TYLKO U NAS. Grzegorz Górny: List otwarty do ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Ze zdumieniem przeczytałem reakcję Księdza na mój tekst z „Rzeczpospolitej” (04.04.2012) dotyczący wywiadu-rzeki z Księdzem pt. „Chodzi mi tylko o prawdę”. Wielokrotnie powtarza Ksiądz w tej książce wezwanie, by podjąć dyskusję na temat poważnych problemów wewnątrz Kościoła, gdyż debaty takiej brakuje. Gdy jednak sam napisałem o poważnych problemach związanych z publikacją wspomnianej książki, Ksiądz uniknął jakiejkolwiek dyskusji, nie odnosząc się merytorycznie do żadnego z przedstawionych przeze mnie argumentów, a swoją reakcję ograniczył do wyrazów oburzenia i porównań z „Trybuną Ludu”.

Według mnie, książka „Chodzi mi tylko o prawdę” jest modelową wręcz ilustracją zjawiska, które na łamach „Frondy” opisał arcybiskup Granady Francisco Javier Martinez, tzn. mentalnej kolonizacji Kościoła. Zjawisko to zostało zdiagnozowane przez hiszpańskiego hierarchę jako najpoważniejsze zagrożenie dla tożsamości współczesnego chrześcijaństwa. Polega ono na tym, że większość ludzi Kościoła myśli o sobie i opisuje siebie w kategoriach i pojęciach obcych chrześcijaństwu, a charakterystycznych dla dominującej dziś kultury sekularnej. Niestety, opis ten odnosi się także do książki Księdza, gdzie Kościół przedstawiony został jako jedna z wielu instytucji tego świata, pozbawiona wymiaru nadprzyrodzonego i elementu świętości.

W swym tekście dla „Rzeczpospolitej” napisałem, że największy problem z książką Księdza polega na obrazie Kościoła, jaki się z niej wyłania:

Kościół bowiem, o którym opowiada ks. Isakowicz, to instytucja feudalna, uniemożliwiająca normalną komunikację oraz nie stosująca wobec siebie kryteriów, których wymaga od innych; stosunki między biskupami a księżmi przypominają relacje między panami a niewolnikami lub wasalami; kapłani uzależnieni są od kaprysu biskupów, którzy często nie wiedzą nawet, jak wygląda ich diecezja; panuje przyzwolenie struktur kościelnych na homoseksualizm duchownych; promowany jest model księdza BMW – bierny, mierny, ale wierny; kapłan, który nie jest proboszczem, jest nikim itd. itd. Tego typu zarzuty, obecne w książce, można by jeszcze długo wymieniać.

Nie wykluczam, że na każde z tych twierdzeń ks. Isakowicz mógłby znaleźć konkretny przykład. Kłopot jednak w tym, że z prawdziwych faktów można skonstruować fałszywy obraz. Pewna opiniotwórcza gazeta, pisząc o polskiej tradycji narodowej, eksponuje przykłady antysemityzmu, szmalcownictwa czy pogromów. I zdarza się jej podawać fakty prawdziwe. A jednak stworzona z takich elementów wizja polskości, której istotą ma być zbrodnia w Jedwabnem, pozostaje całkowicie nieprawdziwa.

Podobnie rzecz ma się z książką ks. Isakowicza. Pozytywnych zdań o Kościele jest tam niewiele. Nie znajdziemy ani słowa, że Kościół jest miejscem spotkania z Bogiem, doświadczania bezinteresownej miłości czy przeżywania duchowej więzi we wspólnocie. A jest to doświadczenie bardzo wielu ludzi, których znam osobiście. Dość powiedzieć, że na 180 stronach książki imię Jezus pojawia się zaledwie raz, zaś Chrystus – 3 razy, i to zawsze jako incydentalne wtręty (np. przy wątku intronizacji Chrystusa czy odnalezieniu krzyża Chrystusa przez św. Helenę). A przecież to osobista relacja z Jezusem jest najgłębszą istotą chrześcijaństwa, a zwłaszcza kapłaństwa.

Obraz Kościoła, jaki wyłania się z kart książki, czyli instytucji opartej na grach dominacyjnych, przeżartej aferami obyczajowymi i wypranej ze sfery sacrum, wynika z przyjęcia całkowicie laickiej perspektywy. Jest ona charakterystyczna zwłaszcza dla współczesnych mediów lewicowo-liberalnych, dla których nie do pomyślenia jest nawet przypuszczenie, że Kościół może być realnym miejscem spotkania człowieka z Bogiem. Światłem, które oświetla Kościół w takiej perspektywie, nie jest jego wewnętrzny blask, lecz snop medialnych reflektorów.

Prezentowanie tego typu wizji Kościoła, zwłaszcza przez duszpasterzy, ma niszczące skutki dla relacji wielu osób wobec chrześcijaństwa. Dotyczy to zwłaszcza ludzi dalekich od wiary lub zmagających się o nią. Niektórzy z nich mogą sięgnąć po książkę Księdza zachęcone zapowiedzią, iż przedstawia ona „prawdę o Kościele”. Nie piszę w tym momencie o abstrakcyjnych modelach zachowań, lecz o konkretnych faktach, z jakimi się zetknąłem. Podam może dwa przykłady.

Mam znajomą, która od lat modli się za swoją siostrę i prowadzi z nią długie rozmowy, by przekonać ją do Chrystusa. Wszystkie jej wysiłki legły w gruzach, gdy owa siostra przeczytała wywiad-rzekę z Księdzem. Dla niej książka stała się argumentem na rzecz tego, by trzymać się jak najdalej od Kościoła jako instytucji zdeprawowanej, opartej na fałszu i hipokryzji. Teraz z satysfakcją cytuje z niej siostrze zdania Księdza jako dowód na słuszność swego antykościelnego wyboru.

Druga relacja pochodzi od wykładowczyni akademickiej, która pracując w świeckiej uczelni nie ukrywa swych chrześcijańskich poglądów. Książka Księdza sprowokowała jej studentów do wywołania na zajęciach dyskusji o Kościele. W debacie tej pani profesor znalazła się osamotniona naprzeciw całej sali studentów. Głównym ich orężem w dyskusji stały się twierdzenia zawarte w książce Księdza. Kobieta, która wyszła z tych zajęć zdruzgotana, opowiadała, że większość jej studentów po lekturze „Chodzi mi tylko o prawdę” jest przekonana, iż Ksiądz jest jedyną osobą w Polsce, która ma odwagę powiedzieć głośno prawdę, że Kościół to instytucja, w której nie chodzi o żadnego Boga, tylko o władzę, a religia jest jedynie narzędziem kontroli.

Takich sygnałów dociera do mnie znacznie więcej. Czy można je lekceważyć? Czy można wzruszyć ramionami na głosy studentów, którzy mówią, że czytając o Kościele w książce Księdza mieli wrażenie, jakby przenieśli się do powieści Franza Kafki i obcowali z mroczną, bezduszną instytucją, nieczułą na jednostkowe problemy? Jeżeli przyciąganie ludzi do Kościoła nazywa się ewangelizacją, to jakim słowem określić książkę, która odstręcza ich od Kościoła?

W tym kontekście nie dziwi zachwyt, z jakim pozycja ta spotkała się w szeregach „Krytyki Politycznej”. Dyżurny spec od walki z Kościołem w tym środowisku Tomasz Piątek napisał: „Wreszcie jakiś katolicki duchowny powiedział coś z sensem”, gdyż „ujawnił, że tak zwanym Kościołem katolickim rządzi mafia”. Dodał, że autorzy książki są z punktu widzenia lewicy „raczej pożyteczni niż szkodliwi”, ponieważ „w imię katolicyzmu zaczynają walczyć z katolicyzmem”.

Przypuszczam, że nie takie były intencje Księdza, ja jednak piszę o skutkach. Dlatego za niepoważne uważam tłumaczenia Tomasza Terlikowskiego, że w zamierzeniu książka nie miała być raportem o stanie Kościoła w Polsce, więc nie można jej rozliczać z celów, których sobie nie stawiała. Problem polega jednak na tym, że tak właśnie jest odbierana i trzeba naprawdę dziecięcej naiwności, by wcześniej tego nie przewidzieć. Jest przecież coś takiego jak elementarna odpowiedzialność, która każe się zastanowić nad skutkami naszych działań, a te mogą być przecież odmienne od naszych zamiarów.

Zaznaczam, że nie neguję dobrej woli Księdza i jego czystych intencji, by wyczyścić wiele brudów, które nagromadziły się w Kościele. Nie popieram też – jak zarzucono mi w komentarzach internetowych po tekście w „Rzeczpospolitej” – zamiatania trudnych spraw pod dywan i udawania, że nie ma żadnych problemów z homoseksualistami wewnątrz Kościoła. W 2002 roku byłem jednym z sygnatariuszy listu otwartego do arcybiskupa Juliusza Paetza, wzywającego ówczesnego metropolitę poznańskiego do ustąpienia ze stanowiska w związku z oskarżeniem o molestowanie kleryków. W 2007 roku byłem z kolei zaangażowany w sprawę ujawnienia aktywności lobby gejowskiego, które usadowiło się w archidiecezji płockiej. Wielokrotnie mówiłem publicznie, że należy brać przykład z Kościoła w USA, który śmiało stawił czoło aferze pedofilskiej i homoseksualnej, a nie Kościołowi w Irlandii, który próbował tuszować skandale. Moje zastrzeżenia wobec książki „Chodzi mi tylko o prawdę” dotyczą sposobu, w jaki Ksiądz zabrał się do swego dzieła, a zwłaszcza fałszywego obrazu Kościoła, jaki się przy tej okazji utrwala w zbiorowej świadomości. Obawiam się bowiem, że szkody, jakie przyniesie Księdza publikacja, będą większe od ewentualnych korzyści.

Już św. Paweł Apostoł stykał się z grzechami ludzi Kościoła. Wystarczy przeczytać choćby jego listy do Koryntian, by przekonać się, jak głęboko sięgała deprawacja tamtejszych chrześcijan. A jednak nie poprzestał on na wytykaniu im grzechów i upominaniu, lecz koncentrował się na zbawczej misji Chrystusa, w której widział jedyny ratunek dla grzeszników. Także Ojcowie Kościoła nie mieli złudzeń co do kondycji duchowej swych współwyznawców. Nazywali Kościół wprost Jawnogrzesznicą, ale Jawnogrzesznicą, którą Chrystus obmywa swoją krwią, by stała się Jego Oblubienicą. Jeżeli skupimy się tylko na grzesznej stronie katolików, a pominiemy milczeniem obecność i realne działanie Chrystusa w Kościele, wówczas otrzymamy nieprawdziwy obraz chrześcijaństwa. A na pewno taki, który nikogo do siebie nie przyciągnie.

Przypuszczam, że św. Ojciec Pio, który miał dar wglądu w życie duchowe innych ludzi, mógłby wiele napisać o grzechach swoich duchownych przełożonych. A miał rzeczywiste powody do frustracji, ponieważ był szykanowany nie tylko przez lokalnego biskupa, ale nawet jego posługa duszpasterska została ograniczona osobiście przez papieża Piusa XI. Zdarzało się, że ludzie bliscy włoskiemu kapucynowi namawiali go, by publicznie skrytykował swych zwierzchników, bowiem trzeba mówić głośno prawdę, ale on zawsze odpowiadał, że nikt nie usłyszy nigdy od niego ani jednego słowa krytycznego skierowanego przeciwko władzom Kościoła. Dlaczego? Ponieważ Kościół był dla niego Matką. Być może dziś tego typu postawa naraziłaby Ojca Pio na zarzuty, że nie jest dobrym chrześcijaninem, tylko wielkim PR-owcem, marketingowcem swojej wspólnoty, kryjącym afery, tolerującym fałsz i hipokryzję.

Dla mnie wzorcowym przykładem podejścia do trudnych problemów w Kościele pozostaje  publicystyka George'a Weigela, który bez żadnej taryfy ulgowej pisał o aferze pedofilskiej wśród duchowieństwa amerykańskiego. Zarazem jednak nie tracił nigdy z oczu nadprzyrodzonego wymiaru Kościoła. Potrafił osadzić zjawisko w szerszym kontekście społecznym, wskazać jego przyczyny oraz kierunki wyjścia z kryzysu. To właśnie on zdemaskował jako nieprawdziwe twierdzenia lewicowo-liberalnych mediów, jakoby jednym ze źródeł skandali pedofilskich i homoseksualnych był celibat kapłanów. Tymczasem Ksiądz w swojej książce powtarza te dawno zdezawuowane tezy, sprawiając wrażenie, jakoby postawa wyrzeczenia i ofiary, którą stanowi dobrowolny celibat, była źródłem grzechu. I po co powtarzać te kłamstwa, godzące w dobre imię Kościoła? Przecież takie insynuacje sprawiają, że Kościół jawi się nie jako ofiara grup gejowskich i ich lobbingu, lecz jako instytucja strukturalnie sprzyjająca reprodukowaniu homoseksualizmu.

Publikując swoje uwagi pod adresem książki „Chodzi mi tylko o prawdę”, liczyłem, że Ksiądz odniesie się do nich merytorycznie. Tymczasem zamiast rzeczowej dyskusji doczekałem się jedynie stwierdzenia, iż zaatakowałem Księdza w sposób niegodziwy, na który nie zdobyłaby się nawet „Gazeta Wyborcza” ani „Trybuna Ludu”, gdyż porównałem osobę Księdza do biblijnego Chama.

Otóż chciałbym wyjaśnić, że w swoim tekście nie porównałem Księdza do Chama. Przywołałem jedynie opowieść zaczerpniętą z kart Księgi Rodzaju. Chrześcijanie wierzą, że Biblia nie jest martwą literą, lecz żywym słowem. Słowo Boże ma moc osądzania ludzi. Przez wieki chrześcijanie, przywołując biblijne historie, konfrontowali swoje życie z postawami opisywanych tam postaci. Biblia była dla nich duchowym zwierciadłem, w którym mogli przeglądać swoje intencje, uczynki, skutki działań. Dla mnie osobiście ważnym przeżyciem stała się kiedyś przywołana scena z Ewangelii, gdy Szymon Piotr trzykrotnie zaparł się Jezusa. Pozwoliła mi ona zobaczyć swoją własną małość i niewierność wobec Chrystusa, mimo tak wielu łask, jakie od Niego otrzymałem. Doświadczyłem wówczas wyraźnie osądzającej mocy Słowa Bożego.

W swoim tekście, przywołując opowieść z Księgi Rodzaju, przedstawiłem różne postawy wobec słabości rodzicielskiej, prezentowane przez trzech synów Noego. Sem i Jafet okryli śpiącego nago i pijanego ojca płaszczem, by zakryć jego upadek przed wzrokiem innych, Cham natomiast opowiadał wokół o jego hańbie. Proszę jeszcze raz uważnie przeczytać mój tekst: nie napisałem nigdzie wprost, że Ksiądz przypomina mi Chama. Jeżeli jednak Ksiądz tak to odebrał, to sądzę, że dlatego, iż w przywołanej scenie biblijnej sam odnalazł siebie w postawie tego właśnie syna.

A może jednak Ksiądz dokonał takiego odczytania zbyt pochopnie? Ormianie zawsze utożsamiali siebie z Jafetem i jego potomstwem. Jak pisał żyjący w V wieku nestor historiografii ormiańskiej Mojżesz z Chorenu, Ormianie wywodzą swój ród od Hajka, który był praprawnukiem Noego, prawnukiem Jafeta, wnukiem Gomera i synem Togarma. Zresztą Haj oznacza Ormianina, zaś Hajastan to Armenia.

Życzę Księdzu postawy Jafeta. Pamiętam o Księdzu w modlitwie.

Grzegorz Górny

niezależny publicysta


Grzegorz Górny, Fałszywy obraz Kościoła, "Rzeczpospolita", 4.04.2012

Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, Odpowiedź na tekst Grzegorza Górnego

Autor

Na chłodne dni... ciepłe e-booki w prezencie! Sprawdź subskrypcję Premium wPolityce.pl   Sieci Na chłodne dni... ciepłe e-booki w prezencie! Sprawdź subskrypcję Premium wPolityce.pl   Sieci Na chłodne dni... ciepłe e-booki w prezencie! Sprawdź subskrypcję Premium wPolityce.pl   Sieci

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych