Piotr Gociek dla wPolityce.pl: „Bitwa pod Wiedniem” - jak nie opowiadać o naszej historii, czyli Fantaghiro spotyka pana Kleksa

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Mam dwie wiadomości: złą i dobrą. Zła – „Bitwa pod Wiedniem” to okrutnie kiepski film. Dobra – to nie do końca nasz problem. Choć w obsadzie roi się od polskich aktorów, to rzecz powstała w większości za włoskie pieniądze, na podstawie włoskiej powieści („L’imperatore e il traumaturgo” Carlo Sgorlona), a jej głównym bohaterem jest włoski mnich Marek z Wenecji, który czyni cuda, za młodu uratowany został przez Kara Mustafę, a we Wiedniu stanie się ulubieńcem Alicji Bachledy-Curuś i orędownikiem wezwania na pomoc króla Jana III Sobieskiego.

Mnicha gra F. Murray Abraham (pamiętny Salieri z „Amadeusza”) i to jedyny aktor na planie, który chwilami pokazuje, że potrafi grać. To znaczy – reszta też potrafi, ale poprowadzona została tak, że wyszła z tego komedia (co gorsza – nie intencjonalna komedia). Krotko mówiąc, gdyby przerobić kilka dialogów i dodać do tego wystrzeliwaną z katapulty krowę, to mielibyśmy całkiem niezły film Monty Pythona.

„Wielka superprodukcja” jest w istocie produkcją na poziomie włoskiego telewizyjnego serialu „Fantaghiro” – efekty specjalne przypominają gry komputerowe sprzed 10 lat albo filmy edukacyjne z rekonstrukcjami pokazywane w salach multimedialnych muzeów. Dialogi brzmią niczym wyjęte z latynoskich telenowel (te kwestie powtarzane kilka razy przez różne osoby), Alicja Bachleda-Curuś (Eleonora Lotaryńska) pokazuje zeszpeconą ospą pierś, Piotr Adamczyk (cesarz Leopold I) gra jakieś klimaty z kabaretów Olgi Lipińskiej, a Jerzy Skolimowski (Jan III Sobieski) udowadnia, że nasz monarcha był mikrym chytrusem o przebiegłym tatarskim uśmiechu.

O czym to właściwie film? Trudno powiedzieć. Na szczęście zgodnie z prawdą historyczną to Polacy dają łupnia Turkom, choć Daniel Olbrychski zmuszony jest krzyczeć „feuer” po niemiecku (i to chyba jego jedyna kwestia – i tak lepiej od Borysa Szyca, który bodaj nie wypowiada ani słowa).

Dowiadujemy się z „Bitwy pod Wiedniem”, że chrześcijanina od muzułmanina różni to, że ten ostatni wybierając między sercem a wiarą musi wybrać wiarę. I że mnich Marek za młodu widział wilka, a może dziadka, a może jedno i drugie, wrócił do domu z gorejącym mieczem i tak został księdzem. Oraz że „Bitwa Warszawska 1920” to w porównaniu z „Bitwą pod Wiedniem” całkiem niezły film, a takie na przykład „Ogniem i mieczem” to wręcz arcydzieło. I że to bardzo ważne, iż mnich Marek poznał za młodu Kara Mustafę, choć za cholerę nie wiadomo, po co – żeby było dramatyczniej i bo tak chciał autor powieści oraz scenarzyści. No i że Istambuł wygląda jak jakieś bajkowe królestwo z „Podróży Pana Kleksa”.

Niewiele jest udanych filmów o polskich sukcesach w historii – i po dzisiejszej pierwszej publicznej projekcji „Bitwy pod Wiedniem” wiem, że ich nie przybyło. Polski dystrybutor z dumą podkreśla polski współudział w tym projekcie – mam gorąca prośbę, by przyjął taktykę odwrotną i wydał komunikat, że wszyscy polscy aktorzy którzy wystąpili w tym filmie zrobili to bez wiedzy producenta, premiera, prezydenta, parlamentu, swoich agentów oraz kolegów i koleżanek i że Polacy nie mają z tym dziełem nic wspólnego oraz że domagają się wysokiego odszkodowania. Ale ciężko będzie wygrać sprawę, bo część pieniędzy na ten film wyłożył Polski Instytut Sztuki Filmowej.

Wiele jest w „Bitwie pod Wiedniem” wzniosłych słów o walce w obronie wiary, tradycji, Chrystusa. Jeśli cywilizacja Zachodu o jednym ze swych najświetniejszych zwycięstw nad islamem potrafi opowiedzieć tylko w taki sposób, jak Renzo Martinelli w swoim filmie, to znaczy że wojna cywilizacji dawno temu została przegrana. I to nie my zwyciężyliśmy.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych