała się ogromnie. Skutki były
widoczne. Rozrzewnili się wszyscy. Jegomość nie mógł dokończyć kazania, głos mu
drgał, chłopcy nie mogli dokończyć śpiewu, coś ich za gardło ściskało. W obozie prostacy
i inteligenci. Nie zawsze mogli się ze sobą pogodzić. Spowiedź im ułatwiła życie. Po
śniadaniu ustroiłam im choinkę w polskie orzełki i inne ozdoby, a jegomość zaintonował
kolędę.(…) 24 grudnia 1943, wigilia Bożego Narodzenia…Święty Boże, Święty mocny…,
śpiew ten wydobywał się z piersi żołnierzy tułaczy, którzy w tym dniu przystąpili do
Sakramentu Pokuty i Komunii św….Wzmocnieni na duchu ciałem Pańskim, zaśpiewali
pełną piersią „ Serdeczna Matko”….”

Powie ktoś, że to klimat świąteczny, zatem wyjątkowy. Słusznie, niemniej jednak co nieco
mówi o obozowiczach.

Przenieśmy się w inny region naszego kraju, na Podlasie, w okres walki z komunistami. Oto
relacja szefa Oddziału II Komendy Okręgu AKO, por. Stefana Świerzewskiego „Lawiny”,
zawarta w raporcie do Komendanta Okręgu AKO Białystok, ppłk. Władysława
Liniarskiego „Mścisława”, z pobytu, w czerwcu 1945 r., wśród żołnierzy 5 Brygady
Wileńskiej AK”:

„Ob. Komendancie, moja skromna osoba ośmiela się doradzać Panu udanie się tam
(do 5 Brygady Wileńskiej AK – przyp. GW), zwłaszcza w chwilach jakiegoś przygnębienia
czy pesymizmu, dla dodania otuchy i radości z wyników własnego wkładu pracy. Ja
przeżyłem dużo uniesień. Widziałem autentycznych żołnierzy Polaków i to w biały
dzień, widziałem Ich ducha, Ich zapał, widziałem żołnierza, który, jak powiedział
Ob. „Łupaszka”, nie mogąc dostać za swoją pracę cukierka, dostał już trzy belki!
Powtarzam, doznałem wielu wzniosłych wzruszeń, choć – jako wywiadowca –
krępowałem się tego okazać. A przecież to wszystko – w bezpośrednim sąsiedztwie
i zaledwie jedna noc dzieliła od czasu, kiedy 8 samochodów sowieckich najechało
m. Wyszonki Kościelne i Błonie, by aresztować w sumie 7 członków AK.”

„Widziałem Ich ducha, widziałem Ich zapał” – napisał wytrawny konspirator, oficer
wywiadu. Może warto zapamiętać jego słowa, jako symboliczny kontrast z obrazem
odmalowanym w filmie „Obława”. W najbardziej poruszającym polskim filmie roku.

Grzegorz Wąsowski

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.