Kozłówka do Warszawy. Niech pomnik „braterstwa broni” funkcjonuje w otoczeniu pomników Lenina i Dzierżyńskiego

Idziemy 32/361
Idziemy 32/361

Nowa lokalizacja pomnika „braterstwa broni” jest sprawą więcej niż tylko warszawską. Jak w soczewce skupia się w niej stosunek dzisiejszej Polski, a może i świata zarówno do czterdziestopięcioletniej okupacji połowy Europy przez Armię Czerwoną, jak i do narzuconego przez nią wielu narodom zbrodniczego komunizmu. Wyjątkowa tolerancja dla obecności symboli sowieckich w przestrzeni publicznej, przy słusznym jej zamknięciu dla symboli faszystowskich, jest przejawem jakiejś schizofrenii, której Polacy ulegają wyjątkowo łatwo.

Wśród przyczyn tego zjawiska na pierwszym miejscu trzeba wymienić ogłoszoną przez Tadeusza Mazowieckiego politykę tzw. „grubej kreski”. Polegała ona na zaniechaniu formalnej dekomunizacji Polski po roku 1989 oraz na pozostawieniu w aparacie władzy i w mediach ludzi, którzy swoje znaczenie zdobywali w strukturach PRL. Było wśród nich wielu tajnych i jawnych funkcjonariuszy zbrodniczego systemu. Dla nich osąd nad tym systemem oznaczał jakże niechciany obrachunek także z własną przeszłością.

Tym, którzy w Polsce są ofiarami planowej amnezji, polecam krótką powtórkę z historii. Można sięgnąć do licznych opracowań IPN na temat represji sowieckiej władzy i jej kolaborantów wobec patriotycznego podziemia w Polsce. Pouczająca może być wyprawa do podsuwalskich Gibów czy Augustowa, gdzie ponad 40 tys. żołnierzy 3 Frontu Białoruskiego uczestniczyło w obławie na żołnierzy AK – pisaliśmy o tym niedawno w tygodniku „Idziemy”. Albo nawet spacer po warszawskiej Pradze, gdzie „bratnia pomoc” czerwonoarmistów i enkawudzistów realizowana była w katowniach urządzanych w prawie każdej z ocalałych po wojnie piwnic. Okolice cerkwi prawosławnej i Dworca Wileńskiego należą do miejsc najbardziej naznaczonych męczeństwem Polaków i okrucieństwem nowych zdobywców Warszawy.

Nieprzypadkowo zatem w tym właśnie miejscu na warszawskiej Pradze stanął pomnik „braterstwa broni”. Jego lokalizację wybrali sami Sowieci. Oni również czuwali nad jego ideologiczną wymową. Był przecież swoistą legitymizacją ich obecności w Polsce. Z okien siedziby NKWD w Warszawie, mieszczącej się w budynkach należących dawniej i obecnie do PKP mogli napawać się swoim nie tylko militarnym, lecz także wizerunkowym sukcesem. Występowali przecież tym razem wobec świata nie jako najeźdźcy, ale jako „bratnia pomoc”. Byli u siebie. To była ich „mała Łubianka”. Nie jedyny to zresztą przykład cynizmu Sowietów. Przypomnę, że wymordowanie ponad 1900 AK-owców w ramach Obławy Augustowskiej odbywało się dokładnie w tych samych dniach, kiedy Stalin i Beria uczestniczyli wraz z przywódcami wolnego świata w międzynarodowej konferencji w Poczdamie jako obrońcy wolności i sprawiedliwości.

Miejsce wzniesienia pomnika było dla Sowietów ważne jeszcze z jednego, bardzo symbolicznego powodu. Otóż przed wojną, dokładnie w tym miejscu i na takim samym postumencie z czerwonego trawertynu miał stanąć pomnik bohaterskiego kapelana Armii Polskiej z Cudu nad Wisłą, ks. Ignacego Skorupki. Miał być zwrócony na wschód, w stronę Wyszkowa, gdzie w pierwszych dniach sierpnia 1920 roku zainstalował się rząd bolszewickich kolaborantów z Marchlewskim, Dzierżyńskim i Kohnem na czele i skąd nacierały na Warszawę odziały Armii Czerwonej. Pomnik księdza z podniesionym w ręku krzyżem miał przypominać o bohaterskiej obronie Ojczyzny i całej chrześcijańskiej Europy przed bolszewicką nawałą. Jakąż więc satysfakcją i utarciem nosa „dumnym Polaczkom” musiało być ustawienie na tak zaprojektowanym cokole trójki czerwonoarmistów dzielnie prących w przeciwnym kierunku!

Teraz, przy okazji budowy stacji metra „Wileńska”, nadarzyła się okazja wyeksmitowania okupacyjnego pomnika. Ale rządząca Polską i Warszawą Platforma Obywatelska wyraźnie nie ma zamiaru z tej okazji skorzystać. Na niewiele się zdają protesty mieszkańców Warszawy, historyków i licznych środowisk patriotycznych, które widziałyby pomnik „czterech śpiących” na cmentarzu żołnierzy Armii Czerwonej przy ul. Żwirki i Wigury w Warszawie albo w muzeum socrealizmu w Kozłówce. Przypadająca 1 sierpnia kolejna rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego jest jeszcze jedną okazją, by przyjrzeć się rzeczywistej roli Armii Czerwonej w „wyzwalaniu” Polski. Czy nie chodziło raczej o zaplanowany jeszcze przez Lenina i Trockiego, a niezrealizowany w roku 1920 wskutek Cudu Nad Wisłą, marsz na Zachód „po trupie pańskiej Polszy”? Z tą różnicą, że tym razem można to było zrobić w nimbie wybawcy narodów, zwłaszcza najbardziej wykrwawionych wojną Polaków. Taka okazja nieczęsto się zdarza. Na to wykrwawienie patriotycznej części społeczeństwa w Powstaniu Warszawskim Stalin i jego sołdaci czekali cierpliwie, bo wcale nie chodziło o szybkie zwycięstwo nad Hitlerem. Nastrój tamtych dni oddaje powstańczy wiersz „Czerwona zaraza”, który szczególnie wobec dzisiejszych dywagacji o uczczeniu polsko-radzieckiego „braterstwa broni” należy sobie przypomnieć. Dodatkowym powodem do przypomnienia sobie tego wiersza niech będzie wczorajsze pośmiertne uhonorowanie krzyżem Virtuti Militari jego autora Józefa Szczepańskiego „Ziutka” przez prezydenta Bronisława Komorowskiego.

Na to uwiecznione w pomniku „braterstwo broni” trzeba dzisiaj spojrzeć przez pryzmat wiersza naszego bohatera narodowego i z uwzględnieniem historycznego kontekstu jego wzniesienia. Bo tu nie chodzi o pomnik nagrobny, upamiętniający żołnierzy Armii Czerwonej, którzy w Warszawie oddali życie w walce z faszystowskimi Niemcami. Groby poległych trzeba bowiem szanować. Ale chodzi o coś, co niesie przesłanie będące chichotem z naszych zmagań o wolność. Czyż miejscem właściwym i godnym dla tego pomnika nie byłby cmentarz żołnierzy Armii Czerwonej w Warszawie? Zwłaszcza w zestawieniu z uznaniem prze te władze Warszawy właśnie cmentarza za jedyne miejsce godne pomnika Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i 95 wysokich przedstawicieli polskiego życia publicznego, którzy zginęli pod Smoleńskiem w czasie pełnienia patriotycznej misji.

Jeśli zatem nierealne okazałoby się przeniesienie pomnika „czterech śpiących” czy choćby i do Kozłówki, rozważyć może trzeba przeniesienie Kozłówki do Warszawy. Pisałem o tym przed tygodniem w „Idziemy”. Słyszałem, że podobny pomysł ma także Czesław Bielecki, znany architekt i konkurent Hanny Gronkiewicz Waltz w ostatnich wyborach na prezydenta Warszawy. Niech pomnik „braterstwa broni” znowu zafunkcjonuje w swoim właściwym klimacie – w komunistycznym skansenie, w otoczeniu pomników Lenina, Dzierżyńskiego, Marchlewskiego, Bieruta i innych tyranów. Na najbardziej eksponowanym miejscu powinien jednak stanąć pomnik Stalina, najlepiej ten „frasobliwego” – bo jest w Kozłówce taka parodia figury Jezusa Frasobliwego – na którym zamyślony i zmęczony wódz przysiadł jakby na przydrożnym pniaku – może po wydaniu rozkazu likwidacji kolejnych „wrogów ludu”? Całość trzeba będzie opatrzyć odpowiednimi podpisami wyjaśniającymi rolę osób upamiętnionych w tym sowieckim skansenie, ku przestrodze potomnych. Na budynkach wykorzystywanych kiedyś przez „bratnią pomoc” zawieśmy tablice wyjaśniające kto i dlaczego był przetrzymywany w ich podziemiach oraz jak skończył. Niech przyjeżdżają tu wycieczki z Polski i zagranicy, jak do Muzeum KL Auschwitz i nich uczą się, czym naprawdę był drugi z totalitaryzmów XX wieku. Bo do Kozłówki trochę za daleko. A urządzenie takiego skansenu wokół jeden ze stacji metra, w miejscu łatwo dostępnym i historycznie uzasadnionym, byłoby naprawdę pożyteczne.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.