Zachód znał prawdę o Katyniu. "Wywiad ZWZ/AK dotarł na miejsce w drugiej połowie 1940 r. Wysłańcy znaleźli groby, rozkopali jeden z nich, postawili krzyż"

Fot. wPolityce.pl
Fot. wPolityce.pl

Ile razy jeszcze trzeba przypominać tę straszną prawdę: o Zbrodni Katyńskiej Zachód wiedział w 1940 roku tyle, ile widzieć wystarczyło, żeby wskazać morderców.

Bo polski wywiad ZWZ/AK dotarł na miejsce pod Smoleńskiem w drugiej połowie 1940 roku. Wysłańcy znaleźli groby, rozkopali jeden z nich i postawili krzyż. Był z nimi Zbigniew Koźliński, syn Edwarda Koźlińskiego i wnuk ostatniego przed bolszewickim przewrotem właściciela klucza folwarków koło Smoleńska.

Już w czerwcu 1940 roku Zbigniew przyjechał do Warszawy z wyuczonym na pamięć raportem swojego ojca, Edwarda:

„Melduję, zostałem aresztowany w Lidzie przez NKWD. Na badania przewieziony do Smoleńska, w rodzinne strony. W połowie kwietnia zabrano mnie na konfrontację lokalną do Gniezdowa. W lesie Katyń nad Dnieprem są masowo rozstrzeliwani nasi jeńcy, oficerowie. Masowa zbrodnia. Potworne”.

Polskie podziemie zorganizowało kilka wypraw w tamte strony, ale do celu dotarła w październiku 1940 roku dopiero ostatnia, do której przyłączył się Zbigniew Koźliński.

W Polsce wiedza o tym, że NKWD wymordowało polskich oficerów na terenie kresowych majątków, nie jest powszechna. O Koźlińskich i Lednickich wspominał Janusz Zawodny w książce Śmierć w lesie. Historia mordu katyńskiego, wydanej po angielsku w 1962 roku w USA, ale długo nikt nie wracał do tej informacji.

Zobaczył otwarte groby

Ziemianin Piotr Koźliński, ostatni właściciel Gniezdowa, ledwie uszedł z życiem z powstania styczniowego. Przed bolszewickim przewrotem 1917 roku został właścicielem klucza folwarków Iwiszcze koło Smoleńska, a więc także Gniazdowa, żył rytmem prac gospodarskich i wizyt u sąsiadów. Objeżdżał spokojnie swój majątek, nie mając pojęcia, że z wolna nadciaga koniec jego świata, a posiadłość, podobnie jak lasek katyński, należący do dobrego sąsiada Aleksandra Lednickiego, stanie się w nieodległej przyszłości złowieszczym symbolem sowieckich zbrodni popełnionych na Polakach. Jego syn Edward, urodzony około 1890 roku, walczył w rejonie Smoleńska po stronie „białych”. Po wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku musiał opuścić rodzinne strony, które przypadły Rosji, i osiąść w Nowogródzkiem, w niewielkim majątku żony, Czarnowszczyźnie. Często wracał stamtąd w okolice swego dzieciństwa jako „Edward Dnieprowski”, ponieważ współpracował w międzywojniu z referatem „Rosja” Oddziału II Sztabu Głównego WP, czyli osławionej „dwójki”. Zbierał tam informacje, budząc podejrzenia bolszewików, którzy daremnie zastawiali na „Dnieprowskiego” zasadzki. Po 17 września 1939 roku ukrywał się, organizując pod pseudonimami „Bieriozka” i „Edek” strukturę dywersyjną. Cały czas pracował jako „Dnieprowski” dla sowieckiego referatu „dwójki”. Z początkiem 1940 roku wpadł w ręce GRU – wywiadu wojskowego.

Wtedy dopiero zorientował się, że od lat jest poszukiwany jako carski oficer oraz białogwardzista. Na domiar złego sowiecki wywiad „rozpracował” jego rodowód i dotarł do legendy rodzinnej, według której pułk „białych” zakopał w lesie katyńskim broń i przede wszystkim ogromny skarb w złocie – w czasie, gdy okolice lasu katyńskiego należały jeszcze do Koźlińskich.

Przesłuchiwany i torturowany najpierw w Lidzie, potem przewieziony do Smoleńska i dalej do Mińska rotmistrz Koźliński uległ i zgodził się dla ratowania życia wskazać miejsce, gdzie miał znajdować się „skarb”.

Kiedy agenci dotarli z nim do Katynia w połowie kwietnia 1940 roku, oczom Koźlińskiego ukazały się doły wypełnione zwłokami w polskich mundurach. Masakra w Katyniu prowadzona była od 3 kwietnia do 11 maja 1940 roku – Edward Koźliński został tam więc dostarczony przez wywiad w momencie, gdy machina NKWD już pracowała. Zdezorientowani funkcjonariusze GRU, którzy o niczym nie wiedzieli, zamknęli Edwarda w areszcie w Gniezdowie.

Świadom wagi tego, co widział, uciekł i dotarł do Grodna, ponaglany przekonaniem, że to, co widział powinno zmienić stosunek władz londyńskich i aliantów do Rosji. Świadomość, że jest jedynym świadkiem zbrodni i poczucie, że musi jak najszybciej kogoś zaalarmować, by postawić na nogi Rząd RP na Uchodźstwie, sprawiło, że wezwał syna Zbigniewa do wsi Siemiany.

Zbigniew Koźliński, rocznik 1923, dorastał w sielskiej atmosferze kresowego staropolskiego dworu, któremu poświęcił wiele stron w książce Czerwoni z dobrego domu. Opowieść znad Niemna, opublikowanej w 2007 roku. Naukę w grodzieńskim gimnazjum przerwał mu Wrzesień. Przydzielony do formacji Ligi Obrony Powietrznej, brał udział w obronie miasta – także przed bolszewikami po 17 września 1939 roku. Później wrócił do Czarnowszczyzny, gdzie nie zastał ojca, zmobilizowanego z końcem sierpnia. W tworzących się konspiracyjnych strukturach został zaprzysiężony jako kurier ps. „Gryf”.

W połowie maja 1940 roku niespodziewanie otrzymał rozkaz stawienia się w Kiemianach pod Grodnem. Tam czekał już na niego ojciec. Obaj nie widzieli się od miesięcy, ale czasu na rodzinne rozmowy mieli mało.

Pierwszy meldunek znad otwartych grobów

Ojciec kazał Zbigniewowi złożyć meldunek o tragedii w Katyniu szefom konspiracji w Grodnie, a następnie przedrzeć się przez granicę i zgłosić z tym samym meldunkiem pod kilka adresów – przedwojennych kontaktów ojca – w Warszawie. Koźliński junior nauczył się krótkiego raportu na pamięć, zapisał go w książeczce do nabożeństwa, nakłuwając odpowiednie litery, a także zaszyfrował na karcie pocztowej.

Sam próbował podobno przedostać się do Szwecji przez Kowno, ale przepadł jednak i do dzisiaj nikt nie natrafił na jego ślad.

Tymczasem Zbigniew dotarł z meldunkiem do Grodna, a stamtąd został przerzucony do Generalnego Gubernatorstwa do Warszawy – przejechał granicę sowiecko-niemiecką pociągiem wraz z drugim łącznikiem, Bolesławem Misiuro ps. „Świerk”, a potem obaj ruszyli pieszo do stolicy. Odesłano go jednak do Krakowa, gdzie w strukturach ZWZ powstał specjalny zespół do zbadania sprawy pod kierownictwem Antoniego Hniłki. W czerwcu 1940 roku Koźliński junior wiernie powtórzył informację ojca o mordzie na polskich żołnierzach. Przesłuchiwano go wiele razy, bowiem wiadomość o masakrze była dla władz podziemnych, obawiających się prowokacji, mało wiarygodna. Wreszcie z Warszawy odesłano go do Sygneczowa pod Wieliczką, do majątku Zygmunta Klemensiewicza.

Po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej w 1941 roku linia frontu przesunęła się na wschód, a Smoleńsk i Gniezdowo znalazły się na terytorium okupowanym przez Trzecią Rzeszę. Rotmistrz Bolesław Lisowski „Garda" z nowogródzkiego ZWZ, dostał polecenie, aby na miejscu sprawdzić szokujący meldunek o wymordowaniu polskich oficerów. W czteroosobowej grupie znalazł się także Koźliński junior. Dwie pierwsze misje nie osiągnęły celu, wreszcie za trzecim razem, 24 grudnia 1941 roku, patrol dotarł do Gniezdowa. Po wycofaniu się Sowietów mieszkańcom okolicy rozwiązały się języki: potwierdzili informację o masakrze, mówili o kilku tysiącach rozstrzelanych i zaprowadzili zwiadowców, którzy podawali się za handlarzy, w miejsce masowych grobów. Ci rozkopali jeden, przekonali się, że spoczywają w nim rzeczywiście żołnierze w polskich mundurach i postawili tam krzyż.

W późniejszych walkach partyzanckich na Grodzieńszczyźnie Zbigniew Koźliński został ranny – stracił wówczas nogę. Po wojnie zrobił maturę w Łodzi jako Zbigniew Mackiewicz. Ujawnił się i powrócił do swojego nazwiska w 1956 roku.

Jego dalsze losy nie były znane do pewnego dnia 1989 roku, kiedy pisarz i historyk literatury, zaangażowany od lat w gromadzenie materiałów na temat Zbrodni Katyńskiej Jacek Trznadel dostał niespodziewanie telefon z Warszawy. „Mówił Zbigniew Koźliński, inżynier z Warszawy – wspomina Trznadel. – Gdy spotkałem się z nim w styczniu 1990 roku, okazało się, że mam przed sobą Polaka z Kresów, który w czerwcu 1940 roku przekazał spod Lidy do Warszawy pierwszy polski meldunek o dokonaniu przez Rosjan mordu na oficerach polskich znajdujących się w Rosji. Koźliński miał wtedy niespełna dziewiętnaście lat. To, co mi opowiedział, wydaje się wręcz historią fantastyczną, ale przede wszystkim historią bohaterstwa w walce o prawdę, wspaniałego patriotyzmu ludzi Polski kresowej. Tę niezwykłą opowieść nagrałem w formie wywiadu, który ukazał się najpierw w londyńskim „Pulsie” w 1990 roku, a w wersji pełnej w mojej książce o Katyniu Powrót rozstrzelanej armii w 1994 roku.”

Nie trzeba głośno mówić

Odkrycie, za które prawdopodobnie zapłacił życiem Edward Koźliński, okazało się wówczas nikomu niepotrzebne.
Po pierwsze, mord na tysiącach jeńców przez Sowiety wydał się wszystkim niewiarygodny. Najwyraźniej elity Polskiego Państwa Podziemnego za mało wiedziały o bolszewickich metodach, o czym może świadczyć całokształt polityki dowództwa ZWZ/AK i polskiego Londynu wobec ZSSR oraz ich niezrozumienie dla szczególnej sytuacji podziemia na przedwojennych Kresach – dość sięgnąć po dylogię Józefa Mackiewicza Droga donikąd i Nie trzeba głośno mówić.

Po wtóre zaś, w chwili ujawnienia przez Trzecią Rzeszę w kwietniu 1943 roku prawdy o grobach katyńskich właśnie Sowiety były tą stroną wojny, na którą postawił Zachód, wspierając ją materialnie. Nie wolno było drażnić Stalina – przecież wystarczyła prośba rządu w Londynie o udział Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w ekshumacji, by ZSSR zerwał stosunki z władzami Polski na uchodźstwie i rozpętał nagonkę na „polskich wspólników Hitlera”.

Kiedy Niemcy ogłosili informację o odkryciu dołów śmierci w lasku pod Smoleńskiem, nie wszyscy Polacy chcieli im wierzyć. Władze Państwa Podziemnego musiały zająć jednoznaczne stanowisko: „Tym razem propaganda niemiecka nie kłamała. Dokonując […] odkrycia Niemcy mieli do wyboru: albo zataić zbrodnię, która przypomina swymi rozmiarami masowe zbrodnie przez nich na Polakach popełnione, albo podać po raz pierwszy prawdziwy fakt i tym samym stworzyć złudzenia, że wszystko, co pisze ich propaganda, jest prawdą” – brzmiało oświadczenie władz konspiracyjnych.

Czy pierwszy meldunek o mordzie katyńskim dotarł do Londynu? Długo brakowało ostatecznego potwierdzenia, że najwyższe polskie władze istotnie zostały zapoznane z tą informacją. Jacek Trznadel takie potwierdzenie odnalazł.

Pułkownik Jan Cieślak, oficer kontrwywiadu Armii Krajowej, przekazał swemu synowi Andrzejowi relację, według której polski wywiad już latem 1940 roku zameldował centrali w Londynie o zlikwidowaniu polskich oficerów przez NKWD. Tadeusz Kisielewski z kolei podaje w książce Gibraltar i Katyń, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa Edward Koźliński przekazał również informację o zbiorowych mogiłach w lasku katyńskim na Zachód przez Antoniego Fiszera, pracownika przedwojennej „dwójki”. „Wspomnienia Zbigniewa Koźlińskiego, wsparte pozostałymi źródłami, ukazują w całkowicie nowym świetle, co wiedzieli alianci o zbrodni katyńskiej przed 13 kwietnia 1943 roku" – pisze Kisielewski.

A wiedzieli mniej więcej to samo, co podano w niemieckim komunikacie w 1943 roku. I ukryli swoją wiedzę o sowieckich zbrodniach przed polskimi sprzymierzeńcami w obawie przed gniewem Kremla – nie pierwszy i nie ostatni raz.

Anna Zechenter, IPN Kraków

Powyższy tekst jest fragmentem książki pt. "Kremlowskie trucizny", którą jesienią wydadzą krakowskie Arcana.

CZYTAJ TAKŻE: W USA ujawnią nowe dokumenty dotyczące zbrodni katyńskiej. Czy rzucą nowe światło na mord Rosjan na polskich oficerach?

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.